Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział drugi



 

Biał y dom, na sześ ciu wsparty kolumnach, panował dawniej nad tak szerokim krę giem ziem, ż e krań ca ich nie moż na był o dojrzeć z najwię kszego nawet komina. Skowronek Szaragrudka, na tych ziemiach ś piewają cy, musiał wzlecieć bardzo, bardzo wysoko, aby je ogarną ć bystrym spojrzeniem. Tak się z czasem zaczę ł y te ziemie kurczyć, bo z nich obcy ludzie cał e zabierali poł acie, ż e moż na je był o zmierzyć oczyma: najpierw z okien pierwszego pię tra, potem już z okien tych komnat, do któ rych zaglą dał y wysoko urodzone kwiaty. Wreszcie, kiedy Irenka zjawił a się w biał ym domu na sześ ciu wspartym kolumnach, dom ten otoczony był mał ym tylko skrawkiem ziemi: wyglą dał jak ś wietny grobowiec, co wł ada już tylko trawnikiem i kilkoma ś cież ynami. Jeszcze spozierał dumnie i wynioś le, lecz serce domu toczył a zgryzota i czasem, kiedy nikt tego nie widział, w posę pne noce jesienne grube ł zy spł ywał y po jego szklanych oczach. Wyglą dał jak olbrzym, któ remu odebrano jego moc, dumny i biedny był jak ó w kró l Jan, któ ry zwał się „bez Ziemi”. Niwy dokoł a domu zjadał czas, co wszystko poż era, i czarny, zachł anny smok, któ rego podjudził a wojna, aby poż arł las, jeden i drugi, potem sł odkie ł ą ki, aby wypił stawy, a groble rozdarł pazurami. Ojciec Irenki piersią wł asną zasł aniał te umił owane ziemie i o każ dą ich pię dź walczył z uporem, lecz jak rybak wą tł ą piersią nie zdoł a powstrzymać naporu morza, tak i on nie mó gł ziemi swojej zasł onić przed tą falą ką ś liwą i ż arł oczną, co wcią ż gruda po grudzie zbierał a ziemię i niosł a mię dzy obcych ludzi. Z przeraż eniem w struchlał ym sercu czekał owej chwili, kiedy bę dzie musiał pozbyć się ostatnich zagonó w, a wtedy fala daleka przypeł znie aż do drzwi biał ego domu i bę dzie go szturmować jak skał ę wś ró d morza, na któ rej kilkoro ludzi mieszkał o jak mewy. Podczas bezsennych nocy nasł uchiwał, jak pluszcze i niecierpliwie wirem bulgocze - daleko jeszcze - lecz się już oznajmia, lecz nieuchronnie się zbliż a. Obliczał, dodawał i mnoż ył; walczył o tę swoja ziemię i ostatkiem sił utrzymał jakby niezbyt rozległ a wyspę z biał ym domem poś rodku.

Irenka nie znał a jeszcze tych zmartwień, bo nigdy czarnymi swymi oczyma nie widział a zmartwienia. Zmienił y się te oczy z czarnych gł ó wek od szpilek na dwa wę gielki, w któ rych czasem bł yskał y ś wietlne, zł ociste iskierki. Pomimo takiej piekielnej, smolnej czarnoś ci cał y ś wiat odbijał się w nich bł ę kitnie i jasno. Wszystko na ś wiecie był o uś miechnię te i kwitł o uś miechem. Drzewa pokryte nim był y jak kwiatami, wody ś miał y się najś liczniej; każ da trawka ś miał a się i każ de stworzenie; wiewió rka nosił a swó j uś miech na koń cu wesoł ej kity ogona, pies gryzł swoja uś miechnię tą radoś ć w biał ych, lś nią cych zę bach, ptaki był y peł ne radoś ci rozś piewanej, pró cz kury, któ ra radoś ć swoją objawiał a krzykliwie jak stara przekupka, co ma na sprzedaż jedno mizerne jajko. Irenka ś miał a się do wszystkich, a wszyscy do niej. Najdziwaczniej ś miał się dom: stary był i nieruchomy, wię c nie mó gł, oczywiś cie, fikać kozł ó w, lecz objawiał swoją radoś ć trzaskiem podł ó g, brzę kiem szyb i stukaniem drzwi. Ś miał się i cieszył jak staruszek ksią dz proboszcz, któ remu też trzaskał y palce, kiedy z wielkiej radoś ci zacierał rę ce. Mą dre, czarne oczy Irenki szybko spostrzegł y, ż e na ś wiecie nie ma rzeczy martwych; są czasem nieruchome, lecz zawsze ż ywe. Wszystko ż yje, a ponieważ ż yje, wię c albo cieszy się, albo smuci. Kamień jest smutno zadumany, bo nie moż e ruszyć się z miejsca. Zawodowo smutna jest wielka brama na zardzewiał ych zawiasach, bo jej cią gle wył amują stawy i nigdy nie zamkną jej dobrotliwym ruchem, lecz z silnym, nagł ym trzaskiem. Ż uraw przy studni mó gł by być wesoł y, gdyby mu dano odpoczą ć, jakż e jednak nie ma skrzypieć albo czasem ję kną ć boleś nie, skoro sto razy dziennie zanurzają nieszczę sny jego dzió b w zimnej wodzie? Niewiele poza tym istot okazuje smutek, wię cej, stokroć wię cej jest takich, któ re radują się ż yciem. Czynią to jedne mą drze i roztropnie, inne bez opamię tania. Są też takie boż e stworzenia, któ re radoś ć z ż ycia okazują w sposó b zgoł a wariacki i do niczego niepodobny; do nich przede wszystkim należ y cielę, któ rego formy radoś ci wszelkie dozwolone przekraczają granice i budzą niesmak nawet w oś le woż ą cym beczkę z wodą, objawiają cym swoją radoś ć w sposó b wzniosł y i rozumny: rykiem niespodziewanym i peł nym serdecznej rozpaczy.

Najdziwaczniej objawiał swoją radoś ć zaprzysię gł y i najwierniejszy przyjaciel Irenki: pies nazwany Drab. Nigdy wię cej prawdy nie był o w psim imieniu. Gdyby psy są dzono wedle ludzkiej sprawiedliwoś ci, pies ten powinien być skazany co najmniej dziesię ć razy na ś mierć przez powieszenie. Najł agodniejszy sę dzia podpisał by taki wyrok szybko i bez drgnienia rę ki, nie był o bowiem na sto mil dokoł a wię kszego zł odziejaszka, urwipoł cia, rzezimieszka, wł ó czykija, ł garza, kurokrada i fanfarona. Kiedy w okolicy ukradziono konia, był o rzeczą oczywistą, ż e pies nie mó gł ukraś ć potę ż nej kobył y, mimo woli jednak patrzono podejrzliwie najpierw na Draba. Był to kundel z nieprawdziwego zdarzenia. Nie wiedziano, ską d się wzią ł. Znaleziony pod pł otem, wychudzony jak szkielet i wię cej umarł y niż ż ywy, zdoł ał poczciwym spojrzeniem tak ocyganić Irenkę, ż e został oddany pod jej opiekę. Był to pierwszy dzień jego grzesznego ż ywota. Mą dry był nad podziw i nieskoń czenie brzydki. Minę miał zawsze uś miechnię tą, po kilku zaś dniach Wiedział wszystko, a sto razy wię cej niż psy miejscowe, z dawna tu osiadł e. Poznał wszystkich na wylot, wybornie rozumiał, kogo należ y unikać, a przed kim merdać ogonem. Najdokł adniej zaś wiedział, gdzie, co i kiedy moż na ukraś ć tak zrę cznie, ż e nigdy go nie schwytano na gorą cym uczynku. Stare kury pł akał y rzewnymi ł zami i straszliwymi gł osami skarż ył y się przed cał ym ś wiatem, bo najszlachetniejsze z nich, najbardziej tkliwe i przystojne ginę ł y bez ś ladu. Kiedy zaś szukano ich z wielkim rwetesem i narzekaniem. Drab wzdychał cię ż ko i dawał do poznania, ż e serce w nim pę ka z wielkiego ż alu, bo nie moż e bez wzruszenia sł uchać o mordowaniu niewinnych skrzydlatych stworzeń. Groza padł a na zają ce, któ re wytrzeszczał y ś lepia podczas miesię cznych nocy, nie wiedzą c, ską d wychynie nagle i bez szelestu kudł ate, obł udnie uś miechnię te widmo tego piekielnego psa. Umiał on nie tylko ś miać się cał a gę ba, umiał też i pł akać, i stroić ś miertelnie smutne miny. Ś wiat nie widział tak przemyś lnego oszusta, kradną cego w jasny dzień spod rę ki i pomagają cego w chwilę potem szukać zł odzieja. Ten arcyrzezimieszek umiał otwierać drzwi, wskakiwać do kuchni przez otwarte okno i wiedział dokł adnie, kiedy klucznica pó jdzie na plotki do kucharza. W porze dojrzewania owocó w stawał się jaroszem, przestawał kraś ć kury, a kradł za to z krzakó w maliny i porzeczki. Kiedy był najbardziej obż arty, udawał gł odnego i wypraszał ż ebraczą mina jakiś ochł ap, któ ry porzucał na ś mietniku. Mianował się sam psim wł adca cał ej okolicy i jak gdyby miał sto oczó w, wszystko widział i o wszystkim wiedział. Kiedy jego ł ajdactwa stał y się zbyt gł oś ne, przepadał na czas niejaki i wracał po kilku dniach niezwykle wesoł y, wierzą c w kró tka pamię ć i dobre serce poczciwych ludzi. Szczytem jego perfidii był o skierowanie podejrzeń w stronę poczciwego biedaczyny, starego psa na uwię zi: zakatrupiwszy mizerne kurczę, zanió sł je i podrzucił pod buda starowiny, któ ry, swoim kaprawym i zał zawionym nie wierzą c oczom, począ ł zajadać nieszczę snego kurczaka. Wtedy Drab narobił piekielnego hał asu i zwoł ał cał a ludzka czeredę, aby wszyscy jasno ujrzeli, kto jest zł oczyń ca i kto morduje kury. Przez cał y dzień uchodził za uczciwego psa najwię kszy wisielec, jakiego znają nowoż ytne dzieje.

Nie uznawał ż adnego pana pró cz Irenki. Na pochwał ę tego obwiesia powiedzieć należ y, ż e dla niej był by poszedł naprawdę na ś mierć. Był a to jego kró lowa i jego bó stwo. Dla niej był by wymordował wszystkie kury ś wiata i najmniej poł owę zaję cy, sam zaś chę tnie umarł by z gł odu. Ś miał się na jej widok oczami, zę bami i ogonem, wydawał z siebie niepoję te gł osy radoś ci i aż pł akał czasem z zachwytu. Jej wolno był o wszystko, na jej rozkaz ciskał się jak kula w gł ę bię stawu, chociaż woda gardził ponad wszelkie pojadę, wł aził za nią na rosochate drzewo i nie odstę pował jej jak kudł aty cień. Razem tworzyli groź na parę zabijakó w, oboje wł ó czykije po lesie i wertepach. Pies rozumiał każ de jej sł owo: wył na jej rozkaz i na jej rozkaz milczał. Wiedział, ż e go to bó stwo zawsze ochroni, skoro wpadnie w takie tarapaty, ż e sam wył gać się nie zdoł a. Przed nią nie ł gał nigdy i wyszczekiwał swoja smutna prawdę jak skruszony morderca. Rozż alonym spojrzeniem obiecywał poprawę, zwalają c ponure grzechy na swoją psią naturę i na brak uczciwego wychowania. Karę z jej rą k przyjmował z pokornym poddaniem, tym tylko zdumiony, ską d to drobne ludzkie stworzenie mogł o dowiedzieć się o tym, o czym nie wiedział ani kucharz, ani klucznica.

Irenka wiedział a o wszystkim ró wnie dobrze jak sam Drab. Był a na wszystkich strychach i na dnie studni, znał a wszystkie zakamarki i schowki, wiedział a o każ dej truskawce w ogrodzie i o najmniejszym sł oiku konfitur w spiż arni. Czarnymi oczkami wypatrzył a najmniejszą szczelinę, wiedział a, gdzie się lę gną myszy i gdzie w stajni mają nory kró liki. Znał a każ de gniazdo os i wszystkie gniazda ptasie. Moż na był o mniemać, ż e rozumie mowę zwierzą t i ptakó w i ż e sł yszy, jak trawa roś nie. Rozpacz z tego powodu, ż e urodził a się dziewczynką, osł adzał a sobie szatań stwami, bę dą cymi wedle naturalnego porzą dku rzeczy udział em chł opcó w bez pią tej klepki, bez któ rej wycieka woda z gł owy wraz z odrobiną rozsą dku, danego znarowionym pę drakom przez ł askawoś ć nieba. Diabeł, odpę dzony od tej dziewczyny za sprawą ś wię conej wody, teraz wcielony w jej oszalał ego psa, towarzyszył jej zawsze i wszę dzie. W pł oną cych, czarnych oczach Irenki przyczaił a się swawola najlepszego gatunku, wybrana z wybranych. Był y to nieustannie uś miechnię te oczy drapichrusta, któ ry nie tylko ł azi po drzewach jak zawodowe mał pią tko, nie tylko wschodzi ustawicznie tam, gdzie go nikt nie posiał, i wszę dzie wetknie swoje trzy grosze, lecz takż e nad tym rozmyś lał a, jak to sprawić, aby cał y dom staną ł na gł owie. Ta rogata dziewczynka, ś liczna jak anioł, mą dra jak filozof, ale taki, któ remu coś w mą drej pomieszał o się gł owie, wesoł a jak szczygieł o poranku, gotowa był a na każ de szaleń stwo, ł ą cznie z poł amaniem rą k i nó g, aż do skrę cenia karku. Wię cej bowiem, mimo najszczerszych chę ci, ani poł amać, ani skrę cić już nie był o moż na. Czł owiek nie jest stonogą i ma, licho wie czemu, ograniczoną liczbę kruchych czł onkó w. Gdyby istniał urzę dowy wykaz oszalał ych przygó d tej dziewczyny z okresu jej lat cielę cych, kiedy dź wigał a na sobie straszliwe brzemię lat sześ ciu, musiał by być spisany na woł owej skó rze, a w każ dej przygodzie brakował o jej trzech ć wierci do ś mierci.

Obok tysią ca zdarzeń tak zwyczajnych jak siń ce, zadrapania, krew z nosa, przebicie gwoź dziem bosej i na czekoladę opalonej nogi - grubymi literami pisane pysznił yby się takie przygody, jak: dwadzieś cia siedem przypadkó w zlatywania z drzewa; czterokrotna, nieudana pró ba utonię cia na gł ę bokiej wodzie; trzykrotne wywró cenie się wozu z sianem, na któ rego szczycie siedział a Irenka i jej pies; cudowne jej ocalenie, kiedy mogł a ugotować się w kotle, czemu przeszkodzono w ostatniej chwili przez schwycenie jej za nogi; niedoszł a ś mierć od kuli, kiedy chcą c uczcić imieniny matki, dwukrotnie wystrzelił a z dubeltó wki i nakrył a się nogami z niezwykł ego wraż enia; trzydziestokrotne zlatywanie z grzbietu konia, wysokiego jak sł oń; awantura ze zwariowaną krową, któ ra powzię ł a niespodziewany, wesoł y zamiar chwycenia jej na rogi; wielka wojna z gniazdem os, któ re wyprowadzone przez nią z ró wnowagi, postanowił y zjeś ć ją na surowo; wreszcie gł oś na na cał ą okolicę awantura, kiedy usił ował a na grzbiecie starej”, statecznej kobył y wjechać po drabinie na dach stodoł y co się skoń czył o nagł ym obł ą kaniem poczciwego zwierzę cia, zł amaniem drabiny i dwó ch panień skich ż eber. Należ y nadmienić, ze strata poż ytecznej drabiny był a nieró wnie wię ksza niż mizerna szkoda nadwerę ż enia dwó ch ż eber. Ludzie w ogó le byli zdziwieni, ze osoba zwana Irenką nie rozleciał a się dotą d na drobne uł amki przy jej zwariowanym trybie ż ycia, któ remu nie dał oby rady dziesię ciu zrzeszonych urwipoł ció w pł ci mę skiej. Zdawał o się czasem, ż e Irenkę przyniosą do domu w osobnych pakunkach, osobno gł owę, osobno rę ce i nogi, a ktoś litoś ciwy bę dzie nió sł na dł oni, jak ziarnka mł odej kukurydzy, jej nieliczne jeszcze zę by. Straszliwa ta kobieta postanowił a bowiem zwiedzić ziemię i niebo, przekonać się naocznie, co się dzieje na dnie rzeki i stawu i co się odbywa na szczycie najwyż szych drzew. Pienił a się w niej ż ą dza przygó d jak rozrobione mydł o w balii. Nie bał a się niczego i nikogo. Kiedy cał y dom, zasł oniwszy oczy cię ż kimi powiekami okiennic, spał sprawiedliwie, mał e pó ł diablę, cicho gwizdną wszy na swego piekielnego towarzysza i wspó lnika zbrodni. Draba, wył aził o z nim przez okno, aby zapolować na starego puchacza, któ ry na szczycie stajni popł akiwał rozdzierają cym gł osem. Wtedy nagle, wś ró d nocnej ciszy, rozpoczynał się diabelski rwetes: Irenka wykrzykiwał a groź nie, Drab odchodził od zmysł ó w, a mą dry puchacz, nie kiwną wszy im nawet ogonem, odlatywał mię kko, puszyś cie na koś cielną wież ę. Nazajutrz odbywał się są d, na któ ry pies przezornie nigdy nie stawał, bo przeczuwają c awanturę zmykał przed srogim okiem sprawiedliwoś ci, na Irenkę zaś sypał y się klę ski, groź by i narzekania. Stoją c potem dł ugo w ką cie miał a wiele czasu, aby wymyś lić wyborną wyprawę do lisiej nory, nieustraszona i przemyś lną.

Wś ró d takich zaję ć, wymagają cych natę ż enia umysł u i hartu serca, zaledwie zauważ ył a, ze narodził się jej braciszek, któ rego zwano kró tko Janem. Dowiedziawszy się o tym, zdziwił a się powszechnej radoś ci: wzruszył a ramionami, kiedy dostrzegł a bezradne maleń stwo, ssą ce gorliwie wł asny palec, pomyś lał a bowiem, ze duż o wody upł ynie, zanim takie chuchro wylezie na szczyt drzewa albo kamieniem bę dzie trafiał o w szczura. Tym skwapliwiej wzię ł a się do roboty, westchną wszy cię ż ko, gdyż musiał a pracować za dwoje. Miał a przed sobą dokł adne zbadanie tej czę ś ci strychu, do któ rej dostę p był trudny i doką d nie dotarł jeszcze ż aden z uczonych geografó w, badają cych nieznane ziemie. Przez dwa lata obmyś lał a drogę przez komin wiodą cą przez wielki kominek w salonie aż na dach. Historia tej wyprawy został a przerwana w poł owie, kiedy ją na poł y uduszoną wydobyto z czeluś ci komina i prano dł ugo w gorą cej wodzie. Jej nieodł ą czny pies został wytrzepany z sadzy na sucho, przez czas dł ugi jednakż e ż ywo przypominał kosmatego diabł a zaję tego przy fabrykacji smoł y.

Był to okres wielkich w jej ż yciu burz i niepowodzeń. Wszyscy wielcy ludzie, potę ż ni zdobywcy i nieustraszeni podró ż nicy, mają takie chwile, kiedy ich ratuje cud i ł aska boska. Ją wyratował wtedy sł odką wymową ksią dz proboszcz, siwy goł ą b, któ ry miał niepoję tą sł aboś ć do tego jastrzę biego pisklę cia. Dobry ten czł owiek dawno już zapomniał o tym, ż e to kochane przez niego dziewczysko, wpuszczone nieopatrznie do jego uboż uchnej spiż arni, aby sobie wzię ł o z pó ł ki odrobinę piernika, pozostawił o w spokoju ż ó ł ty ze zgryzoty piernik, spustoszył o natomiast kilka sł oikó w z konfiturami, w czym jej niepospolicie musiał pomagać jej hań bą okryty pies. Niemoż liwą bowiem był o rzeczą, aby czł owiek, mają cy osiem lat, mó gł zjeś ć tyle konfitur, ż e na jeden rok ż ywota jeden przypadał sł oik. Wedł ug takiego rachunku czł owiek siedemdziesię cioletni był by smokiem, co potrafi poż reć siedemdziesią t sł oikó w. Ś wię ty ksią dz i o tym zapomniał, ż e jego ukochana Irenka, dobrawszy sobie kompanię basał ykó w, pasą cych gę si i krowy, wprawił a w jedno ciche, senne popoł udnie wszystkie koś cielne dzwony w ruch tak gwał towny, ż e ludzie przeraż eni przybiegli z pó l, gł oś no woł ają c boskiego zmił owania, a z pobliskiego miasteczka przypę dził a na zł amanie beczki straż poż arna, wiozą c dwa wiadra wody.

Ksią dz kochał tę dziewczynkę cał ym sercem, jak zawsze wielka mą droś ć kocha niewinną sł odycz. Czarne Cyganią tko siadał o nieraz obok ś wię tego mę ż a i sł uchał o z rozgorzał ymi oczyma, w któ rych zapalał y się pł omyki, jak opowiadał o ziemi, któ rą kochał, i o niebie, do któ rego tę sknił. Mó wił jej o pszczoł ach i o ptakach, i o tym, ż e najmniejsza trawka cierpi i ż e gwiazdy ś piewają zł otymi gł osami, aby się spracowanej ziemi sł odko spał o. Opowiadał jej o Panu Bogu tak ś licznie, ż e oczarowana dziewczynka patrzył a na zapylone sł oń cem pola i ł ą ki, szukają c oczami tego Pana Boga, co chodzi po miedzach, kiś cie kł osó w bierze w drż ą ce dł onie i bada, czy w nich jest doś ć ziarna, aby gł ó d nie przyszedł na ludzi, potem jednym skinieniem odgania chmury jak cię ż kie, brunatne krowy, co lezą nierozumnie w szkodę, albo czasem krzyknie na pioruny, jak na zł e psy, aby poszł y sobie precz i biednej wiosce nie czynił y krzywdy. O zwierzę tach mó wił przedziwnie pię knie i wzruszają co, ż e są bardzo czasem nieszczę ś liwe i ż e należ y być dla nich dobrym i mił osiernym. Już tego samego dnia, kiedy zapadł rosisty zmierzch, Irenka dał a dowó d, ż e ś wię ty ksią dz nie gadał do niej jak do obrazu: przekonana, ż e spę tane konie postał y pokrzywdzone, zwoł ał a tajną radę wyrostkó w i potę gą wymowy to sprawił a, ż e rozpę tano konie, gwał tem i namową wpę dzano je na zagony mł odych zbó ż, aby sobie biedactwa podjadł y. Gruba się z tego uczynił a awantura, kiedy Irenka z wielką prawdą w piskliwym gł osie oznajmił a przed trybunał em domowym, ż e dokonał a zbrodniczej wyprawy, bo „ksią dz proboszcz tak nauczał ”. Wszystkim sę dziom rę ce opadł y, a oskarż yciel publiczny, ekonom, uderzał gł ową o twardy ró g stodoł y, przekonany, ż e zmysł y postradał i ż e nastą pił koniec ś wiata, kiedy ksią dz proboszcz każ e liczną czeredę koni pę dzić na mł oda pszenicę. Staruszek jednak nigdy nie gniewał się na tego mał ego herszta, co najdziwniejsze wymyś lał zbrodnie. Czasem srogo do niej zagadał i niby mocno burczał, kiedy wszyscy sł uchali, uprosiwszy go, aby swoją siwą powagą przywió dł do Opamię tania zwariowaną dziewczynę. Ona sł uchał a niezmiernie skruszona, ale, kiedy nikt nie widział, mrugał a znaczą co w jego stronę, dają c mu do poznania, ż e rozumie jego przykre poł oż enie. Biedny staruszek urywał w poł owie sł owa, ją kał się, bladł i czerwieniał, wreszcie nie dokoń czywszy wzniosł ej nauki, porywał kapelusz i parasol i uciekał, aby nie być wspó lnikiem jakiejś wyrafinowanej awantury.

Nazajutrz czekał niecierpliwie na dziewczynę i pytał zatroskany:

- Bardzo był o gorą co?

- Troszeczkę - odpowiadał a Irenka - Sześ ć klapsó w.

- Sześ ć? - zdumiał się ksią dz, drapią c się za uchem. - Należ ał o ci się dwanaś cie, ale, prawdę powiedziawszy, sześ ć to był o za wiele.

Wobec tego szybko dreptał po pachną cy mió d, aby nim osł odzić boleś ć swojej dziewczynki, na któ rej cał a kopa klapsó w był aby przyschł a jak na mł odym psiaku, a sześ ć najmizerniejszego na niej nie czynił o wraż enia.

Nad tym tylko staruszek pilnie czuwał, aby mu kiedy nie podpalił a przypadkiem biał ej jego plebanii, ukwieconej i pachną cej rumiankiem. Na razie nie leż ał o to w jej zamiarach, wię c ż yli sobie w rozkosznej zgodzie, bardzo w sobie rozkochani. Kiedy ten uprzykrzony pę drak zaczą ł ró ś ć szybko jak malwa pod oknami i doszedł doś ć już zaż ywnej liczby lat dziewię ciu, awantury dział y się niepoliczone i coraz bardziej zdumiewają ce. Przepł yną ć rzekę w najgł ę bszym miejscu, siedzą c jak mał pa na grzbiecie przeraż onej szkapy - był o dla Irenki drobnostką. Podczas powodzi potrafił a, siadł szy okrakiem na belce, dotrzeć do pł yną cej po mę tnych rozlewiskach chał upy i wyratować z niej zapomnianego psa. Odprawiał a są dy wś ró d wiejskich niedorostkó w, kiedy zaś nie moż na był o zagmatwanej sprawy rozwikł ać rozumem, staczał a bó j i winowajcą, któ ry dł ugo potem nosił jej pieczę ć i podpis w kształ cie siń ca pod okiem. Wtedy to ksią dz proboszcz miał do niej dł ugą mowę i usił ował wydobyć ze swoich siwych oczó w dwa pioruny; już jej zagroził pogardą ś wiata i gniewem boż ym i już się gał po piorun, kiedy Irenka rzekł a:

- Albo się mylę, albo ró j pszczó ł siadł na jabł oni! Ksią dz opuszczał wzniesioną do karcenia rę kę, piorun padał na trawę i bzykał w niej nieszkodliwie. Staruszek wolał zdyszany:

- Gdzie, gdzie??

Irenka bardzo dł ugo i pilnie patrzył a w stronę drzew.

- Zdawał o mi się: to nie pszczoł y - mó wił a z wielkim ż alem.

Staruszek na pró ż no starał się odnaleź ć w sobie furię i pioruny. Machną ł rę ką i mruczał:

- Ciebie to nawet w piekle nie przyjmą!

- Tak? Za to, ż e się pomylił am, to mi ksią dz proboszcz piekł em grozi? Mó j Boż e! Mó j Boż e!

Wsadzał a pią stki w oczy i, uś miechnię ta, patrzył a przez palce, jak zacne, przedobre księ ż ysko czerwienił się jak piwonia i, obją wszy straszliwie pokrzywdzoną, mó wił szybko:

- Wcale tego nie powiedział em! …., A jeś li powiedział em, to w gniewie, boś mi pszczoł ami zawró cił a w gł owie… Nie pł acz, na Boga, bo mi się serce kraje! Przestań, dziecino…

Dziecina dawał a się wreszcie ukoić i rzucali się sobie w obję cia, bo jedno bez drugiego ż yć nie mogł o, mł ody diabeł ze starym anioł em.

Ksią dz ją nazwał „Panną z mokrą gł ową ”. Sprawiedliwe to nazwanie był o odmianą popularnego okreś lenia czł owieka, któ ry postradał pią tą klepkę i wskutek tego najdziksze wyprawia swawole. O takim mó wi się wesoł o, ż e to „wariat z mokrą gł ową ”. Wsadza ł eb do wody bez najmniejszej potrzeby. Ponieważ Irenka był a wspaniał ym okazem tego gatunku, co ł eb wsadził by nie tylko do wody, lecz mię dzy pokrzywy, w mą kę albo w smoł ę, przydomek nie był dla niej zbyt krzywdzą cy. Przyję ł a go z uznaniem, jak medal za walecznoś ć, sł usznie rozumują c, ż e lepiej mieć mokrą gł owę niż ż adnej. Nazwanie pochodził o zresztą z najsł odszych ust i serca peł nego mił oś ci, wię c zgodził a się na nie z radoś cią i odtą d sł awa jej pod tą zaczę ł a się szerzyć firmą. Na dziesię ć mil wokoł o wiedziano o „Pannie z mokrą gł ową ”, co był a ś liczna, do Cyganią tka podobna, co nikomu - chyba sobie - nie uczynił a krzywdy i co odję ł aby sobie od ust ostatnią kruszynę chleba, aby nią nakarmić czł owieka lub zwierzę. O tym, ż e posiadał a maniery rozbrykanego cielaka, wiedziano ró wnież; jednym był o to oboję tne, innych to gorszył o, ona zaś, ponieważ mał o ją to obchodził o, co mó wią o niej „za granicą ”, nie zwracał a na to uwagi. Wię ksze miał a zmartwienia. Z wysokiej gruszy zleciał, jak dojrzał a gruszka, pę katy Wojtek, jej adiutant, a koń kopną ł kowala, swego ż elaznego dobrodzieja. Brata jej, Janka, bolał brzuch, wię c w domu był rwetes i boleją ca awantura. Poza tym pan leś niczy gł oś no oś wiadczył, ż e przy pierwszym spotkaniu w lesie zastrzeli Draba, najwię kszą hań bę psiego rodu. Z tych wszystkich zmartwień najdotkliwsze był o to, ż e lato przymykał o już oczy i stawał o się senne: zmę czone był o ogromnym urodzajem i spieczone na sł oń cu, wię c, nie czekają c koń ca dnia, owijał o się o zmierzchu we mgł y i, oddychają c cię ż ko, kł adł o się na spoczynek na posł aniu z pachną cego cudownie siana. Ze schył kiem lata koń czył a się wolnoś ć, ta obł ę dna i ś liczna, ł aż ą ca po drzewach jak wiewió rka i jak srebrna ryba w srebrnej pluskają ca się wodzie. Zbliż ał a się za to smę tna niewola, chmurna jak jesień i niosą ca pod pachą niezliczoną iloś ć ksią ż ek, a wś ró d nich najstraszliwszą, przemą drą, nielitoś ciwą i nie znają cą pomył ki: arytmetykę. Wszystko zwiastował o zbliż anie się uczonej pory i, widać, przed nią chciał y uciec mą dre bociany, i przed nią wesoł e uciekną jaskó ł ki. Twarde jest ż ycie. „Trzeba się uczyć ”, przeminę ł o lato.

Irenka, pł oszą c nierozumne ż aby, któ re skakał y w wodę na ł eb, na szyję, patrzył a jak sł oń ce siał o się powietrzem przez przetak nieba jakby zł ota mą ka. Wał ę sał a się przez ś cierniska, któ re orano. Pomyś lał a wtedy, ż e rzeka powinna wezbrać od ludzkiego potu, któ ry spł ywa po twarzach i grzbietach ludzi, co w spiece sł onecznej ż ę li niedawno zboż e, a teraz orzą w trudzie.

W powietrzu latał a srebrna przę dza, z któ rej w niebie robią sukienki dla Matki Boskiej. Jaskó ł ki pokrzykiwał y niespokojnie jak panny przed daleką podró ż ą. Dziki goł ą b fruną ł jak strzał a, nieufny i szybki. Leniwy wiatr pę dził ł aciaste chmury na zachó d, jak senny pastuch pę dzi krowy. Już pachniał zmierzch paloną macierzanką i gorzkim dymem rozpalonego gdzieś na ś ciernisku ogniska. Był o sł odko i wonnie. Szczę ś liwy dzień szedł wolnym, mię kkim krokiem na spoczynek, a ziemia patrzył a w sł oń ce jak w zegar, czekają c tej godziny, w któ rej bę dzie jej wolno przemyć oczy rosą i usną ć z uś miechem. Okna biał ego domu, wspartego na sześ ciu kolumnach, wyzł ocił y się i przenikliwym szklił y blaskiem, a niedaleko, wś ró d lip, ż egnał się ze sł oń cem drewniany koś ció ł i domek księ dza, mrugają cy wesoł ymi oczkami mał ych szybek, któ re pannom malwom sł uż ył y za zwierciadł a.

Irenka dojrzał a biał ą gł owę księ dza. Wyszedł z domku pomię dzy ule i, wę drują c droż yną, czytał brewiarz. Czasem przystaną ł i siwiutką gł owę podnosił jak czł owiek, co patrzy na lot ptakó w. Dziewczyna pomyś lał a, ż e te ś wię te sł owa, któ re wymawia, lecą jak ptaki w gó rę, a on, prostaczek boż y, patrzy, czy nie zmylił y drogi i czy prosto kierują lot w niebo.

Podeszł a bliż ej i patrzył a przez badyle umierają cych malin, mają c w roześ mianych oczach wilgotne jakieś rozrzewnienie. Ś liczny był ten srebrny staruszek, gadają cy sobie z Panem Bogiem dobrotliwie i mą drze. Chciał a krzykną ć wesoł o, ale nie ś miał a, bo ksią dz patrzył wcią ż jeszcze w brewiarz; czasem odpę dzał rę ką pszczoł y wracają ce z daleka, czasem przystawał i trzę są cą się rę ką dotykał serca. Znowu iś ć zaczą ł, lecz jakoś niepewnie i jakby bł ę dnie. Brewiarz wypadł mu z rę ki. Irenka przesadził a pł ot jak sarna i w jednej chwili był a przy nim. Wł aś nie się sł aniał i był by upadł, gdyby go nie podtrzymał a silnymi rę kami.

Drogi mó j, zł oty! Co księ dzu proboszczowi?

On spojrzał na nią jakby bardzo zdziwiony niespodziewanym zjawieniem, i z trudem uś miechną ł się.

- Irenka! - szepną ł ze sł odyczą.

Usta miał bardzo blade i drż ą ce.

Dziewczyna obejrzał a się w stronę domku i zaczę ł a woł ać.

- Daj spokó j - szepną ł ksią dz - nie ma nikogo.

Nie mó gł iś ć, a ona nie miał a doś ć sił, aby udź wigną ć potę ż ną jego postać. Pomogł a mu uł oż yć się na ciepł ej trawie i gł owę jego oparł a o zielony ul, w któ rym drż ał o cicho rozszemrane, zł ote ż ycie. Serce się w niej tł ukł o, kiedy pobiegł a po wodę i kiedy poił a go, jak dziecko bezbronne i jakby bardzo chore.

Przez lipy są czył się zmierzch, jak ró ż ana woda, i coraz bardziej gasł y dalekie gł osy z pó l i ł ą k. Tylko spó ź nione pszczoł y brzę czał y cichutko, lecz niespokojnie, i zaczę ł y krą ż yć nad jego gł ową. Czasem któ raś, cię ż ka jak kropla miodu, padał a w trawę, jakby chcą c być przy tym, któ ry im kró lował. A on cię ż ko dyszał, coraz bledszy i bledszy, taki bez krwi, jak ten gasną cy dzień.

Wielka, lodowata trwoga wionę ł a na serce tej dziewczyny, któ ra nigdy nie znał a trwogi. Obją wszy ramieniem ukochaną, starą gł owę mó wił a cichutko jak matka do dziecka:

- Czy księ dzu lepiej? Co mam robić? O, mó j zł ocisty! Przecież ksią dz nie umrze.

- Zdaje mi się, dziecinko, ż e umrę - mó wił on z trudem.

- Matko Boska!

- Nie odchodź ode mnie… Zanim ktoś przyjdzie, już mnie nie bę dzie… Zbyt dł ugo ż ył em i zabierał em zbyt dł ugo miejsce na boż ej ziemi… Mił o jest umierać pod lipami… Co to tak szumi?

- To pszczoł y…

- Dobre i poczciwe pszczoł y. Czy ja ci nie cią ż ę, Irenko?

Dziewczyna nie odpowiadał a, bo nie mogł a schwytać oddechu. Oczy jej napeł nił y się ł zami, któ re cię ż ko zaczę ł y padać na jego twarz, biał ą jak ś ciana domku.

- Rosa pada… Fiorate coeli… Czy to już noc?

- Nie jeszcze…

- Ach, to moja lampa zagasł a… Czy mnie sł yszysz?

- Sł yszę …

Serdeczny pł acz wstrzą sną ł nią nagle jak burza mł odym drzewkiem.

- Bardzo cię kochał em… Bą dź zawsze dobra, dziecinko…

Wariat jesteś, ale serce zł ote. Zostań już taka! Czasem cię zburczał em… ale chyba mi przebaczysz…

- O, Jezus Maria… - ł kał a dziewczynka.

On odpoczą ł, cię ż ko dyszą c. Potem mó wił cichutko:

- Mó dlmy się!

Zaczą ł szeptać jakieś urywane sł owa, a ona, zał zawionym spojrzeniem obją wszy jego ś wię tą gł owę, zaczę ł a się też modlić bez ł adu i skł adu:

- Matko Boska, nie daj mu umrzeć! Panie Boż e, jeś li chcesz, abym był a jaka taka, nie daj mu umrzeć! Lepiej niech ja umrę, bo jestem wariat, ale nie on, ale nie on. Co to za urzą dzenie, abym ja ż ył a, a ten najlepszy czł owiek umierał? Zdrowaś Mario, ł askiś peł na… O, już się uś miecha! … Bą dź wola twoja, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom… Uś miecha się, uś miecha! Księ ż e proboszczu!

Już jej nie odpowiedział, choć ze sł odkim uś miechem patrzył na nią. Przytulił a do piersi jego gł owę, zdumiona i niewiedzą ca. Już nie był o w niej lę ku. Czuł a, ż e się stał o niezmierne nieszczę ś cie i ż e pewnie umarł, bo jej nie odpowiada. Serce w niej dygotał o, bardzo rozż alone i peł ne pł aczu. Oparł a znowu jego biedną gł owę o szumią cy ul, podniosł a się, pomyś lał a o czymś i bł ę dnym krokiem poszł a ku dzwonnicy. Uję ł a sznur najwię kszego dzwonu i, wszystkich z siebie dobywają c sił, poczę ł a dzwonić.

Serce dzwonu był o takie cię ż kie i rozpł akane jak jej serce.




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.