Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział piąty



 

Na czystym, rozelś nionym, zimowym niebie ukazał a się chmura i wlokł a się powoli w stronę biał ego domu.

Pan Borowski dł ugo chodził po pokoju, wreszcie kazał przywoł ać Irenkę.

- Moje dziecko - rzekł dobrym, ś ciszonym gł osem - czy potrafił abyś uczyć się sama?

Irenka odgadł a wszystko od razu. Oczy jej bardziej jeszcze pociemniał y i tak wyglą dał y, jakby na nie padł a ciemna mgł a.

- Ja potrafię - odpowiedział a - ale pan Podkó wka ma bardzo biedna matkę.

Ojciec rozł oż ył rę ce bolesnym ruchem i spojrzał na nią proszą co.

- Rozumiem - dodał a Irenka spuszczają c gł owę. - Tatusiu!

- Co, moje dziecko?

- Czy nie ma ż adnego sposobu?

- Rad bym z cał ego serca, ale nie mogę, có reczko, nie mogę!

- A czy moż e on zostać jeszcze przez ś wię ta?

- Oczywiś cie, oczywiś cie! - odpowiedział ojciec poś piesznie. - Po ś wię tach dopiero powiem mu o tym. Ż al mi go tak, ze wypowiedzieć tego nie mogę …

- Ja wiem, tatusiu.

Irenka tak przygasł a, ż e wszyscy patrzyli na nią z niepokojem. Jeden pan Borowski wiedział, czemu dziewczyna spoglą da smutno na pana Podkó wkę, kiedy chł opczysko patrzył w inną stronę, i nagle uś miecha się, kiedy na nią spojrzał. Pan Podkó wka w wybornym był humorze. Posł ał matce opł atek i wszystkie zaoszczę dzone pienią dze. Rozpierał a go radoś ć i nadmiar ciał a, gdyż wspaniale odkarmił się w tym domu: jeż eli jeden guzik przy kamizelce pę kał od naporu radoś ci, drugiemu za to groził o to samo z przyczyn bardziej materialnych. Potę ż nie ś piewał kolę dy w dzień Boż ego Narodzenia i wybornie uczcił Pana Boga. Ciotki patrzył y na niego ł askawie, z wdzię cznym pobł aż aniem dla rozigranej mł odoś ci.

Kiedy zaś w kilka dni po ś wię tach pan Borowski wezwał go na dł uż szą rozmowę, Irenka usiadł a w ką cie i nieruchomym wzrokiem patrzył a, jak się za oknami miota wichura. Dobry pan Podkó wka zginie w niej niedł ugo, uniesiony daleko jak liś ć. Wyszedł on z gabinetu pana Borowskiego blady i ze ś ladem ł ez w poczciwych, mruż ą cych się oczach. Nie to go bolał o, ze traci posadę, lecz ze musi odejś ć z tego domu, gdzie mu był o tak nieskoń czenie dobrze, gdzie był o kilkoro ludzi dziwacznych, lecz wszyscy niewypowiedzianie zacni. A najbardziej, najserdeczniej był o mu ż al tej cudownej dziewczyny, co go nauczył a ś miechu, radoś ci i mł odoś ci. Rozumiał racje pana Borowskiego i ż egnał się z nim, rzuciwszy się mu w ramiona. A jednak krzywda mu się wielka stał a, ze tej ś licznej duszyczki, tak czystej jak nigdy nie zmą cone ź ró deł ko, i tak prawej, jak sama prawoś ć, nie bę dzie już oś wiecał i nie bę dzie jej już pokazywał tych dalekoś ci, któ re zaledwie przed nią zamajaczył y. Dlatego miał cię ż kie ł zy w oczach.

- Niech się pan na nas nie gniewa - zaszemrał gł os z ką ta.

Pan Podkó wka odwró cił się szybko i ujrzał skurczoną na fotelu Irenkę.

- Irenko droga - rzekł dziwacznym gł osem - ja bę dę za was modlić się przez cał e ż ycie… Tacy jesteś cie dobrzy. A za ciebie, dziecinko, bę dę modlić się najgorę cej. Ech, co tam! Po co my o tym gadamy? Wszystkim cię ż ko, wię c dlaczego mnie ma być lż ej? Ja już umiem cieszyć się, a przedtem tego nie umiał em. Co tam! Był o nie był o… jeszcze się w ż yciu spotkamy. Gł owa do gó ry i ś miejemy się! Ha!

Wobec tego rozpł akał się jak dziecko i uciekł z pokoju.

Ż egnali go wszyscy jak kogoś bardzo bliskiego. Pani Borowska ucał ował a go serdecznie, jak biednego brata uś ciskał pan Borowski. Ciotki Amelia spł akał a się uczciwie, a ciotka Barbara obję ł a go mocnymi ramionami i dł awią c swó j wstyd dziewiczy, ucał ował a go w czoł o. Biedny Podkó wka miał wraż enie, ż e ktoś mu z bicza trzasną ł nad gł ową. Potem poszedł ż egnać się do babki.

- Witam pana, witam! - krzyknę ł a babka wesoł o.

- Ja, proszę pani, przyszedł em się poż egnać.

- Jak to, poż egnać? A czy pan tu był?

- Prawie przez dwa lata! - hukną ł pan Podkó wka.

- To dziwne! - krzyknę ł a babka. - Nigdy pana nie widział am…

Irena sama powoził a, odwoż ą c go na stację kolejową. Dzień był pię kny, ś wiat wyglą dał tak biał o, jak chał upa wybielona na ś wię to. Czasem patrzył a spod oka na swojego nauczyciela, co zachł annym, gł odnym wzrokiem ogarniał niebo i las, i pola ś pią ce pod pierzyną ś niegó w. Chciał to wszystko zabrać w mroź nym, bł ę kitnym wspomnieniu do miasta, w któ rym tylko najwyż sza wież a oglą da czasem te cuda z daleka. Irenka, któ rą kochał najwię cej po matce, obiecał a, ż e jeś li bę dzie kiedy w Warszawie, natychmiast da mu znać o tym. Jeszcze z nią nie poż egnał się, a już myś lał o tym radosnym spotkaniu. Patrzył na nią i mó wił do siebie:

„Jak to być moż e, aby takie maleń stwo mogł o wszystkich dokoł a nauczyć radoś ci? Gdyby nie ona, smutno był oby w biał ym domu. Biedny pan Borowski wtedy tylko ś mieje się, kiedy ją widzi i sł yszy. Ja był em jak drą g, aż za jej sprawą coś odmienił o się we mnie. Ona nawet o matce mojej pamię ta… Wielka sztuka! Ona o wszystkim pamię ta. Mocna dziewczyna! Pł akać się jej chce w tej chwili, a do mnie uś miecha się, aby mnie nie był o smutno. «Panna z mokrą gł ową »! Jasno był oby na ś wiecie, gdyby wszystkie panny był y takie. Dobre, dobre dziecko… Niech ci Bó g bł ogosł awi! ”

Nie umiał tego wszystkiego powiedzieć przy poż egnaniu, bo go ś ciskał o coś za grdykę. Coś tam zaczą ł bą kać, a ona też.

Wreszcie rzucili się sobie w obję cia. Pan Podkó wka pł akał, jak gdyby miał cztery lata, a Irenka przypomniał a sobie najlepsze czasy. Dawno już, dawno nie wylał a tyle ł ez, ile ich wylał a w tej chwili, na intencję swego dobrego towarzysza, wesoł ego pana Podkó wki.

- Psiakoś ć! - krzyknę ł a nagle. - Był abym zapomniał a. Pobiegł a do sanek i odwią zał a przytroczony z tył u tobó ł.

- Niech pan to zabierze do wagonu - rzekł? szybko.

- A co to jest?

- To nie dla pana, to dla pań skiej matki.

Potem stał a dł ugo jeszcze, chociaż oddal zaś nież ona poł knę ł a pocią g jak gą sienicę.

Nazajutrz zwoł ał a na naradę obie ciotki: wyglą dał o to tak, jak gdyby mł ody jastrzą b wezwał na konferencję dwie zastrachane kuropatwy. Ciotki, nie wiedzą c nic o sprawach tego ś wiata, był y przeraż one, dowiedziawszy się, ze pan Podkó wka był ofiarą oszczę dnoś ciowych koniecznoś ci i ze nawet taka nieznaczna pozycja, jak jego pł aca, musiał a zaważ yć na okrojonym budż ecie. Wszechwiedzą ca Irenka tł umaczył a im jasno, w sposó b najbardziej przystę pny, ze im krowa jest chudsza i im mniej dostaje poż ywienia, tym mniej daje mleka. Ten ostatek ziemi, przy któ rym utrzymać się zdoł ał pan Borowski, był krową bardzo chudą. Coraz wię cej był o skó ry i koś ci, coraz mniej krowy. Irenka wie o tym dobrze. Wszyscy myś lą, ze ona dlatego napeł nia dom cał y graniem i ś piewaniem, ze ma pstro w gł owie. A to nieprawda. Ona pragnie, aby matka zapomniał a o tym wszystkim, co trapi ojca, a ojciec, ż eby chociaż raz jeden uś miechną ł się w cią gu dwudziestu czterech godzin. Kiedy bowiem jest sam, nigdy się nie uś miecha. Czasem gł owę rę kami obejmie, oprze ł okcie o stó ł i godzinami tak siedzi, nieruchomy. Ciotki o tym nie wiedzą, nikt o tym nie wie, ale ona wie. Pł acić trzeba wcią ż i wcią ż, a nie ma z czego. Czy ciotki widział y, ż e we wł osach pana Borowskiego pokazał y się siwe pasma, jak gdyby był we mł ynie i osypał a go mą ka? Niech się przyjrzą. On cią gle jest w mł ynie, w któ rym troska miele zgryzotę. A nocą czasem chodzi dł ugo po pokoju, co moż na sł yszeć doskonale. Jak gdyby pielgrzymkę odprawiał. Po takiej nocy nieodmiennie przyjeż dż a ten chudy, smę tny pan z czarna teką i dł ugo rozmawia z panem Borowskim. Irenka wie doskonale o tym, kiedy ten pan ma się zjawić.

- Czy ciocie myś lą - mó wił a zamyś lona - ze tatuś był by odprawił pana Podkó wkę, gdyby nie musiał?

- Boż e, Boż e, co to bę dzie? - westchnę ł a ciotka Amelia.

- Poradź, Irenko, ty wszystko wiesz.

Irenka nie wiedział a, jak pomó c biednemu ojcu. Myś lał a dł ugo, potem rzekł a:

- Tylko nie pł aczmy, bo tatusiowi bę dzie przykro. Có ż my moż emy poradzić?

Ciotki jednak cichutko szwargotał y przez pó ł nocy, rozchodził y się i znowu do siebie wzajemnie powracał y: szeptał y o jakichś sprawach, bardzo waż nych i smutnych zarazem, bo czę sto ciche był o sł ychać westchnienie, jak gdyby kto niewinnego za gardzioł ko dł awił ptaszka. Wszystkie gniewy, octy i kwasy wsią kł y w noc jak w niezmierną gą bkę, a w dobrych ciotczynych sercach, jak czysta woda w ź ró deł kach, zaczę ł a bulgotać sł odycz i tkliwoś ć. A rano zapukał y nieś miał o do pana Borowskiego, któ ry zatrwoż ył się, widzą c na ich twarzach niezwykł ą powagę. Zdawał o mu się w pierwszej chwili, ze się pomylił i ż e to nie ciotki przed nim stoją, bo w oczach miał y tyle wzruszenia, ż e padał z nich lekki, perł owy blask na twarze i dokonał najdziwniejszej przemiany: ciotki był y niemal pię kne.

Dygnę ł y obie w jednym takcie, nastę pnie Amelia zaczę ł a mó wić, a Barbara potwierdzał a prawdę każ dego jej sł owa pochyleniem gł owy, nie pomijają c oddać tej niemej czci wszystkim zaimkom i przyimkom. Kiedy Amelii brakł o sł owa, Barbara zatrzymywał a ruch gł owy w poł owie i znowu zaczynał a nią kiwać, kiedy Amelia znalazł a sł owo na dnie duszy jak kamień na dnie jeziora.

Amelia mó wił a wzruszona:

- Od osoby godnej zaufania dowiedział yś my się, ż e kochanemu panu kuzynowi jest bardzo cię ż ko. Ź li ludzie nastają na kuzyna i zatruwają mu ż ycie. Osoba ta, godna zaufania, powiedział a nam, ze kuzyn martwi się po nocach i nie sypia. O, niech kochany kuzyn nie przerywa… Barbara i ja bardzo wzię ł yś my to do serca. My wiemy, ze jesteś my cię ż arem. Niech kuzyn nie przeczy! … Biedne, stare panny. . (w tym miejscu zadł awił o coś zacną ciotkę Amelię, a zacna ciotka Barbara wstrzymał a ruch gł owy).. tak, nie wstydzę się tego powiedzenia! Otó ż my, biedne stare panny, korzystamy z dobroci drogiego kuzyna… A kuzynowi cię ż ko… Postanowił yś my wię c uczynić, co w naszej mocy, aby w tych zł ych dniach ulż yć kuzynowi… Niech to kuzyn weź mie… To same drobnostki, mał o warte… A chusteczkę ofiarował a babcia… Ale moż e przydadzą się choć na spę dzenie jednej troski… Basiu, daj kuzynowi to, o czym wiesz…

Pan Borowski patrzył i sł uchał zdumiony. Barbara się gnę ł a za gors i wydobywszy mał e zawinią tko, z jedwabnej uczynione chusteczki, starej i wystrzę pionej, poł oż ył a je na stole nieś miał o, mię kkim ruchem.

- Na Boga! Co to znaczy? - pytał z wielkim zakł opotaniem pan Borowski.

One nic nie odpowiadał y, tylko spł onę ł y lekkim, lecz bardzo szczę ś liwym rumień cem: wię c odwiną ł pł aty starej chusteczki, jak pł aty zwię dł ej ró ż y, i nagle pochylił gł owę, jak gdyby chciał ukryć swoje oczy, bo nie lubił, aby kto widział jego wzruszenie. Patrzył na niego jednym turkusowym okiem mizerny, panień ski pierś cionek, zaczerwienił się blado sznurek koralikó w; wś ró d skarbó w tych był a i ogromna broszka z wyobraż eniem pię knej gł owy mł odego neapolitań czyka, i srebrna wł asną pychą wydę ta bransoletka: a wś ró d tego Sezamu tykał wesoł o mał y zegarek, któ ry ongi strojnisie przypinał y sobie na piersi, jak medal dany im przez Czas za walecznoś ć wielu smutnych dni. Pan Borowski dotykał wszystkiego po kolei, a widać był o, ż e rę ce mu drż ał y.

Spojrzał potem dł ugim i wilgotnym spojrzeniem na wzruszone twarze ciotek. W tej chwili obie znowu był y pię kne.

Mó wił cicho:

- Ja tego przyją ć nie mogę … Jesteś cie bardzo, bardzo zacne, ale ja tego nie wezmę. „Osoba godna zaufania” przesadził a, opowiadają c wam niestworzone rzeczy… To jeszcze nie powó d, abym was obdzierał z ostatnich skarbó w… Moje drogie panienki! Zabierzcie to wszystko… Niech chę ć starczy za uczynek… A ja wam to tylko powiem, ze jak dł ugo ja bę dę miał kawał ek chleba, to się nim z wami z cał a radoś cią podzielę. A teraz tym bardziej… Wiedział em, ze jesteś cie dobre, ale nie przypuszczał em, zę by aż tak… No, no! Tylko bez ł ez! Trochę mi cię ż ko, ale nie tak jeszcze. Niech wam to jednak Bó g pamię ta… ja nigdy nie zapomnę … Nigdy…

Owiną ł skarby w chusteczkę i podał zawinią tko Barbarze. Ona jednak jedną rę ka natychmiast otarł a ł zy, a druga wycią gnę ł a przed siebie tragicznym ruchem.

- Przysię gł yś my sobie - zawoł ał a gromko. - My tego z powrotem nie weź miemy!

Pan Borowski, widzą c ten gwał towny wybuch, zwró cił się do Amelii, ta jednak dodał a niezł omnie:

- Jeś li kuzyn tego nie przyjmie, rzucimy to w wodę!

Pan Borowski waż ył w rę ku ten sierocy skarb pokornych, jak gdyby waż ył dwa ludzkie serca, Zrozumiał, ze wię kszą im krzywdę uczyni, jeś li nie przyjmie tego daru, niż wtedy, kiedy go zatrzyma.

- Dobrze - rzekł - przyjmuję!

Im twarze pokraś niał y i zjawił się na nich uś miech: jesienny, sł odki uś miech. Dygnę ł y uroczyś cie i zwró cił y się ku drzwiom.

- Jeszcze chwilę, moje kochane - rzekł pan Borowski.

- Ta „osoba godna zaufania”, to Irenka, nieprawdaż?

Jedna ciotka spojrzał a na drugą i odpowiedział y ró wnocześ nie:

- O tym nikt się nie dowie!

Pan Borowski wiedział jednak, ze to Irenka. Bynajmniej go to nie zdziwił o, niepomiernie za to zdziwił y się ciotki.

- Ską d on to mó gł tak od razu wiedzieć, ze rozmawiał yś my z Irenka? - mó wił a Amelia do Barbary.

- Rozumny czł owiek! - rzekł a Barbara z uznaniem.

Był y zadowolone z siebie i szczę ś liwe: zwię dł e serca, zbudzone przypł ywem gorą cej fali krwi, ś piewał y w nich jak ptaki o ś witaniu, Patrzył y z radosną dumą na boż y ś wiat, a Amelia, dusza tkliwa i napeł niona poezją, czuł a najwyraź niej, ze u jej ramion wyrastają skrzydł a.

Pan Borowski przyjrzał się raz jeszcze rozrzewnionym wzrokiem biednym ich bogactwom, westchną ł cię ż ko i poł oż ył je na biurku. W tej chwili usł yszał za oknami wojenną wrzawę Irenki, co pochylona nad kopczykiem, uczynionym ze zgarnię tego ś niegu, wydawał a kró tkie, urywane wrzaski, a jej obł ą kany pies rozgarnywał ś nieg mocnymi ł apami. Pan Borowski zastukał palcami w szybę i dał jej znak, aby natychmiast przyszł a do niego. Irenka kiwnę ł a gł ową, ż e rozumie, potem, spojrzawszy na kopczyk ś niegu, zaczę ta drapać się w gł owę. Przez kró tką chwilę patrzył a niepewnym wzrokiem w stronę domu, wreszcie krzykną wszy psu jakieś tajemne rozkazy, pobiegł a do pokoju ojca.

Wpadł a zadyszana, oszroniona, osypana ś niegiem i mó wił a szybko:

- Jestem, tatusiu! Niech tatuś mó wi prę dko, bo ż ycie ludzkie jest w niebezpieczeń stwie!

- Nie ż ycie ludzkie, tylko twoja skó ra jest w niebezpieczeń stwie - rzekł ojciec. Wymó wił groź nie te wyrazy, ale doś ć mię kko. - Coś ty nagadał a ciotkom?

- Ja? Ciotkom? Moż e mi coś kolwiek się wymknę ł o, a ciotki robią zaraz ze wszystkiego wielkie historie. Ja już sobie z nimi pogadam!

- Wcale sobie z nimi nie pogadasz, bo wtedy ja z tobą pogadam. Czy wiesz, co zrobił y ciotki?

- Jak Boga kocham, ż e nie wiem…

- Zawró cił aś zacnym kobietom w gł owie, nagadał aś im niestworzonych rzeczy… Czemu ty cią gle wyglą dasz przez okno?

- Nic, nic… Niech tatuś mó wi.

- Oto poczciwe ciotki zebrał y cał y swó j mają tek… Irenko! Mó wię do ciebie, patrz mi w oczy, nie w okno! … Ten cał y mają tek: broszki, pierś cionki i bransoletki przyniosł y do mnie, aby mnie poratować. To bardzo pię kne, moje dziecko, ale niepotrzebne. Wezwał em cię, Irenko, aby ci o tym powiedzieć. Wiem, ż e kochasz te zacne kobiety, ale trzeba je kochać jeszcze wię cej… Czy ten twó j pies oszalał? Czego on tak wyje? …

- On, ma swoje powody - rzekł a Irenka z przekonaniem. - A ciotki bę dę bardzo, bardzo kochał a.

- To dobrze. Widzisz to zawinią tko?

- Widzę.

- To cał y ich mają tek. Schowam go do tej szuflady wraz z karteczka, na któ rej bę dzie napisane, ze to ich wł asnoś ć. Kiedyś albo ja im to zwró cę, albo ty. Bę dziesz pamię tać?

- Bę dę, ale ja już muszę iś ć.

- Poczekaj chwilę … Otó ż twoim bę dzie obowią zkiem…

Pan Borowski nie dokoń czył, bo idą c za jej wzrokiem spojrzał za okno, gdzie się coś dziwnego odbywał o. Przyjrzał się pilnie zbliż ywszy twarz do szyby i ujrzał, ż e kopczyk ś niegu usił uje się poruszyć, a zwariowany pies rozgrzebuje go, przeraź liwie szczekają c.

- Co tam się dzieje, Irenko?

Irenka odrzekł a ze ś miertelną powagą:

- Podró ż ny zabł ą dził wś ró d zamieci i ś nieg go zasypał. Ale ja i pies z Gó ry Sw. Bernarda usił ujemy go ocalić.

Panu Borowskiemu zaczę ł o coś ś witać w gł owie.

- Na Boga! Jaki podró ż ny?

- To Jasia tak zasypał o - odrzekł a smutno Irenka.

- Ależ on się udusi! - krzykną ł ojciec.

- Bardzo moż liwe, jakoś przestał się ruszać. Gdyby tatuś mnie nie był zawoł ał …

Pan Borowski już tego nie sł yszał, bo wybiegł w najwyż szym poś piechu i po chwili odgrzebywał swego syna spod sterty ś niegu. Moż na był o osą dzić na oko, ż e w sam czas, bo lekkomyś lny podró ż ny ledwie zipał. Ojciec ują ł go w ramiona i czym prę dzej zanió sł go do pokoju, gdzie zapobiegliwe starania przywró cił y mu ż ycie i zdolnoś ć myś lenia, któ ra był a bliska zamarznię cia. Jaś spojrzał przeraż onym wzrokiem i, teraz dopiero zrozumiawszy swoją krzywdę, już otwarł usta, jak wrota wielkiego i tł ustego miasta, aby ją ojcu i cał emu oś nież onemu ś wiatu ogł osić przeraź liwym krzykiem. W tej chwili jednak spotkał się z roziskrzonym wzrokiem Irenki i ostatnim wysił kiem wtł oczył krzyk z powrotem do brzucha.

- Kto cię zakopał w ś niegu? - pytał ojciec groź nie.

Odpowiedź na pytanie był a ł atwa, bo zbyt oczywista. Wobec czego Jaś zwró cił uwagę w stronę Irenki, lecz od razu wyczytał w jej oczach, ż e, jeś li nie okaż e się raz w ż yciu bohaterem, zginie w mę kach, bę dzie ł amany koł em, oblany naftą i podpalony od strony gł owy.

- Ja sam! - odrzekł niepewnie.

Pan Borowski uś miechną ł się niewidocznie.

- Jeż eli zakopał eś się sam, nie ma o czym gadać. Ale jeś li jeszcze raz sam się zakopiesz, sam się też bę dziesz ratował. Rozumiesz?

- Irenka mnie zawsze wyratuje! - odrzekł pę drak z gł ę bokim przekonaniem. - I Drab też.

- Drab? Dobrze, ż eś mi przypomniał tego powsinogę. Irenko, gdzie jest pies?

Irenka rozł oż ył a bezradnie rę ce i wierzgnę ł a ró wnocześ nie lewą nogą, aby na wypadek, gdyby Drab wlazł za cał ym towarzystwem do pokoju, wtł oczyć go pod kanapę. Okazał o się jednak, ż e mą dry pies zwiał przezornie na samym począ tku awantury, sł usznie rozumują c, ze jeż eli pan Borowski wmieszał się do zabawy, w takim razie cał a sprawa nie był a zupeł nie czysta. Ukazał się na widowni dopiero nazajutrz, zapytują c Irenkę wzrokiem, czy atmosfera jest już bezpieczna.

- Już moż na - mrugnę ł a do niego Irenka - ale za bardzo nie leź w oczy.

Do Jasia zaś powiedział a cicho:

- Pomylił am się. Z ciebie, Jasiu, bę dą jeszcze ludzie. Jestem z ciebie zadowolona,

Ż oł nierz, któ remu na polu wó dz krzyż do piersi przypina, nie ma tak dumnej miny, jaka w tej chwili miał tł usty i ró ż owy Jaś. Od dawna już wiedział, ze dobre stosunki z Irenka, chociaż grozą czasem skrę ceniem karku w porze letniej, a uduszeniem w zimie, są jednak cenne i zajmują ce, Był by tez poszedł za nią na ś mierć, gdyby wiedział, jak to się robi, i stroił miny zuchwał e i bohaterskie. Przysię gł szy, ze wiernie dochowa tajemnicy, chociaż by go „wbijano na pal”, coraz czę ś ciej brał udział w wyprawach niebezpiecznych i krew w ż ytach mroż ą cych, bo od wielu dni był mró z. Czasem z wielkiego strachu zamykał oczy, ale szedł na zatracenie na ciemny strych, gdzie w każ dym zał amaniu dachu mieszkał o widmo, a obok komina grzał y się zzię bnię te upiory. Pani Borowska niepokoił a się, nasł uchują c, jak Jaś przez sen wydaje okrzyki i mordercze gł osy. Ł atwo to jednak moż na był o przypisać niestrawnoś ci, rzadko bowiem któ ry z znanych bohateró w objawiał taką potę ż ną namię tnoś ć do jedzenia. Był a to sł aba strona tej dzielnej duszy. Moż na był o polegać na tym mę ż u, wiernym i coraz bardziej walecznym, lecz nie moż na był o być pewnym, czy za placek ze ś liwkami lub za marną miskę konfitur nie sprzeda wrogom twierdzy i najgł ę bszej nie zdradzi tajemnicy. Achilles miał tajemnicę w pię cie, a Jaś w ż oł ą dku. Nie znają ce sł aboś ci serce Irenki czę sto nad tym pł akał o, myś lą c, ż e obż arstwo zeż re dział alnoś ć tego obż artucha.

Ona mogł a wytrzymać gł ó d i pragnienie. Zdrowa jak ryba, gię tka jak leszczyna, zrę czna jak sarna, a silna jak ś liczne, drapież ne zwierzą tko, miał a w ż ywej pogardzie wszelkie sł odycze i marcepany. Mogł a jeś ć kapustę z konfiturami albo lody z tł uczonym grochem, albo suchy chleb. Okoliczne panienki - a doś ć był o w są siedztwie tego tał ał ajstwa - blade i smutne, jak kwiaty drż ą ce przed chł odem, patrzył y zdumionymi oczyma na to dziwo, któ re w celu skró cenia sobie drogi skakał o konno przez rowy i pł oty, na tę dziką dziewczynę, co gdziekolwiek się znalazł a, natychmiast obejmował a rzą dy, a nikomu przez myś l nie przeszł o, aby mogł o być inaczej.

Czynił a to tak radoś nie i z takim ujmują cym wdzię kiem, ż e nikt jej nie zazdroś cił. Mogł a wprawdzie pobić cał e zgromadzenie, choć by najliczniejsze, ale zdarzał o się to niezmiernie rzadko, nie był o bowiem potrzeby wobec powszechnego uznania jej duchowej przemocy.

Lubił a wszystko zał atwić sama, bez odwoł ywania się do cudzej pomocy, co zajmował o wiele czasu i wywoł ywał o dł ugie gadaniny, kiedy należ ał o rozstrzygać szybko.

W jakiś tydzień po pró bie uduszenia Janka w ś nież nym grobie, Irenka, lezą c w ł ó ż ku, nasł uchiwał a pł aczliwego opowiadania wichru o tym, ze jest bardzo nieszczę ś liwy. Cał y dom spał w zimie bowiem wcześ nie usypiał. Czasem gdzieś daleko we wsi zaszczekał smutno i niechę tnie zzię bnię ty pies, jak gdyby szczekaniem chciał odstraszyć mró z cicho stą pają cy, a czasem ję knę ł o drzewo, któ remu wiatr usił ował wykrę cić zgrabiał e ramiona. Pies Drab musiał być gdzieś na polowaniu, bo go już nie był o wieczorem, inne psy musiał y zapewne zagrzebać się w sianie, machną wszy ł apą na wszystko w taki czas.

Nagle wydał o się Irence, ze sł yszy jak gdyby brzę k szklany. Podniosł a gł owę i zaczę ł a nasł uchiwać. Nic nie sł ychać, tylko wiatr. Znowu zabrzę czał o cichutko, jakby ktoś wytł aczał szybę. Krą ż ą c sł uchem po wielkiej ciszy domu, Irenka doszł a do przekonania, ze coś dziwnego odbywa się w gabinecie ojca, naprzeciwko jej pokoju. W gabinecie tym nie był o nic takiego, na co mó gł by się zł akomić nocny zł odziej. Gospodarskie ksią ż ki, sarnie rogi, trochę broni i cię ż kie meble. Nikt nie obł owił by się wś ró d tego mizeractwa. Nigdy zresztą nie zdarzył o się, aby się zł oczyń ca zakradał do biał ego domu. Jeż eli jest przy zdrowych zmysł ach, wie o tym zapewne, ż e pan Borowski pienię dzy nie ma i dlatego nigdy nie zamyka biurka nawet na noc. Ach! W tej chwili jest tam w biurku po prawej stronie uboż uchny skarb ciotek. Nikt o nim nie wie, ale ten jakiś zrozpaczony czł owiek, któ ry usił uje dostać srę do gabinetu, znajdzie go i zabierze. Irenka drgnę ł a. Nie bę dzie nikogo budzić, bo ani nie starczy na to czasu, ani też nie chce przerazić matki i ciotek. Babka i tak nie usł yszy, ale inni się przeraż ą. Nie dokoń czył a rozważ ań, a już był a ubrana. Zapalił a ś wiecę i osł aniają c ją rę ką, stanę ł a pod drzwiami gabinetu, nasł uchują c. Tak, tam ktoś jest. Co czynić? Jeś li wejdzie nagle, moż e narazić się na to, ze ten ktoś rzuci się na nią i unieszkodliwi. Gdyby krzyknę ł a, rozbudzi cał y dom, a nocny goś ć ucieknie. Myś li latał y po jej gł owie, jak nietoperze, szybko i bezszelestnie. Wprawdzie nie lę ka się, ale jest jej niemił o. A moż e myli się? Moż e jej się przesł yszał o? To był oby najlepsze. Strach pomyś leć, ze tam ktoś kradnie. Jeś li był gł odny, mó gł przyjś ć za dnia i nakarmiono by go, gdyż w tym domu nie odmó wiono nikomu jeszcze chleba. Wiedziano o tym na dwadzieś cia mil dokoł a. To nie gł odny, to ktoś inny.

Starał a uspokoić się i dział ać przezornie, a mą drze. Odeszł a cichutko od drzwi i nagle zaczę ł a powracać w to samo miejsce, cicho sobie podś piewują c, jak ktoś, co niczego nie podejrzewa i przypadkiem przechodzi. Ten ktoś, jeś li był w gabinecie ojca, musiał ją sł yszeć. Przeczekał a kró tką chwilę i chociaż serce w niej tł ukł o się jak ptak, otworzył a drzwi. Weszł a ś miał o, jak gdyby na nic nie zwracają c uwagi. Spł oszony szelest upewnił ją, ze ktoś znajduje się w pokoju i ze ukrył się szybko. Pł omień ś wiecy chwiał się i zataczał. Irenka zdoł ał a jednak dojrzeć ką cikiem oka, ze wiszą ce na ś cianie futro ojca napeł nił o się czymś znacznie grubszym niż powietrze i jak gdyby znudził o mu się wisieć na gwoź dziu, postarał o się o parę nó g, cię ż ko obutych, któ re starał y się nie zwracać niczyjej uwagi tak dł ugo, aż niepoż ą dana osoba ze ś wiecą pó jdzie tam, ską d przyszł a. Nieruchome buty rozumiał y, ż e ten cienki gł os, tak spokojnie sobie nucą cy, nie przeczuwa ich obecnoś ci i nie należ y go obawiać się.

Irenka najspokojniej w ś wiecie zbliż ył a się do biurka, ale baczna i czujna. Trochę rę ce jej drż ał y, kiedy zwinnym ruchem zdję ł a dubeltó wkę ze ś ciany. Wymierzył a ją w futro, dotkną wszy go niemal lufą, i gł osem, któ ry wydał się jej straszliwym, krzyknę ł a:

- Wył aź pan!

Spoza futra wyjrzał a zdumiona i przeraż ona gł owa, mocno kudł ata i mocno nieprzyjemna. Spojrzał y na nią rozbiegane, sprytne oczy, badają c przenikliwie sytuację. Bł ysnę ł y ż ywiej, ujrzawszy wysoką wprawdzie, lecz bardzo mł odą dziewczynę, wnet jednak pociemniał y, zrozumiawszy, ze dziewczyna jest tylko skromnym dodatkiem do strzelby, któ ra wpił a w niego czarne oczodoł y luf.

- Rę ce do gó ry! - krzykną ł groź ny duch Irenki, ona sama bowiem nie mogł a zakrzykną ć tak potę ż nie.

Spoza futra wysunę ł a się powoli wielka ludzka brył a, z któ rej moż na był o wykroić ze dwó ch ludzi mizerniejszej postawy. Podniosł y się w gó rę dwie rę ce, z któ rych moż na był o sporzą dzić konary dla mł odego dę bu. Zjawisko był o groź ne, cień bowiem tego czł owieka rozpostarł się w ogromnym zwię kszeniu na ś cianach i powale. Irence uczynił o się cokolwiek sł abo w okolicach ż oł ą dka, na co jednak jej serce nie zwró cił o uwagi. Przez kró tką chwilę chciał a uciec, ale nie mogł a dź wigną ć nó g, któ re nagle stał y się cię ż kie i wyraź nie wrastał y w podł ogę.

„Boż e drogi, co to bę dzie? ” - pomyś lał a cię ż ko.

Nocny dryblas musiał zauważ yć, ż e duch w niej zachwiał się, wię c uczynił nagł y ruch. Irenka cofnę ł a się w tej chwili o krok i podniosł a strzelbę, mierż ą c wprost w szerokie jego piersi.

- Po coś tu przyszedł? - krzyknę ł a nagle zdł awionym gł osem.

- Zabł ą dził em… - mrukną ł olbrzym. - Zimno był o… Wszedł em przypadkiem…

- Przez okno?

Zgrzeszył em! Moja wina… Niech mnie panienka puś ci.

- Ani myś lę!

Przecież mnie panienka nie zastrzeli?

- Zastrzelę albo nie zastrzelę. Zaraz zbudzę cał y dom!

- To i co? Pana Borowskiego w domu nie ma, tylko same baby.

- Jest, jest! Mó j ojciec jest. A wyś cie myś leli, ż e go nie ma?

Goś ć spojrzał ciemno i stał się czujny.

- Ukradliś cie co? - zapytał a Irenka,

- Nie! Nie przyszedł em kraś ć … Wlazł em, to i wylezę. Niech panienka strzelbą nie grozi. Pó jdę sobie, i tyle…

- O Jezu! - krzyknę ł a nagle dziewczyna.

Wielki chł op, patrzą c pilnie w jej oczy, spuś cił nagle obie rę ce jak cepy, zagarną ł w nie strzelbę, usuną ł lufę od swojej piersi, wyrwał jej dubeltó wkę z rak i bł yskawicznie w nią wymierzył.

- Teraz ty, goł ą bko, odrobinę sobie postoisz. Rą czki do gó ry! Dzielna pannica, nie ma co, ale jak krzykniesz, to dwa naboje wpakuję w ciebie. Nie bę dziesz krzyczeć? To dobrze! Mą dra dziewczyna. Mó wił em ci już: rę ce do gó ry!

Wtedy padł grom z jasnego nieba na kudł atą gł owę opryszka. Irenka zaczę ł a się ś miać. Gdyby ten czł owiek miał wyrobione, muzykalne ucho, był by zauważ ył, ze ś miech ten dziwnie przypomina suchy trzask kastanietó w albo metaliczne dzwonienie zę bó w o zę by.

- Gł upi jesteś! - powiedział a nieswoim gł osem. - Strzelba jest nie nabita. A ja tu mam na ś cianie drugą.

- Ach, ty czorcie! - zawył o wielkie chł opisko.

Odwró cił strzelbę, ują ł rę koma za lufę, a kolbą zamierzył się na Irenkę, któ rej pociemniał o w oczach. W tej chwili zał omotał o straszliwie, bo strzelba wypalił a z obu luf. Irenka zachwiał a się i krzyknę ł a przeraź liwie, a chł opem rzucił o pod ś cianę. Był tak zdumiony, ż e oczy postawił w sł up. Jakby nie rozumieją c, co się stał o, chwiał w obie strony gł ową peł ną huku i ł oskotu, wreszcie, cał kowicie ogł upiał y, obejrzał się poza siebie, jakby wł asnego tam szukają c trupa.

- Tatusiu! - krzyknę ł a Irenka.

Pan Borowski stał we drzwiach z rewolwerem w rę ku, nie mniej zdumiony niż kudł aty opryszek. Za nim w ciemnoś ciach wstawał y krzyki, narzekania i pł acze, za oknami sł ychać był o ujadanie psó w i ostre gwizdy nocnego stró ż a, któ rego obudził huk z czujnej drzemki. Gdzieś w oddali sł ychać był o krzyk babki:

- Kto umarł? Powiedzcież mi wreszcie, kto umarł?

Kiedy nocnego goś cia wyprowadzono w mocnym towarzystwie, Irenka rzucił a się z pł aczem w ramiona ojca. Dziewczę ce serce przeraził o się wł asnej odwagi.

- Tatusiu… - pł akał a cicho - ja już nigdy nie bę dę … To był o straszne…

- Myś lę sobie! - mrukną ł pan Borowski. - Strzelba ma dwie lufy.




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.