Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział trzeci



 

Kiedy umarł zacny ksią dz, Irenka czuł a się tak, jak spartań ski wojownik, co postradał tarczę i nie ma czym zasł onić się przed chmura barbarzyń skich pociskó w. Wytę ż ył a przeto baczna czujnoś ć, jak drapież ca, co uszy nastawia pod wiatr, gotowa do zapamię tał ej walki o swoją wolnoś ć, o któ rej myś lał a, ze ją moż na już był o snadnie sprzedać na publicznym przetargu. Biał y dom, na sześ ciu wsparty kolumnach, począ ł buntować się jak mał e pań stwo przeciw tyranowi, któ ry spę dzał sen z jego powiek. Najpierw nieś miał e, potem coraz wyraź niejsze sł ychać był o gł osy, jak podziemne pomruki, ż e „dziewczyna z kretesem zwariował a” - ż e „cygań skie dzieci lepiej są wychowane” - ż e „mię dzy tą dziewczyną a diabł em nie ma zbyt wielkiej ró ż nicy” i ż e „kto nie sł ucha starszych, ten posł ucha psiej skó ry”. Poetycka ta metafora oznacza bardzo zł oż ony ś rodek na poskromienie mał ej wietrznicy: bierze się psa, oczywiś cie pozbawionego przedtem ż ywota, ś cią ga się z niego skó rę, kraje się ją w cienkie paski jak makaron, wią ż e się je w jeden pę k, przytwierdza do rzeczy tak niewinnie niewinnej jak sarnia nó ż ka i tym aparatem ł oi się skó rę, w któ rej, jak w skó rzanym worku, mieszka duch przekory. W biał ym domu niewielu był o zwolennikó w tej metody, ł ą czą cej w sobie psa i sarnę, wiedziano bowiem powszechnie, ze gdyby ją zastosowano wobec Irenki, Irenka albo rzucił aby się z dachu, albo skoczył aby do wody, ale nie przeż ył aby hań by. Wiedział a ona zresztą wybornie, ż e w tej groź bie jest wię cej ł oskotu sł ó w niż poważ nych zamiaró w. Pomimo jej szaleń stw kochano ją gorą co, bo diabeł ka tego musiał o się kochać. Prawda, ze rzą dził a domem, lecz rzą dził a sprawiedliwie. Nie skł amał a nigdy i jeś li trzeba był o dobrze komuś uczynić, był aby bez namysł u skoczył a w ogień. Dlatego ludek, przy biał ym domu ż yją cy, uwielbiał ją. Stary woź nica opowiadał z rozrzewnieniem, ze czarna panienka zawsze pomaga mu chwytać konie i ze wlazł a po pas w bagienko na polnej drodze, aby uporzą dkować splą taną uprzą ż: biedna kobiecina, wś ró d najgorę tszych i najbardziej skutecznych bł ogosł awień stw, opowiadał a, jak ta cudowna panienka wyratował a jej berbecia, któ ry z wysokiego nasypu wpadł do rzeki jak kamień: kucharce nikt tak nie wytł umaczył zawił ych snó w jak to najmę drsze dziecko, a kiedy ś nił a się jej szafa, w któ rej zamiast koż ucha wisiał ż ywy baran i czytał ksią ż kę, jedna Irenka umiał a wyjaś nić, ze syn kucharki przyjdzie na ś wię ta ze szkó ł, co się nieomylnie stał o i o czym wszyscy z gó ry wiedzieli, a jednak nikt na to nie wpadł; dziesię cioro ludzi opowiadał o o tej dziewczynie, bo każ demu uczynił a coś dobrego. A Ż yd, mleko kupują cy, nic już nie mó wił, tylko cmokał, z wielkiego zachwytu przymkną wszy oczy.

Wszystkie te historie nie czynił y jednakż e zbyt wielkiego wraż enia w biał ym domu. Tam ż ą dano, aby panienka dobrze wychowana wchodził a do domu przez drzwi, nie przez okno, nie wjeż dż ał a konno po schodach, a co najważ niejsze, aby goś ciom nie mó wił a prawdy w oczy, jak to uczynił a z panią Targową, któ ra miał a prawie siedemdziesią t lat i malował a sobie brwi i rzę sy, bo chciał a szó sty raz wyjś ć za mą ż. Do jej pokoju przyszł a Irenka i zamalował a zwierciadł o wapnem.

- Po co to czynisz? - zapytał a ją matka,

Aby się ta pani nie przestraszył a, kiedy niespodzianie spojrzy w lustro! - rzekł a Irenka uprzejmie,

Skutki tej uprzejmoś ci skoń czył y się dla niej boleś nie, Ojciec Irenki, pan Borowski, ś miał się ze wszystkich jej awantur. Był to dobry czł owiek i tak zapracowany, ze patrzył w tę dziewczynę jak w promyczek sł oń ca, co do smutnego zabł ą kał się domu. Najwię ksza sterta zboż a na jego polu był a jeszcze mniejsza od tej sterty trosk, któ ra go przywalił a. Irenka patrzył a czasem z wielka zaduma na ś licznym swoim czole, jak on chodził bł ę dnie, sam do siebie gadał i taka czasem miał minę, jakby mu się pł akać chciał o. Gł adził ją po czarnej gł owie, ale myś lał o czym innym i patrzył gdzieś w dal, na drogę. Ta droga przejeż dż ał czę sto poważ ny pan i wtedy pan Borowski był najsmutniejszy, bo ten pan dł ugo siadywał w kancelarii, potem szedł mię dzy stajnie i stodoł y, oglą dał konie i krowy, i wcią ż pisał i pisał.

- Nie podoba mi się ten goś ć! - rzekł a Irenka sama do siebie. Poszł a potem do pana Borowskiego i mó wi:

- Tatusiu, czy chciał byś, aby ten pan nigdy już tu nie przyjechał?

- Dał by Bó g! - rzekł pan Borowski.

- To się da zrobić! - mrugnę ł a na niego Irenka.

- Jakż eż to moż na zrobić?

- Jest kilka sposobó w. Jeś li tylko nie bę dzie o to awantury, to nastę pnym razem ten pan wleci do potoku, bo mostek bę dzie rozebrany, a tam jest doś ć wysoko. Mogł abym też szepną ć sł ó wko Drabowi, któ ry bę dzie czekał na drodze przy lesie, a jakby już tu dojechał, to mogę mu wsadzić do kieszeni szczura, a do jego teki ze trzy…

- Ani się waż! - zawoł ał groź nie ojciec. - Przyjeż dż a, bo musi.

- To wielka szkoda, ze nie moż na - zasmucił a się Irenka. - Za wiele robi się ceremonii na ś wiecie.

Matka Irenki pochodził a ze wspaniał ej rodziny, co krzywo patrzył a na jej mał ż eń stwo z panem Borowskim, bo był dla nich zbyt mał ą i zbyt nieznaczną figurą. Nikt z tej rodziny nie bywał w biał ym domu. Był o to i lepiej, gdyby się bowiem ta wspaniał a rodzina pogodził a nawet z panem Borowskim, straszne dział yby się rzeczy, gdyby dostojne, senatorskie ciotki i karmazynowe babki ujrzał y Irenkę i jej psa. Dostojne ciotki i dostojniejsze jeszcze babki uciekał yby, jak gdyby ujrzał y zarazę, i zrozpaczonymi, popę kanymi gł osami woł ał yby rozsroż onego gniewu nieba. Najbardziej atł asową panią, któ ra przysię gł a, ze nigdy nie przebaczy hrabiance, ż e wyszł a za mizeraka i byle szlachetkę, był a jej ciotka, pani Zofia Opolska, strasznie bogata i siedzą ca na zł ocie jak kwoka na jajach. Irenka sł yszał a o niej czę sto i przychodził y jej do gł owy tysią c dwa sposoby, któ rych należ ał o uż yć, aby tę pozł acaną, mityczną postać nauczyć szacunku dla biedakó w. Na wszelki wypadek zakarbował a ją sobie w pamię ci i szepnę ł a Drabowi, ż e gdyby kiedy spotkał panią Opolską, ma „wolną rę kę ” w dział aniu. Drab mrugną ł, ż e bę dzie pamię tał.

Pani Borowska zdrowie miał a wą tł e, a nieustanne zmartwienia gł ę boko kochanego mę ż a sprawił y, ż e patrzył a smutno i uś miechał a się rzadko. Był a to kwietna w jej ż yciu niedziela, kiedy mogł a zaś miać się gł oś no. Irenka uwielbiał a tę cichą, smutną matkę, któ rej oczy gasł y, chociaż był y jeszcze mł ode. Ł zy mogą zgasić oczy najbardziej pł oną ce. Irenka był aby bez wahania wsadził a obie rę ce w ogień, gdyby to mogł o zdział ać, aby pani Borowska nie pł akał a.

Matka brał a czasem czarną, murzyń ską gł ó wkę Irenki w swoje rę ce i tulił a ją z cał ej sił y do piersi. Wtedy w Irence dział y się najdziwniejsze rzeczy: harde jej serce topił o się jak wosk przy ogniu, a oczy napeł niał y się gorą cymi ł zami. Był o jej wtedy niewypowiedzianie dobrze. Z obł ą kanej radoś ci wł aził a potem na najwyż sze drzewo, aby cał y ś wiat widział, jak bardzo jest szczę ś liwa. Matka wzywał a ją czasem do opamię tania, a czynił a to gł osem tak sł odkim i ciepł ym, ż e dzika wolnoś ć Irenki zaczynał a mruczeć pieszczotliwie jak kot. Najmniej przez dwa dni potem „Panna z mokrą gł ową ” okazywał a maniery ś wietniejsze niż infantka hiszpań ska. Zawsze jednak tak zdarzał o się, ze trzeciego dnia trzeba był o goł ymi rę kami ł owić raki albo polować po dachach na kota, któ ry dybał na goł ę bie. Trudno ró wnocześ nie ł owić uszczypliwe raki i być hiszpań ską infantką, co kiedy powie sł owo, to się kł ania, a kiedy wyją ka wreszcie cał e zdanie, kł ania się siedem razy. Zwariować moż na z takim ceremoniał em, podczas kiedy brodzenie po bł ocie jest sprawą zajmują cą i zaostrzają cą wrodzoną bystroś ć. Matka wiedział a, ż e Irenka jest to serce wś ró d zł otych najbardziej zł ote, a Irenka wiedział a, ż e napuszona hrabina nie przyjedzie, wię c nie warto krę pować potę ż nego woł ania wolnej duszy. Panował a wś ró d nich mił oś ć najtkliwsza i wielka, wielka przyjaź ń.

Brat jej, czteroletni Jaś, odgrywał w jej ż yciu mał a rolę. Zgodził a się na to, zę by był. Usił ował a przez pewien czas natchną ć go duchem bohaterskim i nauczyć umił owania swobody; kiedy jednak, wsadzony jednego razu na szczyt dachu w tym celu, aby samodzielnie zlazł i okazał hart woli i nieustraszonoś ć, haniebnie stchó rzył i krzykiem rozpaczy napeł nił ś wiat, machnę ł a na niego rę ka. Uczynił a jeszcze druga, ł agodniejszą pró bę i spuś cił a go w wiaderku na dno studni, aby ujrzał jej gł ę boką tajemniczoś ć i aby oswoił się z grozą czeluś ci. Nierozumny berbeć jednakż e omal nie stracił mowy ze strachu, omal nie postradał ż ywota.

- Nic z niego nie bę dzie! - rzekł a Irenka.

Wszystkie jej nadzieje, ze go wychowa na bohatera, rozwiał y się. Trzeba był o dalej pracować w pojedynkę i samej przerabiać ś wiat, aby się zaczą ł krę cić w przeciwną stronę. Nie mogł a jednak zapomnieć chł opcu tej sł aboś ci i dawał a mu poznać na każ dym kroku, ż e go nie uważ a za mę ż czyznę. Kiedy rozpł akał się raz z powodu urojonej jakiejś krzywdy, Irenka rzekł a surowo:

- Czemu Janek tak się drze?

- Kiedy był aś mał a, krzyczał aś wię cej niż on - odrzekł a jej piastunka.

- Być moż e, ale ja miał am powody…

Ponieważ mł odzieniec nie chciał uspokoić się i nie moż na był o znaleź ć na to rady, Irenka znalazł a sposó b:

- Przywią ż cie go za nogę do sznura i niech na mrozie wisi przez cał ą noc za oknem.

Brat spojrzał na nią z nagł ym przeraż eniem i oniemiał, jak gdyby już zamarzł.

Matka, ojciec i brat to był a rodzina ś cisł a, koł o któ rej ż ył a liczna gromadka rozmaitych krewnych, przygarnię tych na tym skrawku ziemi, co sió dmego z siebie dobywał potu, aby wszystkich wyż ywić. Należ y przyznać sprawiedliwie, ż e najmniej jadał a osoba czcigodna, co miał a już okoł o dziewię ć dziesię ciu lat. Był a to przyszywana babka pana Borowskiego, któ ra zjechał a tu przed dwudziestu laty w odwiedziny na dwa tygodnie i został a na amen. Dokł adnie nie wiedział nikt, ile ma lat, a ona sama raz twierdził a, ze ma sześ ć dziesią t, a innym razem, ż e dziewię ć dziesią t dziewię ć. Wł aś nie przed trzema laty miał a tych dziewię ć dziesią t dziewię ć, lecz z wł aś ciwej sobie kokieterii nigdy nie chciał a przekroczyć stu. Co poniedział ek zapowiadał a w wielkiej tajemnicy, ż e nie przeż yje już tego tygodnia, ale we wtorek zapominał a o przyrzeczeniu i ż yta szczę ś liwie. Codziennie o pią tej rano odziewał a się starannie i udawał a się na dł uż szą przechadzkę do są siedniego pokoju, okrą ż ał a znudzony tymi spacerami stó ł i wracał a do siebie. Zdejmował a czarny szal, rę kawiczki i kalosze, codzienny swó j spacerowy rynsztunek, i zaczynał a odczytywanie gazety sprzed lat czterdziestu, w któ rej był ulubiony jej opis trzę sienia ziemi w owym czasie. Potem rozmawiał a godzinami sama ze sobą, czasem doś ć kł ó tliwie i podniesionym gł osem. Mó wić lubił a namię tnie, kiedy zaś wpadł a w wyborne usposobienie, co się zdarzał o codziennie, Te dopuszczał a nikogo do sł owa: nieraz zdarzał o się, ze ostatni jej cierpliwy sł uchacz dawno poszedł spać, a ona mó wił a jeszcze. Mał o dbał a o sł uchacza, wię cej za to o sztukę wymowy. Nosił a się godnie ta babka cał ego ś wiata, gdyż nikt jej nie nazywał inaczej. Babka był a nawet dla księ dza proboszcza, któ ry, przeraż ony niepospolitą pł ynnoś cią jej wymowy, za ż adne skarby nie był by z nią pozostał sam. Coś się dobrej babinie pokrę cił o w bystrym niegdyś rozumie, a czas tak się jej pomieszał, ż e ró ż nica jakichś tam stu lub dwustu lat bynajmniej jej nie przestraszał a. Twierdził a z wielka mocą charakteru, ż e znał a osobiś cie każ dego, o kim tylko był a mowa. Nic to nie znaczył o, ż e mowa był a o nieboszczyku, od stu lat zasiedział ym w niebie. Gadają cej babki nie zdoł ał by nikt przekonać, ż e go nie znał a i ż e nie utrzymywał a z nim serdecznych stosunkó w. Ktoś na ten przykł ad był tak lekkomyś lny, ż e w obecnoś ci babki wymó wił dostojne sł owo: „Koś ciuszko”. A babka jak w dym:

- Koś ciuszko? Mó j Boż e! Znał am, znał am, i jeszcze jak znał am. Pamię tam, powiada on raz do mnie: - Panno Anielo, a gdybyś my tak potań cowali? - a ja mu na to: - Nie mogę, bo jestem w ż ał obie! - Dał am mu wtedy kwiatek, aby się, biedaczysko, nie bardzo zmartwił, bo zaraz wszystko brał do serca. Co też się z nim stał o? Dobrze się chł opiec zapowiadał …

- Babciu! - krzyczał a Irenka, bo babcia był a na lewe ucho mocno gł ucha, a na prawe trochę wię cej. - Koś ciuszko dawno umarł.

- Dobrze zrobił! - rzekł a z uznaniem babcia, któ ra nie dosł yszał a. - On był na to, jak na lato.

W galerii bliskich znajomych babci był sł ynny skrzypek Paganini, z któ rym (jak dziś pamię ta) był a w menaż erii, kiedy raz do Suwał k cyrk przyjechał; był jeden arcyksią ż ę, bardzo przystojny, z któ rym jeź dził a na odpust na Bielany i któ ry trzy razy jej się oś wiadczał, ale potem wyjechał. Szli parami w tym ś wietnym korowodzie wszyscy poeci, malarze, ksią ż ę ta i hrabiowie, atleci, poł ykacze ognia i tenorzy.

Ludzie sł uchali tych opowieś ci z tysią ca i jednej zwariowanej nocy i kiwali gł owami. Kto babci nie znał i sł yszał ją po raz pierwszy, kazał sobie po dł uż szej z nią rozmowie lać wodę na gł owę i szczypał się w ucho, tym domowym sposobem sprawdzają c, czy jest przy zdrowych zmysł ach, ci zaś, co ją znali, usił owali wymyś lić taką osobę, któ ra, urodzona w Japonii, umarł a na biegunie poł udniowym, ale nie mogli dać rady. Babcia znał a wszystkich na ś wiecie, ż ywych, dogorywają cych i umarł ych. Nie narodzonych znał a też.

Asystę jej stanowił y dwie tak zwane ciotki, tez dalekie krewne pana Borowskiego, któ re przytulił y się cicho do biał ego domu jak skromne malwy. Jednej był o na imię Amelia, drugiej Barbara. Imię pierwszej był o poetyczne i jak gdyby peł ne ł ez, dlatego też moż e ciotka Amelia pisał a wiersze; w imieniu drugiej był a twardoś ć, duma i hardoś ć; i moż e dlatego bujny ten duch zajmował się twó rczoś cią malarską. Poetessa hoł dował a dawnym strojom i dawnym zwyczajom. Był a cienka w pasie, od lat bowiem uż ywał a przedziwnej maszyny, zwanej „sznuró wką ”. Wyglą dał a tak, jakby ją straszliwy jakiś sił acz chwycił w kleszcze rą k i tak ś cisną ł w pasie, ze jej poetyczny ż oł ą dek wypchną ł w stronę szyi, na któ rej z tego powodu powstał o niewielkie wzgó rze. Był a to osoba peł na wielkiej sł odyczy, rozmarzona i tę sknie patrzą ca byle gdzie, w pował ę, w szafę, w pień drzewa, ale nie tam, gdzie wł aś nie należ ał o patrzeć. Kiedy zlatywał na nią anioł poezji, opuszczał ją zwyczajny ludzki rozum. Ciotka wpadał a w natchnienie i w ró w, nad któ rym wł aś nie znajdował a się, lub w wodę. Miewał a potę ż ne wizje i wtedy zamieniał a się w wieszczkę, któ ra potrafił a mó wić niepoję te rzeczy o duchach, demonach i wró ż kach. Dreszcz przechodził po grzbiecie sł uchają cych, kiedy improwizował a i woł ał a: „Na kolana! Idą duchy, czy sł yszycie już ł ań cuchy?! ” Wprawdzie duchy nie przychodził y, ale ł ań cuchy czę sto był o sł ychać, kiedy prowadzono krowy do wodopoju. Wielkim cieszył a się poważ aniem, tym bardziej ż e był a przedziwnie dobra i cicha, oczywiś cie, jeś li nie był a w transie. Pisał a wiersze na wszystkie chwile ż ycia, na każ de imieniny i na każ dą uroczystoś ć. Wtedy deklamował a pię knie swoje wyborne utwory, z któ rych jeden Pod tytuł em: „Na bó j” cieszył się sł awą wielką i zasł uż oną, Bohaterski ton tej pieś ni brzmiał jak wojenna surma i wielka to szkoda, ze nazbyt koń czył się smutno. Oto on:

 

Hej, mł odzianie, hej, mł odzianie!

Weź mij jedna ze swych zbró j,

Wstań czym prę dzej i w ś witanie

Pę dź na bó j! Pę dź na bó j!

 

Ja ma wstę gą cię opaszę,

Bł ogosł awień stw dam ci ró j,

A ty, nasze ptaszę lasze,

Pę dź na bó j! Pę dź na bó j!

 

A gdy legniesz, bo tak tuszę,

Nocą przyjdę na twó j gró b,

Tam wywoł am twoją duszę,

By ś miertelny wzią ć z nią ś lub.

 

W ś licznym tym wierszu tkwił a, jak gwó ź dź w trumnie, ta tragiczna prawda, ze nikt z ż ywych nie miał odwagi poją ć za mał ż onkę lubej Amelii. Umarł emu był o wszystko jedno. Ponieważ ciotka Amelia był a panną, wię c skarga jej był a uzasadniona, a tak rzewna, ze ludzie gł oś no pł akali, kiedy zał amują c rę ce, zapowiadał a swó j ś lub z mł odzianem, co poległ „w jednej ze swych zbró j”.

Twó rczoś ć ciotki Amelii miał a w sobie nie tylko tony tragiczne. Rozpię ta, jak tę cza na lazurowym niebie poezji, lś nił a wszystkimi kolorami, wś ró d któ rych był y i te, co wesoł oś cią barwy cieszą ludzkie oko. Dowodem tego jest inny jej ś liczny wiersz, nazwany „Figlarna”:

 

Czemu oczy twe się ś mieją

I cala tryskasz nadzieją?

Czemu swym się cieszysz zdrowiem?

- Ja to wiem, ale nie powiem!

 

Myś lisz pewnie, ze nikt nie wie,

Jak przy wielkim czekasz drzewie.

A kto skryty za listowiem?

- Ja to wiem, ale nie powiem!

 

Ej, dziewczyno, ej, figlarko,

Czemu tam tak bież ysz szparko?

Teraz powiem, by ci dopiec:

Tam kochany czeka chł opiec!

 

Taka jest moc i wł adza poezji, ż e sympatyczna ciotka Amelia, podobna z wykroju do litery X z powodu osiej cienkoś ci talii, stawał a się pię kna, kiedy swoje rymy piorunowym wygł aszał a gł osem. Jednej tylko hoł dował a manierze, tej mianowicie, ż e czy wiersz był smutny jak pogrzeb, czy wesoł y jak przedstawienie w cyrku, ona wydzwaniał a go niezmiennie gł osem dzwonu pogrzebowego, tak ze się zawsze serce krajał o obecnym, nawet wtedy, kiedy „figlarka biegł a szparko” i „cieszył a się zdrowiem”. Nie inaczej grecki wę drowny pieś niarz wygł aszał ustę p o ś mierci Hektora niż ciocia Amelia wiersz: „Jestem dziewuszka hoż a i szczę ś liwa, chł opcy mnie pragną, jak sł odkiego piwa”. Tak to moż na potę gę i moc ognistą nalać do każ dego najmizerniejszego nawet sł owa. Czynił a to kobiecina wiotka i jagnię cej dobroci.

Przeciwień stwem jej cał kowitym był a ciotka Barbara. Pominą wszy jej imię, podobne do gryzienia zę bami orzechó w, w cał ej jej postaci był a jasnokoś cista twardoś ć. Nosił a się zuchwale, wzorem tych malarzy jaskiniowcó w, co myli się przed Wielkanocą, a nie czesali nigdy. Miał a kró tką czuprynę, któ rą wstrzą sał a nieustannie, bo spadał a jej na oczy, pluł a na odległ oś ć oś miu metró w sześ ć dziesię ciu centymetró w (rekord ś wiatowy i olimpijski! ), palił a kró tką, angielską fajeczkę i gardził a cał ym ś wiatem. Był o to wł aś ciwie jej gł ó wne zaję cie, poza tym dopiero zajmował a się malarstwem. Wysoka, chuda, sierdzista i zwalista, wszystkie czę ś ci ciał a miał a w porzą dku - pró cz serca, któ re był o zł amane od lat trzydziestu. W zamierzchł ych tych czasach zakochał a się w przystojnym mł odzianie, któ ry był jakimś zamorskim księ ciem, i gotowa był a staną ć z nim na ś lubnym kobiercu. Już ją krok jeden zaledwie dzielił od tego kobierca, kiedy księ cia zamknię to w wię ziennym lochu za fał szowanie banknotó w; był a to zwyczajna zazdroś ć wł adz, okazał o się bowiem, ż e on sporzą dzał banknoty pię kniej i lepiej niż wł adze, czego obraż ony rzą d nie mó gł przeboleć. Od tego czasu ciotka Barbara dotrzymał a przysię gi, ze nigdy nie uwierzy zaklę ciom i zachwytom ż adnego mę ż czyzny. Przysię gł a ró wnocześ nie pogardę ś wiatu, co odbijał o się wyraź nie w malowanych przez nią portretach, nie zdarzył o się bowiem, aby namalowany przez nią czł owiek był podobny do czł owieka. Stawał się podobny do szczura, lisa, wielbł ą da lub barana, lecz przenigdy nie był o w jego twarzy iskry czł owieczeń stwa. Gdyby namalował a nawet anioł a, był by on podobny do zł oś liwie patrzą cego nietoperza. Portretowani przez nią ludzie mieli nieodmiennie dziwny sposó b patrzenia: oko lewe takiego nieszczę ś nika nigdy nie widział o, kę dy patrzy prawe. Każ dy portret patrzył zezem, a na domiar wszystkiego zdawał się zgrzytać zę bami. Obrazy te jednakż e sprawiał y potę ż ne wraż enie, szczegó lnie barwą twarzy portretowanej osoby, zawsze bladosinej, z zielonym odcieniem w okolicy ust i oczu.

Jeś li moż na był o czynić niejakie zastrzeż enia jej malarstwu portretowemu, z cał ą sprawiedliwoś cią należ ał o przyznać niepospolite zalety uprawianemu przez nią malarstwu rodzajowemu. Zdumiewają ca jego oryginalnoś ć polegał a na tym, ze wybitna ta artystka nie uznawał a banalnych zasad perspektywy i stosunku wymiaró w jednego przedmiotu do drugiego. Na tym samym na przykł ad obrazie jabł ko był o trzykrotnie wię ksze od filiż anki, a kiedy na rzewnym obrazku lis porywał kaczkę, kaczka był a dwa razy wię ksza od lisa, co nikogo razić nie mogł o, każ dy bowiem wie, ze najmniejszy lis zjada kaczkę, a najwię ksza kaczka nie zje lisa. Myś l gł ę boka tkwił a w tym, ż e morderca zakatrupił niewinnoś ć, bo tak zawsze dzieje się na ś wiecie. A oboję tne jest, ile waż y niewinnoś ć, a ile morderca. Proporcje te doprowadzał y do rozpaczy Irenkę, znają cą na wylot wszystko, co ż ył o w przyrodzie; jednakż e uwagi jej, przyjmowane lekceważ ą co, nie mogł y wpł yną ć na twó rczoś ć mistrzyni. Wiodł a ona ró wnocześ nie wojnę z księ dzem proboszczem, któ ry nie przyją ł ofiarowanego przez nią dla koś cioł a obrazu pt. „Ś wię ta Barbara, patronka gó rnikó w”, najś mielszy bowiem gó rnik uciekł by z kopalni, gdyby mu się tam pokazał a taka ś wię ta, jaką namalował a ciotka Barbara. Najbardziej zatwardział y zł oczyń ca ma wię cej sł odyczy na gę bie, niź li jej na swojej twarzy miał a owa ś wię ta z wyszczerzonymi zę bami i ze wzrokiem mó wią cym, ż e patronka gó rnikó w chę tnie zjadł aby tł uste niemowlę.

Ciotka Amelia i ciotka Barbara ż ywił y wobec siebie wzajemną niechę ć; malarka twierdził a, ż e poetka powinna wią zać nie rymy, ale kozie ogony, poetka zaś był a zdania, ze jeś li mowa o ogonach, w takim razie krowa, któ rej do ogona przywią zano by pę dzel, namalował aby, oganiają c z siebie muchy, arcydzieł o wobec obrazó w Barbary. Ulegają c proś bom i groź bom, cał ował y się dwa razy do roku i czynił y zgodę: Na Boż e Narodzenie i na Wielkanoc. Był y to jednak kró tkie, jednodniowe przystanki wzdł uż nieprzerwanej kolei niechę ci. Już nazajutrz cicha Amelia pisał a w tajemnicy krwawą satyrę na malarstwo, a Barbara pluł a dalej niż zwykle, wł asne biją c rekordy, kiedy poetka cał ą duszą ś piewał a odę na cześ ć wiosny lub zimy. Treś ć był a zawsze ta sama, tylko trochę inne rymy, raz ciepł e, a raz zimne. Gniewy wzajemne był y tak zaś lepione, ż e kiedy przy obiedzie podano pó ł misek najpierw ciotce Amelii, ciotka Barbara nie tknę ł a już jedzenia pod pozorem, ze nie jest gł odna. Ponieważ tę politykę wzgardy uprawiał a tez i ciotka Amelia, wię c podawano jedzenie jednego dnia najpierw poetce, a drugiego dnia, na odmianę, najpierw malarce, mogł o się bowiem zdarzyć przy zaniedbaniu tego ceremoniał u, ze jedna z ciotek wyschnie jak szczapa i zemrze. Lecz, o dziwo! Kiedy ciotkę Barbarę bolał y zę by i kiedy nadaremnie smarował a dzią sł a spirytusem, rumiankiem i tytoniowym sokiem z fajki, ciotka Amelia odmawiał a nieustannie nowennę do ś wię tej Apolonii, patronki od bó lu zę bó w, i pię kną, wierszowana poś wię cił a jej odę („Ś wię ta Patronko, weź te rymy w darze, lecz wylecz zę by nieszczę snej Barbarze”). Wzruszona zacna ś wię ta podał a - za poś rednictwem klucznicy - wyborny sposó b pozbycia się bó lu zę ba wraz z zę bem. Był to sposó b z dawna praktykowany i niezawodny: przywią zywał o się do zę ba dł uga, mocna nić, a drugi jej koniec należ ał o uwią zać do klamki u drzwi; potem ktoś nagle otwierał drzwi i zą b wyskakiwał ze szczę ki jak korek z butelki. Harda Barbara umiał a odpł acić sercem za serce. Kiedy ciotka Amelia, chcą c z bliska ujrzeć grozę natury, co zawsze powinien czynić poeta, wychodził a sobie po jesiennym parku zapalenie pł uc, ciotka Barbara spę dził a przy niej wiele bezsennych nocy. Ciotka Amelia był a bliska ś mierci i wygadywał a w gorą czce niestworzone rzeczy, któ rych sł uchano jednak ciekawie, nie wiadomo bowiem był o, czy dobra Amelia bredzi, czy tez improwizuje, ale ciotka Barbara pł akał a cię ż ko. Tych ł ez zamiast wody uż ył a do akwareli pod tytuł em: „Ś mierć poetki”, zrobionej na wszelki wypadek. Poetka, z jednym okiem otwartym, a drugim zamknię tym, leż ał a w trumnie, na gł owie miał a wieniec laurowy, a w rę kach ksią ż kę, zapewne przez siebie napisaną: nad nią pochylony stał koś ciotrup z wę ż ami w oczodoł ach, z kosą w jednej rę ce, a z gał ą zką choiny w drugiej, jak gdyby nią chciał od zwł ok poetki odpę dzić muchy. Ciotką Barbara tak cudownie jednak pielę gnował a nienawistną istotę, ż e wspaniał y ten obraz stał się bezprzedmiotowy na domowy uż ytek i mó gł być ofiarowany do muzeum. Kiedy ciotka Amelia podniosł a się z ł oż a boleś ci, ucał ował a serdecznie tego dragona co nad nią czuwał, jasnokoś cistą ciotkę Barbarę i - rzecz oczywista - już tego samego dnia przestał y z sobą rozmawiać. Irenka, chcą c wprawić dom cał y w ruch, nie omieszkał a pokazać cioci Amelci obrazka z jej zwł okami, zwró ciwszy jej niewinnie uwagę na zbytnie, ze zł ym zamiarem uczynione, wydł uż enie nosa, co miał o ten skutek, ze dobrotliwa wą troba ciotki wywró cił a się i stanę ł a na gł owie. Skutkiem tego skutku był mocny wiersz pod tytuł em: „Kró tkowł osa wiedź ma”, zaczynają cy się szatań skim okrzykiem: .. Ha! ha! Myś lał aś, ż e już spocznę w grobie! ” - a koń czą cy się zjadliwą apostrofą: „Ż e mł ody zawsze starszego pogrzebie, przeto, Barbaro, ja pochowam ciebie! ” Nie trzeba dodawać, ż e Irenka tego samego dnia odczytał a ten wiersz Barbarze i przyprawił a ją o szaleń stwo.

A najweselsze był o to, co babcia mó wił a o ciotkach:

- Ach, te dzierlatki! Kiedy sobie coś nucą albo przekomarzają się ze sobą, to tak jakby kanarki szczebiotał y…




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.