Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział 4



Leż ał em na plecach z podcią gnię tymi kolanami i był em o wiele za cię ż ki - waż ył em prawie dwadzieś cia kilo. Ż ebra usił ował y mi rozsadzić klatkę piersiową. Miał em zł y sen...

Sponad mnie dobiegał y glosy przypominają ce brzmieniem nagrzewają cy się wzmacniacz lampowy, z począ tku urywane i zniekształ cone, w koń cu nabierają ce pewnej wyrazistoś ci. Był y blisko, ale zdawał y się dochodzić z daleka, jak to zwykle bywa w zmniejszonym ciś nieniu powietrza - ta pseudograwitacja też je mę czył a.

 - Towarzyszu, pytam po raz ostatni. Dlaczego wasi koledzy znajdują się w stanie Datatonii? Dlaczego wy funkcjonujecie? Co się tam zdarzył o?!

 - Daj mu spokó j, Ludmił o. On cię nie sł yszy.

 - Musi mi odpowiedzieć!

 - Zastrzelisz go? Jeś li nawet tak, to za co? Ten czł owiek jest bohaterem. Jeś li nie przestaniesz go nę kać, sporzą dzę notatkę, na ten temat i doł ą czę ją do naszego wspó lnego raportu oraz do mego wł asnego. Daj mu spokó j! - Gł os Chen Ten Li był cał kowicie opanowany i oboję tny aż do tego ostatniego, rzuconego z wś ciekł oś cią rozkazu. Zaskoczył o mnie to i otworzył em oczy, z czym ocią gał em się od chwili, gdy zaczę ł y docierać do mnie te gł osy.

Znajdowaliś my się w Limuzynie. Wszyscy dziesię cioro - cztery skafandry Sił Kosmicznych i sześ ć jaskrawo barwionych skafandró w Gwiezdnych Tancerzy - kworum krę gli przypasanych dwó jkami w pionowym kanale. Norrey i ja zajmowaliś my miejsca w ostatnim, czyli dolnym rzę dzie. Najwyraź niej wracaliś my na peł nym cią gu na “Siegfrieda", z przyspieszeniem co najmniej 1/4 g. Odwró cił em od razu gł owę i spojrzał em na siedzą cą obok mnie Norrey. Zdawał a się spać spokojnie. Gwiazdy, któ re ujrzał em przez okno za nią powiedział y mi, ż e wykonaliś my już zwrot i wyhamowujemy.

Musiał em dł ugo być nieprzytomny.

We ś nie wszystko mi się w jakiś sposó b poukł adał o. Moja podś wiadomoś ć utrzymywał a mnie bez przytomnoś ci, aż stał em się gotó w do stawienia czoł a faktom i ani chwili dł uż ej. Czą stka mego umysł u wrzał a z podniecenia, ale teraz panował em nad nią i utrzymywał em ją na dystans. Wię ksza cześ ć był a spokojna. Miał em teraz odpowiedź na wszystkie niemal pytania i strach skurczył się do rozmiaró w, któ re moż na już był o znieś ć. Wiedział em na pewno, ż e z Norrey wszystko jest dobrze, ż e w swoim czasie dojdą do siebie wszyscy z nas. Nie był a to wiedza bezpoś rednia; wieź telepatyczna uległ a przerwaniu. Ale znał em swoją rodzinę. Nasze losy uległ y nieodwracalnej zmianie; jakiej, jeszcze nie wiedzieliś my - ale odkryjemy to wspó lnymi sił ami.

Teraz, jeden za drugim, nadejdą przynajmniej dwa kryzysy i bę dą one naszym udział em.

Najpierw sprawy nie cierpią ce zwł oki.

 - Harry - zawoł ał em - odwalił eś kawał dobrej roboty. Odpocznij sobie teraz.

Odwró cił swoją wielką, kró tko przystrzyż oną gł owę, i popatrzył na mnie zza swego podgł ó wka na wysokoś ci dwó ch rzę dó w. Uś miechną ł się zadowolony.

 - O mał o nie - zgubił em jego grają cej skrzynki - powiedział przyciszonym gł osem. - Wymknę ł a mi się, gdy pojawił o się cią ż enie - i zaraz odwró cił gł owę i zasną ł pochrapują c.

Uś miechną ł em się pobł aż liwe sam do siebie. Powinienem się był tego spodziewać, powinienem wiedzieć, ż e to Harry, barczysty, wielkiego serca Harry okaż e się najsilniejszy z nas. Ż e to Harry - inż ynier budownictwa dowiedzie swej niezł omnej wytrzymał oś ci. Szerokoś ć jego ramion ró wnał a się wielkoś ci jego serca, a wcią ż nie był o wiadomo ile straszliwego wysił ku kosztował y go ostatnie wypadki. Obudzi się po godzinie jak odmł odzony gigant.

Dyplomaci wrzeszczeli coś do mnie od chwili, gdy odezwał em się do Hanyego. Teraz zwró cił em na nich uwagę.

 - Pojedynczo, proszę.

Na Boga, nie zamilkł o ż adne z tej czwó rki. Chociaż wiedzieli, ż e robią gł upio mó wią c wszyscy naraz. Nie mogli się po prostu powstrzymać.

 - ZAMKNĄ Ć SIĘ! - buchną ł z gł oś nika gł os Billa przekrzykują c te kakofonie. Zamknę li się i odwró cili gł owy, by spojrzeć na ekran wypeł niony jego twarzą.

 - Charlie - cią gną ł Bili z naciskiem w gł osie, szukają c mej twarzy na swoim ekranie - czy nadal jesteś czł owiekiem?

Wiedział em, o co pyta. Czy obcy w jakiś telepatyczny sposó b nie przeję li nade mną kontroli? Czy nadal był em panem samego siebie, czy też mą czaszkę zamieszkiwał agresywny umysł - ró j sterują cy mymi przeł ą cznikami i organami? Omawialiś my te moż liwoś ć od począ tku podró ż y i wiedział em, ż e jeś li moja odpowiedź wzbudzi w nim jaką kolwiek wą tpliwoś ć, bez wahania zniszczy nas i wykurzy z kosmosu. Najmniejsza moc sił y ognia, jaką dysponował, w mgnieniu oka zamienił aby Limuzynę w parę.

Uś miechną ł em się.

 - Dopiero od dwó ch czy trzech lat, Bili. Przedtem był em pó ł krwi sukinsynem. Potem się odprę ż y, teraz był zbyt zaję ty.

 - Mam ich rozwalić?

 - Nie! Wstrzymaj ogień! Bili, posł uchaj mnie uważ nie: jeś li strzelisz do nich, a oni kiedykolwiek się o tym dowiedzą, mogą przystą pić do ofensywy. Wiem, ż e masz Rozwalacz Planet - zapomnij o nim: “oni potrafią zgasić stą d Sł oń ce".

Pobladł, a dyplomaci trwali w zaszokowanym milczeniu odwracają c się z wyraź nym wysił kiem, by wlepić we mnie rozszerzone przeraż eniem oczy.

 - Jesteś my prawie w domu - cią gną ł em stanowczym tonem. - Konferencja odbę dzie się w sali gimnastycznej, gdy tylko wszyscy doprowadzimy się do porzą dku. Zwoł aj ją za dwie godziny. Obecnoś ć wszystkich obowią zkowa. Odpowiemy wtedy na wszystkie wasze pytania - ale do tego czasu musicie po prostu zaczekać. Przeż yliś my cholerny szok; potrzebujemy czasu, ż eby przyjś ć do siebie. - Siedzą ca obok mnie Norrey zaczę ł a się poruszać, a Linda zdawał a się już patrzeć przytomnie. Tom, z wielką ostroż noś cią, kiwał gł ową na boki. - Teraz muszę się zają ć swoją ż oną i naszą cię ż arną. Ś cią gnijcie nas do domu i zaprowadź cie do naszych kajut. Spotkamy się z wami za dwie godziny.

Billowi nie przypadł o to do gustu, ale znikł z ekranu i zają ł się sprowadzeniem nas do domu. Dyplomaci, nawet Dmirow i Silverman, milczeli, trochę się nas boją c.

Do czasu dokowania wszyscy czuli się już dobrze, opró cz Harry'ego i Raoula, któ rzy drzemali obok siebie. Odnotowaliś my obu do ich kajuty, obmyliś my delikatnie, przypasaliś my do hamaka, ż eby nie dodryfowali do siateczki kanał u wentylacyjnego i nie utonę li w dwutlenku wę gla, po czym zgasiliś my ś wiatł o. Obję li się automatycznie przez sen, oddychają c tym samym rytmem. Musicmastera Raoula zostawiliś my przy drzwiach, na wypadek, gdyby go do czegoś potrzebował, potem wypł ynę liś my na korytarz.

Pó ź niej wró ciliś my do swoich kajut, wzię liś my prysznic i kochaliś my się przez dwie godziny.

***

Sala gimnastyczna był a jedynym pomieszczeniem na “Siegfriedzie", mogą cym pomieś cić wygodnie wszystkich pasaż eró w statku. Ewentualnie mogliś my stł oczyć się w messie; czę sto robiliś my to w porze obiadowej. Jednak teraz potrzebne mi był o pomieszczenie przestronne. Sala gimnastyczna był a sześ cianem o boku jakichś trzydziestu metró w. Jedna ze ś cian był a usiana ró ż nego rodzaju przyrzą dami do ć wiczeń w stanie nieważ koś ci. Na wspornikach zainstalowanych w drugiej ś cianie wisiał y krę gle, koł a hola - hoop i pił ki. Dwie przeciwległ e ś ciany był y trampolinami. Ta sala zapewniał a przestronnoś ć, dobrą widocznoś ć i moż liwoś ć manewru.

I był o to jedyne pomieszczenie na statku, któ re zaprojektowano bez ż adnego wyraź nie okreś lonego pionu lokalnego.

Dyplomaci wybrali sobie taki pion, oczywiś cie arbitralnie, ustawiają c się pod goł ą ś cianą, bę dą cą boiskiem do pił ki rę cznej, przez co znajdują ce się naprzeciw siebie trampoliny był y dla nich “podł ogą " i “sufitem". My, Gwiezdni Tancerze, zaję liś my miejsca pod ś cianą przeciwległ a, poś ró d przyrzą dó w do ć wiczeń, przytrzymują c się ich rę koma i stopami. Bili i puł kownik Song wybrali sobie ś cianę po naszej lewej rę ce.

 - Zaczynajmy - powiedział em, gdy wszyscy zaję li już swe miejsca.

 - Po pierwsze, panie Armstead - odezwał się uraż onym tonem Silverman - chciał bym zł oż yć protest przeciw bezwzglę dnemu sposobowi, w jaki dla wł asnej wygody zwlekał pan z zapoznaniem nas, tu obecnych, z zaistniał ymi wypadkami...

 - Sheldonie... - zaczą ł znuż onym gł osem DeLaTorre.

 - Nie, sir - przerwał mu Silverman. - Stanowczo protestuje. Czy jesteś my dzieć mi, ż eby przez dwie godziny trzymać nas, krę cą cych mł ynka kciukami? Czy wszyscy ludzie na Ziemi już tak nic nie znaczą, ż e każ e im się czekać w niepewnoś ci przez trzy i pó ł godziny bo ci “artyś ci" urzą dzają sobie orgie?

 - Wyglą da mi na to, ż e nie krę cił pan kciukami, a potencjometrami aparató w podsł uchowych - powiedział wesoł o Tom. - Wiesz co, Silverman? Przez cał y czas zdawał em sobie sprawę, ż e podsł uchujesz. Nic sobie z tego nie robił em. Wiedział em, jak bardzo musi cię to podniecać.

Twarz Silvermana przybrał a kolor jasnej czerwieni, co nie jest w stanie nieważ koś ci sprawą zwyczajną; ró wnie czerwone musiał y być i jego stopy.

 - Nie - zawyrokował a Linda - mnie się wydaje, ż e on raczej sprawdzał co się dzieje w kajucie Raoula i Harry'ego.

Silverman zbladł teraz, a jego ź renice zwę ził a nienawiś ć. Stał y się tak mał e, jak ś rodek tarczy strzelniczej.

 - Wystarczy, skoń czcie już z tym - rzucił ostro Bili. - Pan ró wnież, ambasadorze. Nie marnujmy czasu - sam pan powiedział, ż e czeka cał a Ziemia.

 - Tak, Sheldonie - powiedział z naciskiem DeLaTorre - dopuś ć do gł osu pana Armsteada. Silverman skiną ł gł ową, zaciskają c usta w pobielał ą kreskę.

 - No wię c mó w pan.

Puś cił em kierownice roweru treningowego i rozpostarł em ramiona.

 - Najpierw opowiedzcie mi, co się wydarzył o z waszej perspektywy. Co widzieliś cie i sł yszeliś cie?

Gł os zabrał Chen. Jego twarz nie wyraż ał a nic i przypominał a mi trochę maskę z wosku.

 - Zaczę liś cie wasz taniec. Muzyka stawał a się coraz dziwniejsza. Wasz taniec zaczą ł radykalnie odbiegać od ukł adu uł oż onego przez komputer i wyraź nie uzyskiwaliś cie odpowiedzi za poś rednictwem innych ukł adó w tanecznych, z któ rych komputer nie mó gł nic zrozumieć. Z upł ywem czasu szybkoś ć waszych ruchó w zwię kszył a się drastycznie, aż do tempa, w któ re nigdy bym nie uwierzył, gdybym nie oglą dał tego na wł asne oczy. Odpowiednio wzrosł o ró wnież tempo muzyki. Rozlegał y się stł umione pochrzą kiwania, okrzyki... nic artykuł owanego. Obcy skupili się w pojedynczy twó r poś rodku swojej otoczki, któ ra zaczę ł a emitować wielkie iloś ci czegoś, co potraktowaliś my jako materie organiczną. Wtedy wszyscy krzyknę liś cie.

Bez powodzenia usił owaliś my wywoł ać was przez radio. Pan Stein nie odpowiadał na nasze sygnał y, ale bardzo sprawnie poś cią gał waszą pią tkę w jedno miejsce, powią zał liną i przyholował wszystkich naraz do promu.

Wyobraził em sobie obcią ż enie, jakie musiał a przedstawiać sobą nasza pią tka w momencie wł ą czenia cią gu - był o to przecież ponad trzysta kilo masy - i nabrał em nowego szacunku dla rą k i ramiona Harry'ego. Sił a jest zwykle zbyteczna w kosmosie - ale mię ś nie innego mę ż czyzny mogł yby ulec zerwaniu pod takim straszliwym naprę ż eniem.

 - Gdy tylko otworzył a się ś luza powietrzna, wcią gną ł was wszystkich do ś rodka, unieruchomił pasami w fotelach i wymó wił jedno sł owo: “Zrobione". Potem pieczoł owicie zabezpieczył instrument muzyczny pana Brindle'a - i zwyczajnie usiadł i zapatrzył się przed siebie. Wł aś nie mieliś my poniechać pró b porozumienia się z nim, gdy się ocknę liś cie.

 - Okay - powiedział em. - Wyjaś nijmy sobie gł ó wne punkty. Po pierwsze, jak się chyba domyś lacie, nawią zaliś my kontakt z obcymi.

 - Czy stanowią dla nas jakieś zagroż enie? - przerwał a mi Dmirow. - Czy coś wam zrobili?

 - Dwa razy nie.

 - Ale krzyczeliś cie jak ktoś kto jest pewien, ż e umiera. A Shara Drummond wyraź nie oś wiadczył a przed ś miercią...

 - Wiem. Ż e obcy są agresywni i aroganccy, ż e Ziemia potrzebna im na tarlisko - zgodził em się z nią. - To był bł ą d w tł umaczeniu i gdy się gam teraz pamię cią wstecz, nieuchronny. Shara przebywał a w kosmosie tylko pię ć miesię cy; sama przyznał a, ż e rozumie mniej wię cej jedno pojecie na trzy.

 - A jak wyglą da prawidł owe tł umaczenie? - spytał Chen.

 - Ziemia jest ich tarliskiem - odparł em. - Tytan też. Ich tarliskami jest wiele innych miejsc poza naszym ukł adem.

 - Co chce pan przez to powiedzieć? - rzucił Silverman.

 - Przyczyną naszego omdlenia był o ostatnie przesł anie obcych. Był o ono naprawdę fantastycznie proste, zważ ywszy ile wyjaś niał o. Moż na je ują ć jednym sł owem. Oni powiedzieli nam tylko swoje wspó lne imię.

Dmirow rzucił a mi gniewne spojrzenie.

 - A brzmi ono?

 - Gwiezdny Siewca.

Zaległ a cisza. Wydaje mi się, ż e panowanie nad sobą pierwszy odzyskał Chen, a moż e Bili był niemal ró wnie szybki jak on.

 - To jest wł aś nie ich imię - cią gną ł em - ich zaję cie, zadanie któ re mają do speł nienia. Oni uprawiają gwiazdy. Dł ugoś ć ich ż ycia rozcią ga się na miliardy lat, a spę dzają je bardzo podobnie do nas, starają c się reprodukować przez wię kszoś ć tego czasu. Zapł adniają planety ż yciem organicznym. Dawno temu zapł odnili też ten Ukł ad Sł oneczny. Oni są stwó rcami naszej rasy i jej najodleglejszym przodkiem.

 - Ś miechu warte - wybuchną ł Silverman. - W niczym nas nie przypominają, nie są w ż aden sposó b do nas podobni.

 - A na ile jest pan podobny do ameby? - spytał em. - Albo do pantofelka, albo do roś liny, albo do ryby, alba do zwierzę cia ziemnowodnego, albo do któ regokolwiek z pań skich ewolucyjnych poprzednikó w? - Obcy są przynajmniej o jeden albo dwa, a cał kiem moż liwe, ż e i o trzy szczeble wyż ej od nas na drabinie ewolucyjnej. To cud, ż e w ogó le potrafiliś my się z nimi porozumieć. Są dzę, ż e ich kolejny etap ewolucyjny nie bę dzie obejmował fizycznego istnienia ani w czasie, ani w przestrzeni.

Silverman zamkną ł się. DeLaTorre i Song wymienili spojrzenia. Oczy Chena był y bardzo rozszerzone.

 - Wyobraź cie sobie planetę Ziemie jako ogromne ł ono - cią gną ł em spokojnie - pł odne i wiecznie cię ż arne. Idealnie przystosowane do podtrzymywania ż ycia organicznego, wcią ż pł odzą ce i na rozkaz jakiegoś super - DNA mieszają ce coraz bardziej skomplikowane formy ż ycia w miliardy rozmaitych kombinacji, w poszukiwaniu tej jedynej wystarczają co skomplikowanej, by przeż ył a poza ł onem i na tyle ciekawej, by tego spró bował a.

Kiedyś niewiele brakował o, abym miał brata. Urodził się martwy. Był o już wtedy trzy tygodnie po terminie, pozostawał w ł onie przez Bó g wie jaki bł ą d biologiczny. Ł oż ysko nie nadą ż ał o już z absorbowaniem i wydalaniem jego odchodó w; zaczę ł o umierać, gnić wokó ł niego, zatrute jego odchodami. Jego oś rodek podtrzymania ż ycia przestał dział ać i mó j brat umarł. Niemal zabił moją matkę..

Wyobraź cie sobie swoją rasę jako gestalt, pojedynczy organizm z subtelną skazą w kodzie genetycznym. Komó rkę, o zbyt trwał ych ś ciankach. Chociaż ten organizm jest już wystarczają co skomplikowany, by stanowić zjednoczoną ś wiadomoś ć planetarną, to jednak każ da komó rka najczę ś ciej nadal dział a indywidualnie. Jej grube ś cianki utrudniają wymianę informacji, pozwalają organizmowi na tworzenie tylko najbardziej zgrubnej aproksymacji centralnego systemu nerwowego, sieci, któ ra przenosi tylko bó le, dolegliwoś ci i zwią zane z nimi koszmary.

Ten organizm nie jest beznadziejnie zdeformowany. Chwieje się na krawę dzi narodzin, pragnie ż yć, choć by nawet przypominał o to umieranie. Moż e mu się jeszcze udać. Znajdują c się na krawę dzi wymarcia, czł owiek się ga do gwiazd, a teraz, w niespeł na wiek po tym, jak pierwszy czł owiek oderwał się od powierzchni Ziemi na skonstruowanej przez siebie maszynie latają cej, zgromadziliś my się tutaj, na orbicie Saturna, by zadecydować, czy trwanie naszej rasy należ y jeszcze wydł uż yć, czy też przecią ć.

Nasze ł ono jest niemal wypeł nione trują cymi produktami ubocznymi naszej cywilizacji. Staje przed nami pytanie: czy pozbę dziemy się naszej neurotycznej zależ noś ci od planet, czy nie - zanim ona nas zniszczy?

 - Co to za bzdury? - burkną ł Silverman. - Znowu coś w rodzaju waszego bajdurzenia o Homo caelestis? Czy to ma być ten wasz nastę pny krok na drodze ewolucji? McGillicudy miał rację: to cholerna, ś lepa uliczka ewolucji! Nawet za pię ć dziesią t lat nie bę dziecie samowystarczalni. Jeś li, Boż e uchowaj, Ziemia i Księ ż yc wylecą jutro w powietrze, nie pocią gniecie w kosmosie dł uż ej niż dwa, trzy lata. Jesteś cie pasoż ytami na organizmie niż szych szczebli ewolucji, Armstead, wygnanymi pasoż ytami. Nie moż ecie ż yć w waszym nowym ś rodowisku bez komó rek o ś ciankach ze stali i bryzgoszczelnego plastyku, bez podstawowych produktó w cywilizacji, wytwarzanych tylko tam, w ł onie.

 - Mylił em się - powiedział cicho Tom. - Nie jesteś my ś lepą uliczką ewolucji. Nie potrafił em dostrzec cał ego obrazu.

 - A co pan przegapił?! - wrzasną ł Silverman.

 - Musimy teraz zmienić analogie - odezwał a się Linda. - Zaczyna się zał amywać. - Jej kontralt był ciepł y i koją cy, zauważ ył em, ż e i Silverman zaczyna się uspokajać pod wpł ywem jego - magii. - Pomyś lcie teraz o nas nie jak o sześ cioistocie, czy sześ ciokrotnym pł odzie. Pomyś lcie o Ziemi nie jak o macicy, ale jak o jajniku - a o naszej szó stce jak o jajach. Wspó lnie niesiemy poł owę genó w dla naszej nowej istoty.

Najbardziej zachwycają cym i cudownym momentem cał ego procesu kreacji jest chwila syngamii, chwila, w któ rej dwie formy ł ą czą się ze sobą, by utworzyć tak nieskoń czenie wię cej niż sama ich suma czy nawet iloczyn: mó wię o chwili poczę cia. Są to rozstajne drogi z filogenezą z tył u i ontogenezą z przodu i są to te rozstajne drogi, na skrzyż owaniu któ rych teraz stoimy.

 - A co jest dla waszego jaja plemnikiem? - spytał Chen. - Przypuszczam, ż e ró j obcych?

 - Och nie - odparł a Norrey. - Oni są czymś wię cej niż damsko - mę skim nadumysł em, wytwarzają cym syngamie w odpowiedzi na wł asne potrzeby. Zmień my jeszcze raz analogie; pomyś lcie o nich jak o pszczoł ach, do któ rych przecież tak są podobni, jak o istotach zapylają cych ten gigantyczny, jednolity kwiat, któ ry nazywamy Ukł adem Sł onecznym. To jest prawdziwa hermafrodyta, zawierają ca w sobie zaró wno sł upek, jak i prę cik. Nazwijmy Ziemie sł upkiem, jeś li wolicie, a nas, Gwiezdnych Tancerzy, kombinacją jaja ze znamieniem.

 - A prę cik? - dopytywał się Chen. - A pył ek kwiatowy?

 - Prę cikiem jest Tytan - powiedział a po prostu Norrey. - Ta czerwona materia organiczna, któ rą wypuś cił z siebie balon obcych był a czę ś cią jego pył ku.

Znowu zaległ o milczenie.

 - Czy potraficie nam wyjaś nić jego naturę? - spytał w koń cu DeLaTorre. - Przyznam, ż e nie pojmuje.

Teraz przemó wił Raoul, odcią gają c przy tym okulary z nosa i pozwalają c gumce przycią gać je z powrotem.

 - Ta substancja sama jest w zasadzie rodzajem superroś liny. Obcy od tysią cleci hodowali ją w gó rnych warstwach atmosfery Tytana, zabarwiają c planetoidę na czerwono. Po jej kontakcie z ciał em ludzkim zachodzi coś w rodzaju obopó lnego wspó ł oddział ywania, któ rego nie da się opisać. Obie strony przenika energia... energia z innej pł aszczyzny. Zachodzi syngamia i rozpoczyna się idealny metabolizm.

 - Idealny metabolizm? - powtó rzył niepewnie DeLaTorre.

 - Ta substancja jest idealnym dopeł nieniem symbiotycznym dla organizmu ludzkiego.

 - Ale... ale jak...?

 - Nosi się ją jak drugą skó rę i ż yje w niej nago w kosmosie - odparł beznamię tnie Raoul. - Dostaje się do wnę trza ciał a ustami i nozdrzami, rozprowadza po cał ym organizmie milion mikromacek, wył ania się poprzez odbytnice, by poł ą czyć się ponownie. Pokrywa pana z zewną trz i od wewną trz, staje się pana czę ś cią w cał kowitej ró wnowadze metabolicznej.

Chen Ten Li sprawiał wraż enie ogł uszonego.

 - Idealny symbiont... - dyszał cię ż ko.

 - Aż do poziomu skł adnikó w ś ladowych - potwierdził Raoul. - Zaplanowany w ten sposó b przed miliardem lat. To nasza Druga Poł owa.

 - Jak to się odbywa? - wyszeptał Chen.

 - Wpł ywa się po prostu w obł ok tej materii i zdejmuje heł m. Uchodzą ce powietrze jest chemicznym sygnał em do rozpoczę cia procesu: przenikają do organizmu, rozpł ywają się po nim i zapł adniają. Od chwili, gdy po raz pierwszy zetkną się z nieosł onię tym ciał em do momentu cał kowitej absorpcji i adsorpcji, czyli do zakoń czenia syntezy, upł ywają moż e trzy sekundy. Już po upł ywie pó ł torej sekundy przestaje pan na zawsze być istotą ludzką. - Wzdrygną ł się. - Czy rozumiecie teraz, dlaczego krzyczeliś my?

 - Nie! - wrzasną ł Silverman. - Nie, ja nie rozumiem! To wszystko jest bez sensu! A wię c twierdzicie, ż e ta czerwona breja jest ż ywym skafandrem kosmicznym, biologicznie dopasowanym czymś tam, czemu oddajecie dwutlenek wę gla, a to daje wam w zamian tlen, oddacie temu gó wna, a to zmienia je wam w dż em truskawkowy? Bardzo pię knie; wyeliminowaliś cie wł aś nie wszystkie swoje kł opoty z wyją tkiem paliwa i rozrywek w wolnych chwilach. Bardzo mili faceci, ci obcy. A w jaki sposó b czyni to was nie - ludź mi? Opanowali wasze mó zgi, czy co?

 - Ta substancja nie ma ż adnego “swojego" umysł u - odpowiedział mu Raoul. - Jest wybitnie skomplikowana, jak na roś linę i posiada ś wiadomoś ć wię kszą niż któ rekolwiek z warzyw. Zachodzą w niej pewne bardzo zł oż one procesy, ale nie moż na jej nazwać istotą rozumną. Ona jak gdyby ustanawia partnerstwo z rdzeniem i rzadko wykazuje taką nawet namiastkę podś wiadomoś ci, jak odruch. Po prostu speł nia swą funkcje zgodnie z programem biologicznym.

 - Co zatem uczyni was nieludź mi?

Mó j gł os zabrzmiał zabawnie nawet dla mnie:

 - Nic nie rozumiecie - powiedział em. - Nic nie wiecie. My nigdy nie umrzemy, Silverman. Nigdy wię cej nie poczujemy gł odu ani pragnienia, nigdy już nie bę dziemy potrzebowali miejsca na wydalanie swoich odchodó w. Nigdy już nie bę dziemy się bali gorą ca czy zimna, nigdy nie bę dziemy się bali pró ż ni, Silverman. Już nigdy niczego się nie bę dziemy się bali. Zyskamy natychmiastową i cał kowitą kontrole, nad naszymi autonomicznymi systemami nerwowymi, uzyskamy dostę p do klawiatury samych oś rodkó w czuciowych. Osią gniemy zespoloną, telepatyczną ł ą cznoś ć duchową, staniemy się jednym umysł em w sześ ciu nieś miertelnych ciał ach, marzą cym bez koń ca i nigdy nie zapadają cym w sen. Indywidualnie i wspó lnie staniemy się nie bardziej podobni do czł owieka, niż czł owiek do szympansa. Nie bę dę przed wami ukrywał, ż e cał a szó stka zrobił a tam, na zewną trz, uż ytek ze swych pieluch. Wcią ż jestem trochę przestraszony.

 - Ale jesteś cie gotowi...? - spytał cicho Chen.

 - Jeszcze nie - odpowiedział Linda w imieniu nas wszystkich - ale niedł ugo bę dziemy. To wszystko, co wiemy.

 - A ta historia z telepatią? - odezwał się niepewnie Silverman. - Ta cał a gadka o “jasnym umyś le"... czy to na pewno?

 - Och, to jest niezależ ne od obcych - zapewnił a go Linda. - Pokazali nam tylko jak znaleź ć te pł aszczyznę - ale skł onnoś ci ku temu tkwią od począ tku w każ dym czł owieku, jaki kiedykolwiek ż ył. Każ dy ś wię ty czł owiek, na któ rego spł ywał o objawienie, schodził z gó ry mó wią c: Jesteś my jednym" - i za każ dym razem ludzie brali to za metaforę. Symbiont pomaga nam trochę, ale...

 - W jaki sposó b wam pomaga? - przerwał jej Silverman.

 - Gł ownie wpł ywają c na naszą koncentracje uwagi. Chodzi mi o to, ż e wię kszoś ć ludzi ma przebł yski zdolnoś ci telepatycznych, ale zbyt wiele ich rozprasza. Gorzej wyglą dają pod tym wzglę dem mieszkań cy planet, ale nawet w Studio odczuwaliś my gł ó d, pragnienie, znudzenie, zmę czenie, ró ż ne dolegliwoś ci, zł oś ć, zmartwienia. Nazywaliś my to “kł opotami na gł owie". Nasza zwierzę ca czą stka przeszkadzał a rozwojowi czą stki anielskiej. Symbiont uwalnia od wszystkich zwierzę cych potrzeb - moż na ich doś wiadczać, jeś li się zechce, ale już nigdy nie jest się poddanym ich arbitralnym rozkazom. Symbiont dział a jak rodzaj wzmacniacza zakresu fal telepatycznych, ale duż o bardziej pomaga poprawiają c stosunek sygnał u do szumu w punkcie wyjś ciowym.

 - No, a jeś li - powiedział Silverman - dał bym się, broń Boż e, zarazić tym grzybem, to stał bym się, przynajmniej w niewielkim stopniu, telepatą? I czy był bym wtedy nieś miertelny i nie miał potrzeby chodzie do ł azienki?

 - Nie, sir - odparł a grzecznie, ale stanowczo. - Gdyby przed wejś ciem w symbiotyczne partnerstwo był pan już trochę telepatą, to stał by się pan telepatą znacznie lepszym. Jeś liby w tym czasie zdarzył o się panu znaleź ć w polu nadają cego telepaty, pana zdolnoś ci telepatyczne wzrosł yby wykł adniczo.

 - Ale jeś li, na przykł ad, biorę przecię tnego czł owieka z ulicy i pakuje go w ten symbiotyczny garnitur...

 -... to dostaje pan przecię tnego nieś miertelnego, któ ry nigdy nie musi chodzić do ł azienki i jest bardziej empatyczny niż dotą d - dokoń czył em.

 - Empatia jest czymś w rodzaju mł odszej siostry telepatii - powiedział a Linda.

 - Raczej jej stanem larwalnym - poprawił em ją.

 - A wię c dwó ch przecię tnych facetó w w symbiotycznych garniturkach niekoniecznie był oby zdolnych do czytania swych myś li?

 - Nie, o ile nie pracowali dł ugo i cię ż ko, by nauczyć się jak to się robi - powiedział em - na pewno by to robili. W kosmosie czł owiek czuje się samotnie.

Zamilkł i nastą pił a przerwa, podczas któ rej cał a reszta segregował a swe opinie i emocje. Zabrał o to trochę czasu.

Sam miał em do posortowania kilka spraw. Cią gle ogarniał a mnie ta sama wewnę trzna pewnoś ć, któ rą czuł em od chwili przebudzenia w Limuzynie, uczucie, któ re niemal przewyż szał o pojecie nieuchronnoś ci, ale teraz zaczynał y się gromadzić wą tpliwoś ci. “A co, jeś li umrzesz w tej najwię kszej z chwil? " - szeptał zwierzę cy gł os z tył u mej czaszki.

Tak jak w momencie konfrontacji z obcymi, czuł em - się cał kowicie ż ywy.

 - Panie Armstead - odezwał się DeLaTorre potrzą sają c gł ową i marszczą c w zamyś leniu brwi - odnoszę wraż enie, iż mó wi pan o nadcią ganiu kresu wszystkich ludzkich trosk.

 - Och nie - powiedział em poś piesznie. - Przepraszam, jeś li niechcą cy to sugerowaliś my. Symbiont nie moż e ż yć w ś rodowisku ziemskim. Zabije go wszystko, co posiada grawitacje i atmosferę. Nie, symbiont nie sprowadzi Nieba na Ziemie. Nic nie moż e tego sprawić. Mahomet musi przyjś ć do gó ry - a wielu nie bę dzie chciał o.

 - A moż e - zasugerował nieś miał o Chen - ziemscy naukowcy potrafiliby zmodyfikować genetycznie dar obcych?

 - Nie - powiedział bezbarwnym gł osem Harry. - Nie ma sposobu na przekazanie symfonii czy wschodu sł oń ca pł odowi, któ ry upiera się, by pozostać w ł onie. Ta chmura symbiontu nad Tytanem jest prawem do narodzin dla każ dego czł owieka - ale ludzie muszą najpierw na nią zasł uż yć,, wyraż ają c zgodę na te narodziny.

 - A ż eby to uczynić - dodał Raoul - muszą na zawsze odcią ć się od Ziemi.

 - W tym, co pan powiedział istnieje zadziwiają ca symetria - wymruczał w zamyś leniu Chen.

 - Tak, do diabł a - powiedział Raoul. - Powinniś my się spodziewać czegoś takiego. Ta cał a historia z moż liwoś cią przystosowania się do stanu nieważ koś ci, ale nieodwracalnie... sł uchajcie, w momencie narodzin, w jednej chwili zdarza się wielki cud. Jeszcze minutę temu był o się wł aś ciwie rybą, z rybim, dwuzaworowym systemem krą ż enia, pasoż ytują cą na ł onie matki. Potem w jednej chwili przeskakuje jakiś przeł ą cznik. Trach - ciach i jest się ssakiem, jak teraz. Samowystarczalnym, z czterozaworowym sercem - czyni się wielki, nieodwracalny skok fizjologiczny w nową pł aszczyznę ewolucji. Towarzyszy temu bó l, trauma i potop danych ze zmysł ó w, któ rych istnienia dotą d nawet się nie podejrzewał o. Niemal od razu banda nieskoń czenie bardziej zaawansowanych istot zaczyna się uczyć komunikowania się. Zadziwiają ce? Nie, ta pieprzona symetria jest nieodparta! Czy teraz zaczę liś cie rozumieć, dlaczego krzyczeliś my? Znajdujemy się w samym ś rodku tego samego procesu - a krzyczą wszystkie noworodki.

 - Nie rozumiem - poskarż ył a się. Dmirow. - Bę dziecie zdolni do ż ycia nago w kosmosie - ale jak zamierzacie się w nim poruszać?

 - Ciś nienie ś wietlne? - zasugerował Chen.

 - Symbiont moż e rozwiną ć się w ż agiel ś wietlny - zgodził em się z nim - ale istnieją jeszcze inne sił y, któ re bę dziemy wykorzystywać do przemieszczania się tam, gdzie zechcemy.

 - Gradienty grawitacji?

 - Nie. Nie jest to coś, co moż na wykryć albo zmierzyć.

 - Niedorzecznoś ć - prychnę ł a Dmirow.

 - A jak dostali się tu obcy? - spytał em ł agodnie i wtedy się zaczerwienił a.

 - Tym, co czyni waszą opowieś ć tak trudną do przyję cia - powiedział Chen - jest czynnikom nieprawdopodobień stwa. Zbyt wielką role w znalezieniu się was tutaj odegrał zwykł y przypadek.

 - Doktorze Chen - przerwał em mu - zna pan przysł owie, któ re mó wi, ż e istnieje przeznaczenie kształ tują ce nasze czyny, ociosują ce je z grubsza bez naszej wiedzy?

 - Ależ każ da z tysią ca ró ż nych przyczyn mogł a zmienić bieg wypadkó w.

 - Nad tym, by toczył y się one takim, a nie innym torem czuwał y pię ć dziesią t cztery istoty. Nadistoty. A moż e są dzi pan, ż e obcy przypadkowo pojawili się w Ukł adzie Sł onecznym w chwili, gdy Shara Drummond zaczę ł a pracować na “Skyfac"? Ż e tak się tylko zł oż ył o, iż skoczyli w pobliż e Saturna, kiedy wró cił a na “Skyfac", ż eby tań czyć? Ze po prostu przypadkiem pojawili się w pobliż u “Skyfac" w chwili, gdy Shara miał a wł aś nie na zawsze powró cić na Ziemie? Albo ż e ta cał a podró ż na Saturna tylko przypadkowo był a od razu moż liwa? O rany, ciekaw jestem co oni robili za orbitą Neptuna, tam gdzie ich po raz pierwszy dostrzeż ono. - Zamyś lił em się na chwile. - Bę dę. musiał to sprawdzić.

 - Pan nic nie rozumie - zaprotestował z oż ywieniem Chen, ale zaraz się opanował. - Nie jest to fakt powszechnie znany, ale przed sześ ciu laty nasza planeta niemal uległ a zniszczeniu w nuklearnej poż odze. Ocalił y nas tylko przypadek i zrzą dzenie losu - nie był o wtedy obcych na naszym niebie.

Teraz odezwał się Harry.

 - Czy wie pan, jak zachowuje się cię ż arna kró liczka, jeś li warunki nie sprzyjają wydaniu na ś wiat potomstwa? Absorbuje miot z powrotem do ł ona. Po prostu odwraca proces i pró buje znowu, gdy warunki ulegną poprawie.

 - Nie nadą ż am za tokiem pań skiego rozumowania.

 - Czy sł yszał pan o Atlantydzie?

Twarz Chena przybrał a barwę, morskiej pianki, a wszyscy inni wytrzeszczyli oczy albo wstrzymali oddechy.

 - To zdarza się cyklicznie - powiedział em. - Poszczegó lne maksimk tego cyklu zbliż ają się do siebie na jakieś cztery, pię ć tysię cy lat - tyle czasu temu wzniesiono piramidy - i oddalają na dwadzieś cia tysię cy lat.

 - Czasami są bardzo burzliwe - dodał Harry. - Kiedyś, miedzy Marsem a Jowiszem istniał a planeta.

 - Boż e mó j - wyszeptał a Dmirow. - Pas Asteroidó w...

 - A na wypadek, gdybyś my wszyscy wysadzili się w powietrze pod rę ką jest jeszcze Wenus - zgodził em się. - Atmosfera gotowa do rozruchu, pozostaje tylko zasiać algi i czekać. Boż e, ależ oni muszą być cierpliwi.

Kolejna, tym razem dł uż sza cisza.

Teraz uwierzyli. Wszyscy. A wiać musieli od nowa poukł adać sobie w gł owach dosł ownie wszystko, co dotą d wiedzieli, odtworzyć cał e swoje istnienie w ś wietle tych nowych informacji i spró bować okreś lić kim teraz, w zwią zku z tym zamierzeniem, mogą być. W tego rodzaju wykorzenianiu swych poglą dó w i opinii, utrwalonych gł ę boko przez czas, byli zaprawieni od lat, To, ż e są zdolni do zaakceptowania tych rewelacji i w ogó le do myś lenia dowodził o jasno, ż e każ de z nich miał o silny i elastyczny umysł. Wertheimer dokonał dobrego wyboru; ż adne z nich nie zał amał o się, ż adne nie odrzucił o prawdy i nie wpadł o, tak jak niedawno my, w katatonie. Oczywiś cie nie znajdowali się W otwartym kosmosie i nie rozważ ali na poważ nie moż liwoś ci zdję cia swych skafandró w. Ale przecież na ich barkach spoczywał wielki cię ż ar: reprezentowali planetę.

 - A wię c zamierzacie to zrobić? - spytał wolno Silverman.

 - Tak - odpowiedział o mu chó rem sześ ć gł osó w.

 - Od razu - dodał em.

 - I jesteś cie pewni, ż e wszystko, co nam powiedzieliś cie, jest prawdą? Ż e obcy nie kł amali, ż e nic nie ukryli? - niby przypadkowo odsuną ł się od innych dyplomató w. - Jesteś my pewni - odparł em, napinają c znowu mię ś nie ud.

 - Ależ doką d wy chcecie iś ć? - krzykną ł DeLaTorre. - Co zamierzacie robić?

 - To, co robią wszystkie noworodki. Zbadamy nasz ż ł obek. Ukł ad Sł oneczny.

Silverman odbił się nagle nogą i przemkną ł przez sale pod czwartą, pustą ś cianę.

 - Bardzo mi przykro - powiedział ponuro. - Nic takiego nie zrobicie.

W jego dł oni poł yskiwał a mał a Beretta.




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.