|
|||
Rozdział 5W drugiej rę ce trzymał kalkulator. Przynajmniej tak to wyglą dał o. I nagle domyś lił em się, co to jest i przestraszył em jeszcze bardziej niż pistoletu. - To - powiedział, utwierdzają c mnie w moich przypuszczeniach - jest nadajnik bliskiego zasię gu. Jeś li ktoś zbliż y się do mnie niespodziewanie uż yje go do detonowania sterowanych radiem materiał ó w wybuchowych, któ re zał oż ył em podczas podroż y. Wybuchają c, uszkodzą komputer pokł adowy. - Sheldon - krzykną ł DeLaTorre - oszalał eś? Komputer nadzoruje prace systemó w podtrzymania ż ycia. - Raczej nie zrobię z tego uż ytku - powiedział spokojnie Silverman. - Ale jestem absolutnie zdecydowany i chce, aby informacje, któ re tu usł yszeliś my pozostał y w wył ą cznej dyspozycji Stanó w Zjednoczonych - albo niczyjej. Popatrzył em po twarzach dyplomató w i ż oł nierzy, szukają c w nich oznak samobó jczej odwagi i odprę ż ył em się nieco. Ż adne z nich nie był o gł upcem, któ ry rzuca się z goł ymi rę koma na czł owieka uzbrojonego w pistolet, na ich twarzach malował o się tylko oburzenie. Oburzenie na perfidie Silvermana i oburzenie na siebie samych za to, ż e tego nie przewidzieli. Najuważ niej przyjrzał em się Chen Ten Li, któ ry spodziewał się takiego obrotu sprawy i przyrzekł zabić Silvermana wł asnymi rę koma - teraz zachowywał cał kowity spokó j. W ką cikach jego ust rodził się leciutki, kpią cy uś mieszek. Ciekawe. - Panie Silverman - odezwał a się Susan Pha Song - chyba nie przemyś lał pan do koń ca swojego postę powania. - Puł kowniku - odparł ironicznie. - Od niemal roku nie robił em nic innego. - Niemniej coś pan przeoczył - upierał a się. - Proszę mnie oś wiecić. - Gdybyś my rzucili się na pana wszyscy - powiedział a monotonnym gł osem - zdą ż ył by pan zastrzelić dwoje, moż e troje z nas zanim byś my pana obezwł adnili. Jeś li tego nie zrobimy, prawdopodobnie zabije pan nas wszystkich. A moż e zamierza pan trzymać nas na muszce przez dwa lata? - Jeś li rzucicie się na mnie - obiecał Silverman - rozwalę komputer, a wię c i tak wszyscy zginiecie. - A wię c albo zginiemy, a pan ze swoją tajemnicą powró ci sam na Ziemie, albo zginiemy, a pan tam nie wró ci. - Oparł a się dł oń mi o ś cianę. - Myli się pani - powiedział poś piesznie Silverman. - Nie zamierzam zabić was wszystkich. Nie muszę tego robić. Zamknę was w tej sali. Tak się skł ada, ż e mó j skafander pró ż niowy znajduje się w innym pomieszczeniu. Nał oż ę go i wydam komputerowi rozkaz wypompowania powietrza z wszystkich pomieszczeń przyległ ych do tej sali. Przedtem, oczywiś cie, zablokuje znajdują cy się tu terminal. Ciś nienie powietrza i sł uż y bezpieczeń stwa nie pozwolą wam otworzyć drzwi prowadzą cych w pró ż nie: to bę dzie wiezienie bez wyjś cia. I dopó ki nie odkryje, ż e planujecie ucieczkę, pozostawię na chodzie zainstalowane tu systemy dostarczania ż ywnoś ci, powietrza i wody. Znajduje się w posiadaniu taś m z programami, niezbę dnymi do sprowadzenia nas z powrotem na Ziemie. Tam zostaniecie potraktowani jak jeń cy wojenni, zgodnie z mię dzynarodowymi konwencjami. - A z jakiej wojny? - Z tej, któ ra się wł aś nie rozpoczę ł a i zakoń czył a. Sł yszeliś cie? Ameryka zwycię ż ył a. - Sheldonie, Sheldonie - nalegał DeLaTorre - co zamierzasz zyskać, uciekają c się do tego szalonego fortelu? - Ż artujesz? - prychną ł Silvermaa - Najważ niejszy skł adnik sum inwestowanych w badanie przestrzeni kosmicznej stanowią koszta ł oż one na systemy podtrzymania ż ycia. Ten peł en grzybó w księ ż yc jest darmowym biletem do cał ego Ukł adu Sł onecznego - z nieś miertelnoś cią na dokł adkę! I Stany Zjednoczone bę dą go miał y, to wam obiecuję - odwró cił się do Li i Dmirow i z rozbrajają cą szczeroś cią powiedział najnieprawdopodpbniejsze zdanie, jakie kiedykolwiek sł yszał em: - Nie dopuszczę do eksportu waszego bezboż nego trybu ż ycia na gwiazdy. Chen roześ miał się w gł os, a ja mu zawtó rował em. - Ty też jesteś jednym z tych socjalistó w, co, Arrnstead? - warkną ł Silverman. - I to cię najbardziej gryzie, prawda, Silverman? - uś miechną ł em się. - Homo caelestis w symbiozie nie ma ż adnych potrzeb, niczego nie chce: nie ma mu co sprzedawać. I stapia się z grupą: naturalny komunista. Ludzie, z któ rymi nie moż na robić interesó w przeraż ają cię, nieprawdaż? - Pseudofilozoficznie brednie - warkną ł Silverman. - Obejmuje w posiadanie najpotworniejszą tajemnice wojskową stulecia. - O mó j Boż e - wycedził z odrazą Raoul. - Cześ ć ci Silvermanie, Johnie Waynie Kosmicznych Szlakó w. Ty naprawdę wyobraż asz sobie ż oł nierzy w symbiotycznych mundurach, prawda? Piechota Kosmiczna. - Podoba mi się ten pomysł - przyznał Silverman. - Wydaje mi się, ż e nagi czł owiek - symbiont uszedł by uwagi wię kszoś ci urzą dzeń wykrywają cych. Ż adnego metalu, niskie albedo - no i jest to idealna symbioza, to nie traci on ciepł a. Co za sabotaż ysta! Niepotrzebne mu ż adne wsparcie ani zaopatrzenie... na Boga, moglibyś my uż yć piechoty do zaję cia Tytana. - Silverman - powiedział em uprzejmie - jesteś imbecylem. Zał ó ż my na chwile, ż e udał o ci się zmusić pał ką amerykań ską ż oł nierza, by ten bez protestu przyglą dał się, jak to, co nazywasz grzybem, wpeł za mu do nosa i spł ywa gardł em. Ś wietnie. Masz już niezwykle mobilnego piechura. Nie ma ż adnych potrzeb ani pragnień, nic. Wie, ż e jeś li nie da się zabić, bę dzie nieś miertelny. Co go powstrzyma od dezercji? Lojalnoś ć wzglę dem kraju, któ rego już nigdy nie ujrzy? Krewni w Hoboken, ż yją cy w polu grawitacyjnym, któ re by go zabił o? - Promienie lasera, jeś li zajdzie potrzebą - zaczą ł. - Pamię tasz, jak szybko tań czyliś my tam, pod koniec? Idź, zapytaj komputera, czy potrafilibyś my tań czyć wokó ł wią zki laserowej - nawet sterowanej komputerowo. Sam mó wił eś, ż e trudno był o nadą ż yć za nami wzrokiem. - Twoja tajemnica wojskowa jest bezwartoś ciowa, Silverman - odezwał się Tom. - Szczegó ł y praktycznego wykorzystania rozpracują umysł y tę ż sze od mojego - upierał się Silverman. - Komandorze Cox - powiedział nagle - pan jest Amerykaninem. Czy stoi pan po mojej stronie? - Na pokł adzie znajduje się jeszcze trzech Amerykanó w - odparł wymijają co Cox. Tom, Harry i Raoul zesztywnieli. - Tak tak. Jeden ma cię ż arną ż onę Kanadyjkę, dwaj są zboczeni, a wszyscy trzej znajdują się pod wpł ywem tych obcych stworzeń. Jest pan po mojej stronie? Bili zdawał się myś leć intensywnie. - Tak. Ma pan rację. Diabli mnie biorą, gdy muszę to przyznać, ale taka potę ga bę dzie bezpieczna tylko w rę kach Stanó w Zjednoczonych. Silverman przyglą dał mu się bacznie. - Nie - zdecydował w koń cu - nie, komandorze, przykro mi, ale nie wierze panu. Przysię gę na wiernoś ć skł adał pan przed ONZ. Gdyby powiedział pan “nie" albo odpowiedział dwuznacznie, to za parę dni mó gł bym uwierzyć. Ale pan kł amie - potrzą sną ł z ż alem gł ową. - W porzą dku, panie i panowie, zrobimy tak. Nikt nie wykona ruchu, aż na to zezwolę. Potem, na komendę, bę dziecie przeskakiwać pojedynczo pod te ś cianę, pod któ rą stoją tancerze, te najdalszą od drzwi frontowych. Potem wycofam się tymi drzwiami i..: - Panie Silverman - przerwał mu grzecznie Chen - jest jeszcze coś, o czym najpierw powinni się dowiedzieć wszyscy tu obecni. - No, mó w pan. - Instalacje, któ re zał oż ył pan w Kanał ach Kablowych 364 - B i 1117 - A oraz w centralnej pamię ci ferrytowej został y zdemontowane i wyrzucone za ś luzę powietrzną w jakieś dwadzieś cia minut po ich zał oż eniu. Jest pan niezdarnym gł upcem, Silverman i to gł upcem, któ rego moż na od razu rozszyfrować. Pań ski nadajnik do niczego się panu nie przyda. - Kł amiesz - warkną ł Silverman, ale Chen nie raczył mu odpowiedzieć. Wystarczają cą odpowiedzią był jego kpią cy uś miech. I tutaj Silverman dowió dł, ż e naprawdę jest durniem. Gdyby był wystarczają co bystry, by zablefować, powiedzieć, ż e istnieją jeszcze inne instalacje, o któ rych Chen nie wie, mó gł by jeszcze coś uratować. Jestem pewien, ż e nawet nie przyszł o mu to do gł owy. Bili i puł kownik Song podję li decyzje w tym samym momencie i skoczyli. Silverman nacisną ł przycisk nadajnika, ale ani ś wiatł a, ani klimatyzacja się nie wył ą czył y. Pł aczą c z wś ciekł oś ci poderwał swó j idiotyczny pistolet i wypalił. W przeciwień stwie do tego, co twierdzi pan Fleming mał a Beretta jest marną bronią, nadają cą się do uż ytku na odległ oś ć nie wię kszą niż szerokoś ć biurka. Ale Prawo Chaosu dział ał o na korzyś ć Silvermana: pocisk przeznaczony dla Billa rozerwał gł adko arterie szyjną puł kownik Song, odbił się za nią rykoszetem od ś ciany - ś ciany naprzeciw Silvermana i zawró ciwszy uderzył Billa w plecy, popychają c go do przodu i dodają c przyspieszenia. Silverman nie był zupeł nym idiotą - spodziewał się silniejszego kopnię cia broni przy wystrzale w stanie nieważ koś ci i na tę okazje, zaparł się mocniej. Ale nie spodziewał się, ż e wystrzelony przez niego pocisk spowoduje, iż Bili szybciej od niego dotrze - zanim zdą ż y ponownie wycelować. Bili wpadł nań z cał ym impetem. Silverman wcią ż ś ciskał w dł oni pistolet i wszyscy rozproszyli się na boki w poszukiwaniu schronienia. Ale do tego czasu był em już po drugiej stronie sali. Walną ł em otwartą dł onią w wył ą czniki, gaszą c, ś wiatł a i wył ą czają c klimatyzacje. Teraz pozostawał o tylko czekać. *** Pierwszy zaczą ł krzyczeć Silverman, wkró tce zawtó rowali mu Dmirow i DeLaTorre. Wię kszoś ć ludzi popada w lekkie szaleń stwo w cał kowitych ciemnoś ciach, a stan nieważ koś ci potę guje je niepomiernie. Bez lokalnego pionu, o czym przekonał się Chen Ten Li, gdy w jego sypialni zepsuł o się ś wiatł o czł owiek zupeł nie traci orientacje. Przeraż enie jest pierwotne i bardzo trudno je opanować. Silverman niewiele nauczył się o stanie nieważ koś ci - albo tylko nie zwró cił uwagi, ż e ucichł szum urzą dzeń klimatyzacyjnych. Był jedynym w pomieszczeniu, któ ry wcią ż przywierał do ś ciany, zbyt przeraż ony, by się poruszać. Po chwili jego krzyki ś cichł y, przeszł y w cię ż kie sapanie, potem rozległ się jeszcze jeden, ostatni krzyk i zapadł a cisza. Dla pewnoś ci odczekał em jeszcze chwilę - Song na pewno już nie ż ył a, ale stan Billa był wielką niewiadomą - po czym podpł yną ł em z powrotem do wył ą cznikó w i ponownie wł ą czył em ś wiatł a i klimatyzacje. Silverman, przyklejony jak mucha do ś ciany, umierał z braku tlenu w peł nym powietrza pomieszczeniu. Gł ową otaczał mu niewidzialny bą bel jego wł asnych wyziewó w. Pistolet dryfował w odległ oś ci pó ł metra od jego wycią gnię tej rę ki. Wskazał em go palcem Harry'emu i ten zabrał broń. - Zwią ż go zanim się ocknie - powiedział em i podpł yną ł em do Billa. Raoul i Linda byli już przy nim i oglą dali ranę. W drugim koń cu sali dryfował a bezwł adnie Susan Pha Song. z jej gardł a przestał a już tryskać krew. Przez ponad rok mieszkał em z tą lady pod jednym dachem i wcale jej nie znał em; i chociaż przynajmniej w poł owie był o tak z jej winy, czuł em się zawstydzony. Gdy tak patrzył em, osiem czy dziesię ć czerwonych kulek natknę ł o się na kratkę kanał u wentylacyjnego i został o wessanych z cichym mlaś nię ciem. - Co z nim? - Nie są dzę, ż eby to był a groź na rana - zameldował a Linda. Pocisk drasną ł koś ć i wyszedł z ciał a. Ma najwyż ej pę knię te ż ebro. - Mam za sobą przeszkolenie medyczne - powiedział a Dmirow. - Nigdy nie praktykował am w stanie nieważ koś ci, ale miał am już do czynienia z ranami postrzał owymi. Linda odholował a Billa do apteczki pierwszej pomocy, zamontowanej na ś cianie z przyrzą dami gimnastycznymi. Bili cią gną ł za sobą szereg czerwonych kropelek, dryfują cych leniwym ł ukiem w kierunku kratki kanał u wentylacyjnego. Dmirow trzę są c się z wś ciekł oś ci, zdenerwowania albo i jednego i drugiego, podą ż ył a za Linda. Harry z Tomem pewnie skrę powali Silvermana skakanką. Okazał o się to zbyteczne - czł owiek w jego wieku cię ż ko znosi niedotlenienie - spał, dyszą c cię ż ko. Chen unosił się nad konsolą terminala komputera i coś programował, a Norrey i DeLaTorre przygotowywali się do odholowania ciał a Song do ambulatorium, gdzie jakiś ponury zapobiegliwiec umieś cił zapasy pł ynu balsamują cego. Ale kiedy dotarli do drzwi, te nie rozsunę ł y się przed nimi. Norrey sprawdził a wskaź nik rejestrują cy ciś nienie po ich drugiej stronie, zmarszczył a brwi, uderzył a w przycisk otwierania rę cznego i znowu zmarszył a brwi, bo drzwi nadal nie ustę pował y. - Bardzo mi przykro, pani Armstead - odezwał się Chen ze szczerym ubolewaniem. - Poinstruował em komputer, ż eby odcią ł te sale od reszty statku. Nikt stą d nie wyjdzie. - Wydobył zza terminala przenoś ny laser. - To broń bezodrzutowa. Mogę nią zabić was wszystkich za jezdnym pocią gnię ciem. Jeś li ktoś mi zagrozi, uż yje jej bez wahania, - Czemu ktoś miał by ci grozić, Li? - spytał em ł agodnie. - Przebył em cał ą te drogę, ż eby wynegocjować ukł ad z obcymi. Jeszcze tego nie uczynił em. - Popatrzył mi prosto w oczy. DeLaTorre wyglą dał na wstrzą ś nię tego. - Mą dre de Dies, z obcymi - co oni robią, gdy my walczymy miedzy sobą? - Nie o to mi chodził o, Ezequielu - powiedział Chen. - Są dzę, ż e pan Armstead skł amał, gdy komandor Cox spytał go, czy nadal jest czł owiekiem. Musimy jeszcze wynegocjować zasady stosunkó w wzajemnych miedzy tymi nowymi istotami a nami. Obie strony roszczą sobie prawa do tego samego terytorium. - Jak to? - spytał Raoul. - Nie prowadzimy ż adnych wspó lnych interesó w. - I wy i my proponujemy ewentualną kolonizacje obszaró w znanych pod nazwą przestrzeni kosmicznej znajdują cej się w zasię gu czł owieka. - Ależ moż e pan swobodnie korzystać ze wszystkiego, co się w niej znajduje, co posiada jaką ś dają cą się okreś lić wartoś ć dla czł owieka - powiedział Tom. - Planety są dla nas bezuż yteczne, asteroidy są dla nas bezuż yteczne - wszystko, czego potrzebujemy to kawał ek pró ż ni i ś wiatł a sł onecznego. Nie ż ał uje nam pan kawał ka pró ż ni, prawda? Nasze wymagania nie są wcale takie wielkie. - Jeś li kiedykolwiek cromagnoń czyk i neandertalczyk ż yli w pokoju w tej samej dolinie, to zostali do tego zmuszeni przez jaką ś nadzwyczajną umowę społ eczną - upierał się Chen. - Wł aś nie dlatego, ż e nie bę dziecie potrzebowali niczego z tego, czego my potrzebujemy, bę dziecie trudni do wspó ł ż ycia. Mó wią c to zdaje sobie wł aś nie sprawę, ż e wspó ł ż ycie z wami bę dzie w ogó le niemoż liwe. Spoglą dają cy z gó ry jak bogowie na naszą oszalał ą krzą taninę, rozbawieni naszym strasznym zaabsorbowaniem - jakż e już was nienawidzę! Samo wasze istnienie czyni nieporozumieniem ż ycie niemal każ dego czł owieka. Tylko ci ze szczegó lnym darem do akrobatycznego funkcjonowania sferycznego - i ś rodkami na dostanie się na Tytana! - mogą mieć nadzieje na sukces. Jeś li nie wy jesteś cie ś lepą uliczką ewolucji, to jest nią wię ksza cześ ć rasy ludzkiej. O nie, Gwiezdni Tancerze: nie wierze, ż e kiedykolwiek bę dziemy dzielić z wami ten sam rejon kosmosu. Mó wią c to zaczą ł po omacku, nie spuszczają c z nas wzroku programować komputer. - Ś wiat, któ ry za sobą zostawiliś my chwiał się na ostrzu noż a. Przez dł uż szy czas truizmem był o twierdzenie, ż e jeś li do roku 2010 nie wysadzimy się w powietrze, ś wiat minie punkt krytyczny i nastą pi era dobrobytu. Ale w momencie, gdy opuszczaliś my Ziemie szansę przetrwania do tego czasu był y mizerne. Myś lę, ż e się ze mną zgodzicie. - Nasza planeta jest rozdę ta trudnoś ciami do ostatnich granic - powiedział smutno. - Nic bardziej skutecznie nie popchnie jej na krawę dź zagł ady do rozkł adu planetarnego morale, wyzwolonego, czy przyspieszonego waszym istnieniem, od ś wiadomoś ci, ż e istnieją bogowie, dla któ rych czł owiek znaczy nie wię cej niż miliardy i tryliony tych plemnikó w i jajeczek, któ rym nie udał o się zostać gametami dla czł owieka, ż e ocalenie i ż ycie wieczne są tylko dla nielicznych. Ezeguiel patrzył groź nie spod zmarszczonych brwi, tak samo Dmirow, któ ra wł aś nie skoń czył a opatrywać Billa. Chciał em mu odpowiedzieć, ale Chen mnie uprzedził. - Proszę cię, Charles, wiem, ż e musisz dział ać, by ocalić swó j gatunek. Na pewno potrafisz zrozumieć, ż e ja muszę, chronić swó j. W tej chwili był on najniebezpieczniejszym czł owiekiem, jakiego kiedykolwiek znał em. I najszlachetniejszym. Z podziwem i najwię kszym szacunkiem pochylił em gł owę. - Li - powiedział em - uznaje i podziwiam twoją logikę. Ale jesteś w bł ę dzie. - Być moż e - zgodził się - ale teraz jestem pewien swych racji. - A jakie są twoje zamiary? - już je znał em; chciał em je tylko usł yszeć z jego ust. Wskazał ruchem gł owy terminal komputera. - Ten statek wyposaż ony został w najdoskonalszy komputer z dotychczas wykonanych na Ziemi. Wyprodukowano go w Pekinie. Zał adował em wł aś nie do niego program przygotowany specjalnie dla mnie przez jego konstruktoró w. Kiedy dotknę klawisza “WYKONUJ", zacznie on patroszyć banki pamię ci komputera i zakoń czy ich wymazywanie w zaledwie pię tnaś cie minut. - Nie zabijesz chyba nas wszystkich, jak chciał to uczynić Silverman? - zapytał DeLaTorre. - Nie jak Silverman! - wybuchną ł Chen, czerwienieją c ze zł oś ci. Opanował się momentalnie i niemal uś miechną ł. - Przynajmniej bardziej skutecznie. I z innych powodó w. On chciał powiadomić o zaistniał ych wydarzeniach tylko swó j kraj. Ja nie chce, aby te informacje dotarł y do kogokolwiek. Mam zamiar zablokować lasery komunikacyjne dalekiego zasię gu tego statku, wymazać jego banki pamię ci i pozostawić go wrakiem. Potem zabije was wszystkich, szybko i bezboleś nie. Bomba, któ rą nazywacie Rozwalaczem Planet ma swó j wł asny system naprowadzania; luk komory bombowej mogę otworzyć rę cznie. Nie wł oż ę mego skafandra pró ż niowego. - Jego gł os był straszliwie spokojny. - Być moż e za cztery, pię ć lat nastę pny statek z Ziemi zastanie tu jeszcze obcych. Ale Saturn bę dzie miał wtedy osiem księ ż ycó w i dwa Pierś cienie. Linda potrzą snę ł a gł ową. - Jaka szkoda. Li, jaka szkoda, ż e jesteś konfucyjskim formalistą, zapatrzonym w Tao... - Jestem czę ś cią zagroż onego ł ona - odparł stanowczo Chen - i wedł ug mojej oceny te narodziny zabił yby teraz matkę. Postanowił em, ż e to ł ono musi ponownie wchł oną ć pł ó d Homo caelestis. Być moż e u szczytu nastę pnego cyklu rasa ludzka bę dzie już na tyle dojrzał a, by przetrwać poró d - teraz jeszcze nie jest. Muszę wzią ć na siebie odpowiedzialnoś ć za to ł ono - bo jest ono cał ym ś wiatem, jaki znam jaki mogę znać. To zaczę ł o się w chwili, gdy znają c je już, spytał em go o zamiary. To zdarzył o się już wcześ niej, trwał o kró tko i przyszł o za pó ź no, w chwili odkrycia kart przez Silvermana. Zbladł o znowu, niezauważ one przez obecnych. Nie był o to coś rzucają cego się w oczy, co moż na dostrzec; naszym jedynym ratunkiem był o zaciemnienie sali. Wtedy się baliś my i zginę ł a jedna osoba. Ale to nie był a obawa przed utratą wolnoś ci, To był a obawa o nasze istnienie jako gatunku. Po raz drugi w cią gu ostatnich pię tnastu minut moja rodzina stał a się jednym. Czas rozcią gną ł się jak guma. Sześ ć punktó w widzenia zlał o się w jeden. Ponad sześ ć ką tó w widzenia: trzystusześ ć dziesieciostopniowa integracja wizualna nie był a tu wystarczają ca. Sześ ć punktó w widzenia poł ą czył o się, percepcje, opinie, umieję tnoś ci i intuicje sześ ciu istnień zderzył y się i zlał y jak krople rtę ci w pojedynczą ś wiadomoś ć. Ponieważ czą stka nas, bę dą ca Lindą znał a Li najlepiej, wykorzystaliś my jej oczy i uszy do skontrolowania jego sł ó w i stanu emocjonalnego w czasie rzeczywistym, podczas gdy my zastanawialiś my się, jak sprowadzić spokó j na naszego kuzyna. Gdy tylko zrobił przerwę na zaczerpniecie oddechu, wykorzystaliś my sł owa Lindy, pró bują c odwró cić jego uwagę, ale nie byliś my zdziwieni, gdy nam się nie powiodł o. Był zbyt zaś lepiony bó lem. Do czasu, gdy kontrolowany fragment jego ś wiadomoś ci zdradził, ż e jego palce się naprę ż ają, by się gną ć do klawisza “WYKONUJ", cał oś ć nas miał a już opracowany plan. Wszyscy sześ cioro wnieś liś my swó j wkł ad do choreografii tego tań ca i wygł adzaliś my ją w myś lach, aż wypeł nił a radoś cią hasze dusze. Priorytet przypisaliś my taś mie z programem; drugi pod wzglę dem waż noś ci był laser. To Tom, ekspert sztuki walki, wiedział dokł adnie, gdzie i jak uderzyć, ż eby spowodować odruchowy skurcz mię ś ni Chena. To Raoul, specjalista od efektó w wizualnych, wiedział, gdzie rozcią ga się optyczna “strefa martwa" Chena i przewidział, ż e w krytycznym momencie znajdzie się w niej Norrey. Norrey znał a poł oż enie dyskó w do ć wiczeń, uł oż onych na stelaż ach za jej plecami, bo Harry i ja widzieliś my je ką tem oka z miejsca, gdzie się znajdowaliś my. I to Linda podpowiedział a mi jedyne sł owa, któ re mogł y w tym momencie odcią gną ć uwagę Chena i któ re spowodują, ż e skupi na mnie swó j wzrok, a dzię ki temu Norrey znajdzie się w jego optycznej “strefie martwej". - A co z pań skimi wnukami, Chen Ten Li? Jego umę czone oczy spoczę ł y na mnie i rozszerzył y się. Norrey się gnę ł a obiema rę kami za siebie i zrzekł a się kontroli nad nimi. Harry, któ ry był najlepszym z nas mistrzem skorzystał z prawej rę ki, by cisną ć dysk, któ ry trafił w prawą dł oń Chena i spowodował, ż e odskoczył a ona w niekontrolowanym odruchu bó lu znad terminala komputera. Raoul, bę dą c leworę cznym, skorzystał z lewej rę ki Norrey, by cisną ć dysk, któ ry rozbił laser i wytrą cił go ze zgię cia lewej rę ki Chena. Obydwa pociski osią gnę ł y cel, zanim Chen zorientował się, ż e został y rzucone. Zanim uderzył y Tom posł ał kopniakiem trupa Song miedzy Linde a linię strzał u na wypadek chybienia, a Norrey, z tego samego powodu, porwał a ze stelaż a dwa nastę pne dyski. Ja sam znajdował em się już w poł owie odległ oś ci dzielą cej mnie od Chena: był em intuicyjnie pewien, ż e zna sposoby popeł nienia samobó jstwa goł ymi rę koma. Akcja dobiegł a koń ca w niespeł na jedną sekundę czasu rzeczywistego. Dla oczu DeLaTorra i Dmirow musieliś my... migną ć, a potem pojawić się ponownie w innych miejscach, jak spł oszony narybek. Chen pł akał z bó lu, wś ciekł oś ci i wstydu, a ja trzymał em go w podwó jnym nelsonie, starają c się nie zrobić mu krzywdy. Harry czekał na odbite rykoszetem dyski wył apują c je leniwymi ruchami; Raoul był już przy komputerze i kasował program Chena. Taniec był skoń czony. Tym razem się udał o: nie spł ynę ł a ani jedna kropla krwi. Z ż alem zdaliś my sobie teraz sprawę, ż e gdybyś my bez wahania wykorzystali za pierwszym razem zjawisko zjednoczenia, Song ż ył aby nadal, A Bili nie został by ranny. Baliś my się wtedy, poddają c impulsowi dział ania tylko tytuł em pró by i zbyt pó ź no. Teraz znikł ostatni ś lad strachu: nasze serca był y pewne. Byliś my gotowi, by troszczyć się sami o siebie. - Doktorze Chen - powiedział em formalnie - czy daje pan sł owo honoru? Zesztywniał w mym uś cisku, a potem odprę ż ył się cał kowicie. - Tak - powiedział pustym gł osem. Puś cił em go i zdziwił em się, jak staro wyglą da. Miał przecież dopiero pię ć dziesią t sześ ć lat. - Sir - powiedział em z naciskiem, starają c się podnieś ć go na duchu wzrokiem - pań skie obawy są bezpodstawne. Pań skie poś wiecenie niepotrzebne. Niech mnie pan wysł ucha: nie jest pan zbytecznym produktem ubocznym Homo caelestis. Nie jest pan uszkodzoną gametą. Jest pan jednym z ludzi, któ rzy osobiś cie chronią naszą planetę przed katastrofą, aż bę dzie ona mogł a wydać na ś wiat nastę pny szczebel ewolucji. Czy to ograbia pań skie ż ycie ze znaczenia? Umniejsza pań ską godnoś ć? Jest pan jednym z tych mę ż ó w stanu, któ rzy mogą pomó c Ziemi w przejś ciu przez nastę pną transformacje - czy brak panu wiary w siebie albo odwagi? Pomó gł pan otworzyć drzwi w kosmos i ma pan wnuki - czyż nie chce pan, by przypadł y im w udziale gwiazdy? Czy zaprze się pan ich teraz? Chce pan posł uchać, co my myś limy o tym, co się stanie? Co moż e się stać? Co musi się stać? Chen potrzą sną ł gł ową, bezwiednie masują c sobie prawe ramie. - Posł ucham. - W pierwszym rzę dzie skoń czmy z analogiami i metaforami. Nie jest pan uszkodzoną gametą ani niczym w tym rodzaju, o ile sam nie zgodzi się pan, by nią być. Cał a rasa ludzka, jeś li tylko zechce, moż e stać się Homo caelestis. Wielu z nich nie bę dzie chciał o, ale wybó r należ y/do nich. I do pana. - Ależ przeważ ają ca wię kszoś ć ludzi nie potrafi postrzegać sferycznie - krzykną ł Chen. Uś miechną ł em się. - Doktorze, kiedy jeden z mych studentó w, któ ry się nie sprawdził, wracał na Ziemie, powiedział mi na poż egnanie: ;, Nie potrafię się nauczyć widzieć jak wy, choć bym pró bował i sto lat". - Wł aś nie. Był em w kosmosie i podzielam jego zdanie. - A przypuś ć my, ż e ma pan do dyspozycji dwieś cie lat? - Co takiego? - Przypuś ć my, ż e wchodzi pan w symbiozę, już teraz. Z począ tku musiał by pan mieć specjalnie przystosowane ś rodowisko z ką tami prostymi, ż eby nie oszaleć. Ale był by pan nieś miertelny. Czy nie mają c nic lepszego do roboty, nie mó gł by pan pozbyć się z czasem swojej grawitacyjnej polaryzacji? - Powiem wię cej - wtrą cił a Linda. - Dzieci urodzone w kosmosie bę dą myś lał y sferycznie od okresu niemowlę ctwa. Nie bę dą się musiał y oduczać nabytych przez cał e ż ycie, ż gruntu fał szywych, obowią zują cych czysto lokalnie informacji o rzeczywistoś ci. Li, w stanie nieważ koś ci nie jesteś za stary, by pł odzić dzieci. Moż esz się z nimi uczyć telepatycznie - i wspó lnie z nimi dzielić gwiazdy. - Cał y rodzaj ludzki - cią gną ł em - wszyscy, któ rzy chcą, mogą od razu rozpoczą ć przygotowania. Kolonizacja kosmosu moż e się rozpoczą ć już w tym pokoleniu. - Ale jak ma być finansowana taka migracja? - krzykną ł Chen. - Li, Li - powiedział a Linda, jak ktoś tł umaczą cy coś dziecku - teraz rasa ludzka jest bogata. Wszystkie zasoby ukł adu są obecnie dostę pne dla każ dego i za darmo. Dlaczego kolonie L - 5 nie oderwał y się od Ziemi ani nie zał oż ono kopalni na asteroidach, któ re dostarczał yby im surowcó w? Silverman powiedział to dziesię ć minut temu: najwię kszym skł adnikiem wydatkó w na podbó j kosmosu był zawsze koszt systemó w podtrzymania ż ycia oraz usilnych starań zapobież enia zaadaptowaniu się zał ó g do stanu nieważ koś ci poprzez symulowanie grawitacji. Jeś li wszystkim, czego potrzebujesz, jest zestaw ką tó w prostych, to za kilka wiekó w bę dziecie mogli budować miasta z folii aluminiowej i transportować ogromne iloś ci symbiontu z Tytana na Ziemie. - Niech pan sobie wyobrazi brygadę montaż ową zł oż oną z samych telepató w - powiedział Harry - któ rzy nie muszą nigdy się posilać ani odpoczywać. - Niech pan sobie wyobrazi eksplozje sztuki i muzyki - powiedział Raoul - spadają cą jak deszcz z niebios na Ziemie, przycią gają cą serca, któ re nigdy nie tę sknił y za gwiazdami. - Niech pan sobie wyobrazi Ziemie - powiedział Tom - zamieszkiwaną tylko przez tych, któ rzy chcą ją zamieszkiwać. - I niech pan wyobrazi sobie wasze nie narodzone jeszcze dzieci - powiedział a Norrey. - Pierwsze dzieci w dziejach, wychowane bez przykrych, mię dzypokoleniowych tarć, wyrastają ce z absolutnej zależ noś ci od rodzicó w. W kosmosie dzieci i rodzice bę dą sobie ró wni w każ dym sensie. Moż e, mimo wszystko, nie muszą być naturalnymi nieprzyjació ł mi. - Ale wy nie jesteś cie ludź mi - krzykną ł Chen Ten Li. - Dlaczego mielibyś cie poś wię cać nam tyle czasu i energii? Czym jest czł owiek, ż e mielibyś cie się o niego troszczyć? - Li - powiedział a wspó ł czują co Linda - czyż nie przyszliś my na ś wiat z mę ż czyzny i kobiety? Czyż dziecko nie pamię ta ł ona i nie tę skni do niego przez cał e swe ż ycie? Czyż nie szanujesz swej matki, chociaż już nigdy nie moż esz zostać jej czą stką? Zachowamy i bę dziemy pielę gnować naszą mił oś ć do Ziemi, do naszego ł ona, któ re moż e pozostać ż ywym i owocnym i znosić wielokrotne narodziny, jak jest do tego zdolne. - To jest nasza jedyna obrona - powiedział em cicho - przed niezmierną samotnoś cią istnienia w pustym kosmosie. Sześ ć umysł ó w to za mał o - gdy bę dziemy mieli ich sześ ć miliardó w zjednoczonych w niezakł ó cany intelekt, wtedy moż e nauczymy się czegoś. Cał y rodzaj ludzki jest naszym genetycznym dziedzictwem. - Nie przeczę, ż e kosmos jest miejscem gł ę boko poruszają cym - powiedział Tom - ale nie zgodzę się z twierdzeniem, ż e czyni on nas innymi niż ludzie. Czuje się czł owiekiem. - A ską d cromagnonczyk mó gł wiedzieć, ż e jest inny od neandertalczyka? - spytał Raoul. - Dopó ki nie potrafił dostrzec rozbież noś ci, ską d mó gł to wiedzieć? - Ł abę dź myś lał, ż e jest brzydkim kaczą tkiem - dodał a Norrey. - Ale geny miał ł abę dzia - upierał się Tom. - Geny cromagnoń czyka wywodzą się z genó w neandertalczyka - powiedział em. - Czy badał eś kiedyś swoje? Czy rozpoznał byś naprawdę subtelne mutacje, gdybyś je nawet zobaczył? - Nie mó w mi Charlie, ż e wierzysz w te bzdury - powiedział ze zł oś cią Tom. - Czy czujesz się nieczł owiekiem? - Czuje się inny niż czł owiek. Czuje się kimś wię cej niż nowym czł owiekiem. Jestem nowym stworzeniem. Zanim udał em się za Sharą w Kosmos, moje ż ycie był o tylko pogmatwanym ż artem ze zbyt wieloma wą tkami. Dopiero teraz ż yje. Kocham i mogę być kochany. Ja nie porzucił em Ziemi. Ja wybrał em kosmos. - Gadanie - powiedział Tom. - Poł owa z tego to twoja noga... i wiem czym jest ta druga poł owa, bo przydarzył o mi się to samo w miejscu, gdzie wychował a się Linda. To efekt mieszczucha na wsi. Znajdujesz nowe, mniej stresują ce ś rodowisko, budzą się pewne refleksje i zaczynasz podejmować lepsze, bardziej satysfakcjonują ce decyzje. Twoje ż ycie się naprostowuje. A wię c w tym miejscu musi być coś magicznego. Bzdury. - Tom - powiedział em z naciskiem - to co innego. Był em na wsi. Mó wię ci, ż e nie jestem ulepszoną wersją czł owieka, któ rym do niedawna był em - jestem teraz kimś zupeł nie innym. Jestem czł owiekiem, któ rym mogł em już nigdy nie być na Ziemi, stracił em już cał ą nadzieje, ż e nim bę dę. Ja... wierze teraz w rzeczy, w któ re nie wierzył em od kiedy przestał em być dzieckiem. Jasne, ż e miał em pewne przeł omy, ż e zwią zanie się z Norrey wniosł o do mego ż ycia wię cej niż przypuszczał em. Ale zmienił się cał y mó j makijaż i nie dokonał y tego szczę ś liwe przypadki. Do diabł a, był em przecież pijakiem. - Każ dego dnia mą drzeją jacyś pijacy - powiedział Tom. - Jasne, jeś li znajdą w sobie sił ę, by przez resztę ż ycia myś leć trzeź wo. Gdy tak się czuje, strzelam sobie jednego. Teraz już nieczę sto to się zdarza. Wł aś nie dzię ki temu przestał o mnie cią gną ć do butelki. Czy to jest tak powszechnie spotykane? Pale teraz mniej, a jeś li nawet, to podchodzę do tego mniej lekkomyś lnie. - A wię c kosmos sprawił, ż e zmą drzał eś bez ż adnego udział u z twojej strony? - Z począ tku. Potem musiał em wzią ć się w garś ć i pracować nad sobą jak diabli - ale zaczę ł o się to bez mej wiedzy i zgody. - Kiedy to się zaczę ł o? - spytał y jednocześ nie Norrey i Linda. Musiał em się zastanowić. - Kiedy zaczą ł em się uczyć myś leć sferycznie. Kiedy się w koń cu oduczył em myś lenia kategoriami gó ry i doł u. - Pewien mą dry czł owiek powiedział kiedyś - odezwał a się Linda - ż e wszystko dobre, co cię dezorientuje. Bo jest to kształ cą ce. - Znam tego mą drego czł owieka - zadrwił Tom. - Leary. Przypadek uszkodzenia mó zgu, o ile dobrze pamię tam. - Czy to go dyskwalifikuje jako mą drego przed rozwinię ciem się choroby? - Sł uchajcie - powiedział em - wszyscy jesteś my unikatami. Wszyscy przeszliś my przez bardzo trudny proces selekcji i nie przypuszczam, ż eby pierwszy cromagnonczyk czuł się w jakimkolwiek stopniu inaczej niż my. Ale istnieją dowody na to, ż e nasz dar nie wystę puje u ludzi powszechnie. - Przecież zwykli ludzie potrafią ż yć w kosmosie - zaoponował a Norrey. - Zał ogi statkó w Sił Kosmicznych. Brygady montaż owe. - Tylko wtedy, gdy mają sztuczny pion lokalny - powiedział Harry. - Wyprowadź ich w otwartą przestrzeń, a bę dziesz im musiał a wytyczyć proste linie i proste ką ty, bo inaczej dostaną zawrotu gł owy. Wię kszoś ć z nich. To dlatego staliś my się bogaci. - Poza tym - dodał pogodnie Raoul - czym jest kilka stuleci? Nam się nie ś pieszy. - Li - cią gną ł em - być czł owiekiem znaczy stać miedzy mał pą a anioł em. Być anioł em, jak moja rodzina i ja, znaczy unosić się pomię dzy czł owiekiem a bogami i mieć w sobie po ró wni coś z tego pierwszego i z tych ostatnich. Bez grawitacji czy lokalnego pionu nie mogą istnieć fał szywe poję cia “gó ry" i “doł u"; jak moglibyś my postę pować inaczej niż etycznie? Nieś miertelni, niczego nie potrzebują cy, jak moglibyś my być ź li? - Jako gatunek - podją ł Tom - bę dziemy się, naturalnie, kontaktować z wami za poś rednictwem ONZ. Doktorze Chen, proszę mi wierzyć, przeanalizowaliś my to szybciej niż komputer. Nie ma sposobu obalenia naszych planó w, zarekwirowania symbiontu. Nie powstrzymają nas wszyscy ź li mę ż czyź ni i kobiety z cał ej Ziemi, a dni zł a są policzone. - Ale - skoń czył em - potrzebujemy wspó ł pracy ze strony pana i panu podobnych. Czy zgadza się pan na nią, Chen Ten Li? Dryfował swobodnie w czę ś ciowym przysiadzie, cał kowicie odprę ż ony. Twarz miał zamyś loną, oczy zwró cone w gł ą b siebie. Po dł uż szym czasie jego ź renice pojawił y się ponownie i na twarz powró cił o mu ż ycie. Poszukał mego wzroku i lekki uś miech rozcią gną ł mu usta. - Bardzo mi pan przypomina - powiedział - czł owieka, któ rego kiedyś znał em, czł owieka nazwiskiem Charles Armstead. - Doktorze Chen - odparł em, czują c wielką ulgę. - Li, mó j przyjacielu, ja jestem tym czł owiekiem. Jestem ró wnież czymś jeszcze i prawidł owo wydedukował eś, ż e powstrzymuje od mó wienia moich sześ ć osobowoś ci z grzecznoś ci wobec ciebie i z tego samego powodu przystosowuje swe ciał a do twego pionu lokalnego. To jasno dowodzi, ż e wspó lnota telepatyczna nie wymaga tego, co nazwał byś utratą wł asnego ja. Przesuwają c osobowoś ć tak, by każ de z nas wypowiedział o jedno sł owo, powiedział em/powiedzieliś my: - Jestem - wię cej - niż - czł owiekiem - nie - mniej. - Bardzo dobrze - powiedział Li potrzą sają c gł ową. - Wspó lnie przyniesiemy naszej znuż onej planecie spokojną i radosną przyszł oś ć. - Jestem z wami - powiedział po prostu DeLaTorre. - Ja ró wnież - dodał a Dmirow. - Zabierzmy Billa i ciał o puł kownik Song do ambulatorium - powiedział o sześ ć gł osó w. I w godzinę pó ź niej nasza szó stka odleciał a do miejsca pobytu Gwiezdnych Siewcó w. Tym razem nie wzię liś my promu kosmicznego. Na podró ż w jedną stronę wystarczał y nam silniczki naszych skafandró w...
|
|||
|