Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział 3



Skierowanie “Siegfrieda" z orbity Tytana do punktu spotkania bez wprowadzania przyś pieszenia, któ re by nas zabił o, zaję ł o wię kszą cześ ć dnia. Tytan jest potę ż nym księ ż ycem i trudniej się od niego oderwać niż od naszego Księ ż yca. Na szczę ś cie nie musieliś my się od niego odrywać zupeł nie. Wydł uż aliś my po prostu promień naszej orbity. Wszystkie manewry był y wykonywane przynajmniej czę ś ciowo na wyczucie, ponieważ każ da zmiana poł oż enia w ukł adzie Saturna jest problemem wymagają cym Uwzglę dnienia wpł ywu dziesię ciu ciał niebieskich (nie wspominają c już o Pierś cieniu), ale w tego rodzaju astronawigowaniu Bili był ró wnorzę dnym partnerem komputera. Tak jak się po nim spodziewał em, odwalił robotę ś wiatowej klasy nie tracą c paliwa i co waż niejsze, ani jednego pasaż era. Najgorsze, co przyszł o nam znieś ć, to pię tnaś cie sekund pod przyś pieszeniem 0, 6 g - istna mę czarnia.

Każ da odpowiednio zorientowana ś ciana moż e sł uż yć za koje przyś pieszeniową - ponieważ na statku kosmicznym wszystko jest elegancko wyś cielone. Nie wiem jak inni, ale Norrey i ja oraz każ dy potrafią cy przewidywać poddajemy się przyś pieszeniu nago. Jeś li trzeba leż eć plackiem na plecach pod przyś pieszeniem, to lepiej nie mieć miedzy sobą a pł aszczyzną, na któ rej się leż y ż adnych fał d garderoby.

Kiedy odpł ynę liś my swobodnie od ś ciany i zabrzmiał klakson oznajmiają cy: “przyś pieszenie zakoń czone", przywdzialiś my te same skafandry pró ż niowe, któ re mieliś my na sobie rok temu, na naszej Ostatniej Przejaż dż ce. Z pię ciu modeli robionych na miarę skafandró w, któ rych uż ywaliś my, w tych byliś my najbliż si cał kowitej nagoś ci. Przypominał y one okrojone kostiumy topless z zaopatrzonym w kryzę, heł mem. Przezroczyste partie przylegał y ś ciś le do ciał a i był y ledwo zauważ alne: ką pieló wki nie sł uż ył y tabu, lecz celom sanitarnym, a sekcja kryza - heł m ukrywał a nieestetyczne elementy oprzyrzą dowania. Silniczki odrzutowe miał y kształ t ozdobnych obrę czy nasuwanych na przeguby dł oni i kostki nó g. Elementy sterowania nimi był y ukryte w rę kawicach. Grupa jednomyś lnie zdecydował a, ż e tych wł aś nie skafandró w uż yjemy do naszego wystę pu. Być moż e przez pojawienie się nago w kosmosie pró bowaliś my podś wiadomie dowieś ć naszego czł owieczeń stwa i zdementować pogł oski, ż e nie jesteś my już ludź mi, na zasadzie dowodu nie wprost. Widzicie? Pę pek. Widzicie? Sutki. Widzicie? Wielki paluch u nogi.

 - Cał y kł opot z tymi skafandrami polega na tym, kochanie - powiedział em uszczelniają c swó j - ż e widok ciebie w twoim zawsze zagraż a wypchnię ciem rurki cewnikowej mojego.

Uś miechnę ł a się i poprawił a sobie lewą pierś, chociaż nie był o to wcale konieczne.

 - Spokojnie, chł opcze. Skoncentruj się na robocie - powiedział a i podpł ynę ł a do telefonu. Wł ą czył a go i spytał a:

 - Linda? Co z dzieckiem?

Na ekranie pojawili się Linda i Tom, pomagają cy sobie nawzajem w przywdziewaniu skafandró w.

 - Ś wietnie - zawoł ał a wesoł o Linda. - Ani drgnie.

Tom uś miechną ł się do kamery i powiedział:

 - O co tu się martwić? Nadal pasuje do swojego skafandra.

Jego spokó j zrobił na mnie wraż enie i bardzo mnie ucieszył. Otwarty kosmos, jak już wspominał em, jest ś rodowiskiem uspokajają cym - i co najważ niejsze, Tom pozwolił, by Linda nauczył a go wielu waż nych rzeczy. Nie tylko tań ca, oddychania i ć wiczeń medytacyjnych - tego uczyliś my się wszyscy. Nie chodzi nawet o te rozbudowane instrukcje duchowe, któ rych mu nie ską pił a, chociaż i one, oczywiś cie, pomogł y.

Najbardziej podział ał a tu jej mił oś ć i jej oddanie, któ re w koń cu rozplatał y wszystkie supł y w skoł atanej duszy Toma. Jej mił oś ć był a tak wyraź nie autentyczna i szczera, ż e był zmuszony wzią ć ją za dobrą monetą, zmuszony do pokochania trochę bardziej samego siebie - co jest niezbę dne każ demu, kto chce się odprę ż yć.

Wymieniliś my z Norrey porozumiewawcze uś miechy i spojrzenia, po czym ona powiedział a:

 - To fajnie, wiecie? Zobaczymy się w Garaż u - i zgasił a ekran. Przepł ynę ł a przez kabinę i znalazł a się naprzeciw mnie.

 - Tom i Linda bę dą dla nas dobrymi partnerami - powiedział a i zamilkł a.

Unosiliś my się tak przez kilka sekund, zagubieni jedno w oczach drugiego, a potem odbiliś my się jednocześ nie od ś cian i spotkaliś my w czoł owym zderzeniu na ś rodku pomieszczenia. Nasz uś cisk był czterokoń czynowy i ognisty, był spazmatyczną pró bą przebicia się przez granice ciał a, koś ci i plastyku i dotknię cia się sercami.

 - Nie boje. się - powiedział a mi do ucha. - Powinnam się bać, a nie boje się. Wcale. Ale bał abym się, gdybym szł a tam bez ciebie.

Usił ował em odpowiedzieć i nie był em w stanie. Przytulił em ją tylko mocniej. A potem udaliś my się na spotkanie z innymi.

***

Ż ycie na “Siegfriedzie" przypominał o raczej podró ż pod pokł adem luksusowego transatlantyka. Prom kosmiczny był bardziej podobny do autobusu albo samolotu. Rzę dy foteli upchanych tak ciasno, ż e z ledwoś cią moż na się miedzy nimi przecisną ć, wielka ś luza powietrzna na rufie, mniejsza w ś cianie przedniej, okna po obu stronach, z tył u silniki. Ale patrzą c z zewną trz okazywał o się, ż e ten autobus czy" samolot pcha przed sobą ogromny bą bel: dzió b promu stanowił a przezroczysta kula o ś rednicy dwudziestu metró w, bę dą ca kopuł ą obserwacyjną, z któ rej grupa dyplomató w miał a patrzeć na nasz wystę p. Wyposaż enie techniczne kuli ograniczono do minimum, by nie przesł aniał o widoku. Sam komputer znajdował się na “Siegfriedzie", a zainstalowany na promie terminal był bardzo mary; nieco wię kszymi wymiarami charakteryzował o się pię ć monitoró w ekranowych, a autonomiczne ukł ady sterowania Limuzyny był y nadzorowane przez wydzielony moduł tego samego komputera. W tym kinie nie był o drugich miejsc.

Napł ywał y, oczywiś cie, strzę py ostatnich pouczeń z Ziemi, ale nawet dyplomaci nie zwracali na nie najmniejszej uwagi. Podczas lotu nie był o prawie wcale rozmó w. Każ dy wybiegał myś lami do rychł ego spotkania, a nasz Gł ó wny Plan, o ile mogliś my w ogó le utrzymywać, ż e go mamy, został już dawno nakreś lony.

Poś wieciliś my cał y rok na studiowanie komputerowych analiz obu stron “Gwiezdnego tań ca" i wynieś liś my z nich wystarczają co duż o informacji, by z gó ry opracować choreografię wystę pu. Okoł o godziny tań ca, rodzaj “Pozdrowienia Mandaryna". Pod koniec tej godziny albo bę dziemy mieli nawią zany kontakt telepatyczny, albo nie. Jeś li tak, przeł ą czymy ten telefon na dyplomató w. Poprzez usta DeLaTorry prześ lą oni swe oś wiadczenie, a my przetł umaczymy obcym ich sł owa najlepiej, jak umiemy. Jeś li, z jakiejkolwiek przyczyny, nie bę dzie moż na dojś ć do porozumienia, też to odtań czymy. W przypadku nienawią zania kontaktu mieliś my obserwować reakcje obcych na wystę p i dokonać pró by jej przetł umaczenia z pomocą komputera. Wtedy dyplomaci opracują swoją odpowiedź, komputer przekaż e nam jej notacje choreograficzną i spró bujemy w ten sposó b. Jeś li z upł ywem dziewię ciu godzin nie dojdziemy do ż adnych rezultató w - nazywaliś my to dniem - wracamy Limuzyną na “Siegfrieda" i pró bujemy znowu nazajutrz. Jeś li osią gniemy dobre lub chociaż obiecują ce wyniki, to mamy wystarczają co duż o powietrza w zbiornikach, by pozostawać w kosmosie choć by i przez tydzień - a ż ywnoś ci, wody i ś rodkó w higieny był o pod dostatkiem w przymocowanej do Limuzyny Kostce.

Jednak wszyscy się, spodziewaliś my, ż e gł ó wnie bę dziemy grać z kapelusza. Nasza ignorancja był a tak cał kowita, ż e nic nie mogł o jej przeł amać i wszyscy to wiedzieliś my.

W przedziale pasaż erskim był tylko jeden ekran wideo i przez cał ą kró tką podró ż wypeł niał a go twarz Billa Coxa. Informował nas na bież ą co o zachowaniu się obcych, a był o ono statyczne. W koń cu manewr hamowania dobiegł koń ca, a my zatonę liś my na chwile w fotelach, podczas gdy Limuzyna odwracał a się o sto osiemdziesią t stopni, by zwró cić kopuł ę obserwacyjną w stronę obcych. Wreszcie tu byliś my, na skrzyż owaniu dró g. Dyplomaci odpię li pasy i przeszli do przodu, do ś luzy powietrznej kopuł y. Gwiezdni Tancerze skierowali się na rufę, do wię kszej ś luzy powietrznej. Tej, nad któ rą pł oną ł napis WYJŚ CIE.

Rozumieją c się bez sł ó w zawiś liś my tam na chwile w powietrzu i spoglą daliś my po sobie. Nikt się nie poruszaj. Ostatni rok" scementował naszą rodzinę; zaczynał a wytwarzać się miedzy nami jakaś telepatyczna wieź. Nie potrzebowaliś my sł ó w. Byliś my gotowi.

I uś miechną wszy się tylko idiotycznie od ucha do ucha poł ą czyliś my nasze dł onie i utworzyliś my wokó ł wejś cia do ś luzy Pł atek Ś niegu.

Potem Harry i Raoul odł ą czyli od nas, pocał owali jeden drugiego, zał oż yli heł my i znikli w ś luzie, aby zmontować nasze dekoracje. W ś luzie był o miejsce dla czworga; wcisnę li się tam za nimi Tom i Linda. Przygotują Kostkę i zaczekają na nas.

Drzwi zasunę ł y się za nimi, a my z Norrey pocał owaliś my się po raz ostatni.

 - Nic nie mó w - powiedział em, a ona lekko skinę ł a gł ową.

 - Panie Armstead? - doleciał mnie gł os zza plecó w,

 - Tak, doktorze Chen?

Wychylał się do poł owy z przeciwległ ej ś luzy powietrznej. Był sam. Nie zdradzają c ż adnych uczuć ani mimiką twarzy, ani barwą gł osu powiedział:

 - Rozwalenia uszczelki. Uś miechną ł em się.

 - Dzię kuje, sir.

I weszliś my do ś luzy.

***

Poza deja vu istnieje jeszcze inny rodzaj uczucia, ż e przeż ywał o się już kiedyś obecną sytuacje. Jest to czymś silniejszym niż wspomnienie. Pojawia się jak spadają ce z oczu ł uski.

Tego typu przypomnienie naszł o mnie teraz, gdy znowu ujrzał em obcych.

Czerwone ć my. Jak jarzą ce się wę gielki bez wę gla w ś rodku, wirują ce w czymś mniej namacalnym od kopuł y obserwacyjnej Limuzyny, w czymś potę ż niejszym od “Siegfrieda". Wirują c bez ustanku, bez ustanku zmieniają c kreś lone wzory, przycią gał y oko jak taniec kobry.

I w tym wł aś nie momencie wydał o mi się, ż e cał e moje ż ycie był o chwilami, któ re spę dził em w obecnoś ci tych istot - ż e odstę py czasu miedzy tymi chwilami, nawet nie mają ce koń ca godziny studiowania taś m z tań cem obcych i wysił kó w zrozumienia go są nierealnymi, blakną cymi już w mej pamię ci cieniami. Zawsze znał em obcych. Zawsze bę dę ich znał, a oni mnie. Cofnę liś my się razem w czasie o miliard lat. Przypominał o to powró t do domu, do mamy i taty, któ rzy są niezmienni i wieczni. “Hej! " - chciał em krzykną ć do nich. “Przestał em już uważ ać się za kalekę ". Tak jak dzieciak mó gł by dumnie oznajmić rodzicom, ż e zdał trudny test z chemii...

Potrzą sną ł em dziko gł ową i pozbył em się tego uczucia. Pomogł o odwró cenie wzroku. Wszystko w otaczają cej mnie inscenizacji mó wił o, ż e od naszego ostatniego spotkania zaszł o coś wię cej niż tylko bezł adne sny. Tuż za obcymi ż ó ł cią i brą zem ś wiecił potę ż ny, otoczony pierś cieniem roziskrzonego ognia Saturn. Sł oń ce za moimi plecami dostarczał o tu tylko jeden procent ś wiatł a, jakim oś wietla Ziemie - ale ta ró ż nica był a niedostrzegalna: oko Ziemianina z natury odfiltrowuje 99% docierają cego doń ś wiatł a (uś wiadomił em sobie nagle ten zbieg okolicznoś ci - miejsce, któ re obcy wybrali na spotkanie znajdował o się w precyzyjnie takiej odległ oś ci od Sł oń ca, aby czł owiek mó gł tam zaró wno dotrzeć, jak i widzieć prawidł owo), j

Znajdowaliś my się “nad" Pierś cieniem. To nie da się opisać.

“Na prawo" ode mnie unosił się Tytan - mniejszy od Księ ż yca oglą danego z Ziemi, ale wyraź nie widoczny. Z naszej perspektywy znajdował się w trzeciej kwadrze. Tam, gdzie jego terminator był zwró cony do Saturna, posę pna, czerwona barwa rozjaś niał a się w odcień krwawopomarań czowy. Ten wielki księ ż yc spoglą dał na nasze poczynania jak zamglone, zł owró ż bne oko.

A wokó ł mnie dryfowali w pró ż ni moi towarzysze, zapatrzeni, zahipnotyzowani.

Tylko Tom zdradzał trzeź woś ć umysł u. Podobnie jak ja odnawiał tylko starą znajomoś ć - odś wież enie dawnych wspomnień zabiera mniej czasu niż zyskanie nowych.

Tym razem Wszyscy znaliś my ich lepiej - nawet ci, któ rzy widzieli ich po raz pierwszy. Podczas ostatniej konfrontacji Shara zdawał a się ich w pewnym stopniu rozumieć - bo mnie; bez wzglę du na to, jak intensywnie! ich obserwował em, zrozumienie ich tań ca wcią ż umykał o. Teraz mó j umysł był wolny od przeraż enia) moje oczy nie był y zaś lepione rozpaczą, moje serce spokojne. Czuł em tak, jak czuł a Shara, widział em, co widział a ona i potwierdzał em jej intuicyjny osą d:

“Bije od nich prześ wiadczenie o swej wyż szoś ci. Ich taniec jest wyzwaniem, prowokacją... biologowie przyglą dają cy się bł azeń stwom nieznanych, nowych istot... Potrzebna im Ziemia... po orbitach. Jak pieczoł owicie wychoreografowanych, jak orbity elektronó w... potrafią unikną ć wszystkiego albo wytrzymać wszystko, czym moż e ich zaatakować Ziemia. Ja to wiem".

Z zadumy wyrwał mnie gł os Coxa.

 - “Siegfried" do Gwiezdnych Tancerzy. Tak, to ci sami.

 

Przygotowywaliś my się na ewentualnoś ć, ż e moż e to być inna grupa obcych - dajmy na to policjanci tropią cy tamtych, albo moż e druga tura uczestnikó w wycieczki do Ukł adu Sł onecznego. Byliś my przygotowani nawet na mał o prawdopodobne ewentualnoś ci. Bili powiedział nam, ż e przewertowali z dyplomatami i komputerem kilka plikó w scenariuszy, przechowywanych w bankach pamię ci i wybrali do realizacji Plan A. Ale my, Gwiezdni Tancerze, oceniliś my to już na oko.

 - Roger, “Siegfried" - potwierdził em odbió r. - Mam kiepską pamię ć do nazwisk, ale twarzy nigdy nie zapominam.

 - Zaczynajcie swó j program.

 - W porzą dku, wszyscy na miejsca. Harry, Raoul, rozstawcie dekoracje i sprawdź cie je. Tom i Linda, wy wyprowadź cie Kostkę na jakieś dwadzieś cia kilometró w od nas, okay? Norrey, pomó ż mi przy ustawianiu kamer, spotykamy się za dwadzieś cia minut przy Kostce. Naprzó d.

Zestaw dekoracji był minimalny. Skł adał się gł ó wnie z markeró w siatki. Przekonanie się, ż e wszelkie pró by wykorzystania efektó w bł yskowych w bliskim są siedztwie Pierś cienia bę dą pozbawione sensu nie zabrał o Raoulowi wiele czasu. Jego bateria laseró w ś ledzą cych był a mał ej mocy i mogł a sł uż yć tylko do oś wietlania barwnym ś wiatł em nas, tancerzy oraz do stwierdzenia jak obcy zareagują na obecnoś ć laseró w, co był o jej faktycznym przeznaczeniem. Uważ ał em to za cholernie gł upi pomysł - przypomniał mi się papież Leon dł ubią cy w zę bach sztyletem podczas targó w z Attylą - i cał a nasza grupa, ł ą cznie z Raoulem, był a co do tego zgodna. Wszyscy byliś my za zastosowaniem konwencjonalnego oś wietlenia.

Ale przekonanie dyplomató w tego kalibru wymagał o poczynienia pewnych ustę pstw.

Markery siatki był y kolorowymi organami, sterowanymi z klawiatury Musicmastera Raoula za poś rednictwem ukł adu skonstruowanego przez Harry'ego. Gdyby obcy zareagowali zauważ alnie na barwne sygnał y, Flaoul spró buje wykorzystać swó j instrument do stworzenia wizualnej muzyki, wspomoż e nasze wysił ki, komponują c podkł ad barwnego spektrum do naszego tań ca. Tak samo jak zakres akustyczny Musicmastera przekraczał po obu koń cach pasmo sł yszalnoś ci, tak zakres spektralny barwnych organó w wychodził poza pasmo widzialne. Gdyby jeż yk obcych obejmował te subtelnoś ci, mogliś my dzię ki nim wzbogacić naszą konwersacje.

Wyjś ciowy sygnał akustyczny Musicmastera bę dzie przekazywany do naszych odbiornikó w i utrzymywany na poziomie grubo poniż ej konwersacyjnego. Naszym zamiarem był o wzmocnienie moż liwego, obopó lnego rezonansu telepatycznego i w ten sposó b zapatrywaliś my się na muzykę ) Raoula.

Norrey i ja rozstawiliś my pię ć kamer w otwarty, zwró cony podstawą ku obcym stoż ek. Ż adne z nas nie przejawiał o ochoty zaję cia obcych “od tył u" i zainstalowania tam szó stej kamery, dzię ki czemu uzyskalibyś my sześ ciokamerową kule, jaką stosowaliś my zwykle w domu celem obję cia peł nych trzystu sześ ć dziesię ciu stopni. To miał być nasz jedyny taniec filmowany ze wszystkich stron z wyją tkiem tej, w któ rą był wymierzony, rejestrowany tylko “od tył u".

Prawdę mó wią c nikt na tym nic nie tracił. To nie był o wielkie artystyczne przeż ycie. Nigdy nie zostanie zaprezentowane szerszej widowni. Z przyczyn zupeł nie oczywistych: ten taniec nie był przeznaczony dla istot ludzkich.

Ale są dzę, ż e Sharze podobał by się.

***

W koń cu dekoracje został y rozstawione. Scena był a przygotowana, a my uformowaliś my wokó ł Kostki Pł atek Ś niegu.

 - Uważ aj na oddech, Charlie - przypomniał a mi Norrey.

 - Masz rację, kochana. - Moje pł uca odbierał y rozkazy z przysadki mó zgowej. Skupił em się na nadaniu memu oddechowi miarowoś ci i wkró tce wszyscy oddychaliś my unisono - wdech, wstrzymanie, wydech, wstrzymanie - starają c się wydł uż yć odstę py pomię dzy kolejnymi fazami dó j pię ciu sekund. Moje podniecenie zaczę ł o topnieć jak wakacyjne pienią dze, moja zdolnoś ć postrzegania rozszerzył a się sferycznie i poczuł em moją rodzinę, tak, jakby z dł oni do dł oni przepł yną ł jakiś ł adunek elektryczny, dostrajają c nas do siebie. Staliś my się jak igł y kompasó w, zwró cone w kierunku bieguna, zgrane z wyimaginowanym punktem, tkwią cym gdzieś poś rodku naszego krę gu. To był a budują ca analogia - jakkolwiek rozproszylibyś cie magnesy w stanie nieważ koś ci, to w koń cu spotykają się one znowu przy biegunie. Byliś my rodziną; byliś my jednym.

 - Panie Armstead - burkną ł Silverman - jestem przekonany, ż e sprawi panu przyjemnoś ć ś wiadomoś ć, iż w tej chwili ś wiat rzeczywiś cie na was liczy. Czy moż emy zaczynać?

Uś miechną ł em się tylko. Wszyscy się uś miechnę liś my. Bili zaczą ł coś mó wić, ale mu przerwał em:

 - Oczywiś cie, panie ambasadorze. Natychmiast. - Rozproszyliś my Pł atek Ś niegu, a ja, wł ą czywszy silniczki, podpł yną ł em do gó rnej konsoli sterowniczej Kostki.

 - Program zał adowany i... uruchomiony, ś wiatł a wł ą czone, kamery nagrzane, cztery, trzy, dwa, kurtyna!

Niczym jedna istota wkroczyliś my na naszą scenę.

***

Stopami do przodu, z rę koma uniesionymi wysoko nad gł ową nurkowaliś my na ró j ciem.

Markery sceny Raoula pulsował y delikatnie barwną analogią nadzwyczajnego kawał ka, któ ry nazwał ,, Bluesem Shary". Otwierają ce go akordy utrzymane są w gł ę boko basowej tonacji; przekł adane są na jeż yk barw jako wszystkie odcienie bł ę kitu. Wokó ł nas jakiś nieprawdopodobny przepych barw - Saturn, Pierś cień, obcy, Tytan, lasery, ś wiateł ka kamer, Kostka, Limuzyna niczym jasnoczerwony flesz oraz dwa inne księ ż yce, któ rych nie znam z nazwy - wszystko zdaje się tylko podkreś lać nie dają cą się znieś ć czerń pustego, zamknię tego wokó ł nas kosmosu, bezmiar morza czarnego atramentu, przez któ re pł yniemy - tak planety, jak i ludzie. Iś cie kosmiczna perspektywa, któ rej to dostarczał o, był a wspaniał a, uspokajają ca. “Czym jest czł owiek czy ć ma, byś Ty troszczył się o nich? "

To nie był a ucieczka od rzeczywistoś ci. Wprost przeciwnie: nigdy nie czuł em się tak ś wiadomy otaczają cego mnie ś wiata. Po raz pierwszy od lat ś wiadom był em przylegania skafandra pró ż niowego do mej skó ry, ś wiadom oddechó w w mych sł uchawkach, ś wiadom uś cisku czujnikó w telemetrycznych i cewnika, ś wiadom woni wydzielanej przez me ciał o i zapachu powietrza, któ rym oddychał em i cichego szelestu mych wł osó w ocierają cych się o wewnę trzną stronę heł mu. Postrzegał em cał kowicie, funkcjonują c z peł ną wydajnoś cią, ś wiadomy wszystkiego i trochę tym przestraszony. Czuł em się bez reszty szczę ś liwy.

Muzyka wzmogł a się raptownie. Rozpię ta daleko siatka pulsował a kolorem.

Wł ą czyliś my peł ny cią g. Cał a nasza czwó rka lecą c w ciasnej formacji, zdawał a się pikować z wielkiej wysokoś ci na ró j obcych. Roś li w naszych oczach z zapierają cą dech w piersiach gwał townoś cią, ale gdy wydał em komendę “stó j" znajdowaliś my się jeszcze w odległ oś ci trzech kilometró w od nich. Usztywniliś my nasze ciał a, zorientowaliś my je w przestrzeni i na rozkaz wyzwoliliś my jednocześ nie moc z silniczkó w przymocowanych do naszych pię t. Zatoczyliś my peł ne koł a, przy czym każ de z nas okrą ż ał o inny punkt kompasowy kuli obcych. Wzię liś my ją w nawiasy naszymi ciał ami. Po wykonaniu trzech peł nych okrą ż eń rozproszyliś my się unisono i spotkaliś my w tym samym punkcie przestrzeni, z któ rego wyruszyliś my, zwalniają c przy zbliż aniu się do niego. Zatrzymaliś my się, hamują c ostro. Wirowaliś my w kosmosie przyglą dają c się obcym. Rozproszyliś my się znowu, zaję liś my pozycje w naroż nikach kwadratu o boku pię ć dziesię ciu metró w i czekaliś my.

“Znowu tu jestem, ć my" - myś lał em. “Nienawidzę was od dawna. O mał o już się nie wykoń czył em z tej nienawiś ci".

Lasery oś wietlał y nas na czerwono, niebiesko, ż ó ł to i zielono, a Raoul poniechał skomponowanej przez siebie muzyki na rzecz nowej improwizacji; jego paję cze palce snuł y linie melodyczne nie do pomyś lenia jeszcze godzinę temu, szyją c niebo barwa, a nasze uszy dź wię kiem. Przypominał o to nalewanie bó lu do naczynia o nieodpowiedniej pojemnoś ci.

Z taką oprawą muzyczną i z kosmosem w tle zatań czyliś my. Mechaniczna struktura tego tań ca, jego “kroki" i wzajemne ich powią zanie na zawsze już pozostanie dla, was tajemnicą i nie bę dę nawet pró bował jej opisywać. Zaczynał o się powoli i z wahaniem, tak jak Shara rozpoczę liś my od definiowania poję ć. Tak samo jak ona zwracaliś my na choreografię mniej niż polowe naszej uwagi.

Przynajmniej trzecia cześ ć naszych umysł ó w był a zaprzą tnię ta przekł adaniem komputerowych temató w na terminy artystyczne, ale ró wnie duż a ich cześ ć wytę ż ał a się, wypatrują c jakiejkolwiek reakcji ze strony obcych, nastawiał a oczyma, uszami, skó rą, mó zgiem na odbió r jakiegokolwiek odzewu, uczulał a się na jaką kolwiek dają cą się zrozumieć zmianę. I taką samą czę ś cią naszych umysł ó w wyczuwaliś my jedno drugie, staraliś my się poł ą czyć nasze ś wiadomoś ci przez metry dzielą cej nas czarnej pró ż ni, by widzieć tak, jak widzieli obcy, wieloma oczyma na raz.

I coś zaczę ł o się dziać...

Zaczę ł o się wolno, subtelnie, w zlewają cych się ze sobą etapach. Mają c za sobą rok studió w stwierdził em po prostu, ż e rozumiem i bez zdziwienia lub fascynacji zaakceptował em to pojmowanie. W pierwszej chwili myś lał em, ż e obcy zwolnili - ale potem zauważ ył em, znowu bez fascynacji, iż spowolnieniu w ró wnym stopniu uległ y mó j puls i oddechy wszystkich. Czas dla mnie przyś pieszył. Wycią gał em maksimum informacji z każ dej sekundy ż ycia, ogarniał em cał oś ć swego istnienia. Eksperymentują c, przyś pieszył em jeszcze trochę moje poczucie czasu i dostrzegł em, ż e szaleń stwo obcych zwalnia do szybkoś ci, któ rą już każ dy mó gł obją ć swym umysł em. Był em ś wiadom, ż e mogę cał kiem zatrzymać bieg czasu, ale nie chciał em jeszcze tego czynić. Studiował em ich zachowanie z nieskoń czonym brakiem poś piechu i coraz lepiej ich rozumiał em. Stał o się teraz dla mnie jasne, ż e istnieje jakaś wyraź nie okreś lona, chociaż niewidzialna energia, któ ra utrzymuje ich na tych wspó ł zależ nych, ciasnych orbitach, coś jak elektromagnetyzm utrzymują cy na wyznaczonych torach elektrony. Ale energia ta wrzał a wś ciekle za ich zgodą, a oni ś lizgali się po jej falach niczym kawał ki drewna, któ re za sprawą jakiejś magii nigdy się nie zderzają. Tworzyli przed sobą nie koń czą cy się walec. Powoli, bardzo powoli zaczą ł em zdawać sobie sprawę, ż e ich energia jest bardziej niż analogiczna do energii ł ą czą cej mnie z mą rodziną. To, po czym surfowali, był o ich ś wiadomoś cią wzajemnego istnienia i istnienia Wszechś wiata wokó ł nich.

Moja wł asna ś wiadomoś ć mej rodziny przeskoczył a na wyż szy poziom. Sł yszał em oddychają cą Norrey, widział em jej oczyma, czuł em jak rwie mnie zwichnię ta kostka Tomą, czuł em, jak w mym ł onie porusza się dziecko Lindy, obserwował em nas wszystkich oczyma Harry'ego i klą ł em pod jego nosem wraz z nim, pę dził em w dó ł ramienia Raoula aż do koniuszkó w jego palcó w i z powrotem do swych uszu. Był em sześ ciomó zgim Pł atkiem Ś niegu, istnieją cym jednocześ nie w przestrzeni i w czasie, i " w myś li, i w muzyce, i w tań cu, i w barwie, i w czymś, czego jeszcze nie potrafił em nazwać, i to wszystko zmierzał o ku peł nej harmonii.

Ani przez moment nie ogarniał o mnie uczucie odrzucania czy utraty mojego ja, mojej osobowoś ci. Był a przez cał y czas w moim ciele i mó zgu, tam, gdzie ją pozostawił em, nie mogł a być gdzie indziej, istniał a jak przedtem. To był o tak, jak gdyby jej CZĘ Ś Ć istniał a zawsze w oderwaniu od ciał a i mó zgu, jak gdyby mó j mó zg zawsze znał ten poziom, ale był niezdolny do rejestrowania pł yną cych zeń informacji. Czyż by cał a nasza szó stka był a zawsze tak blisko siebie, nieś wiadoma tego jak sześ cioro samotnych ś lepcó w w tym samym wycinku kosmosu? W sposó b, w któ ry, zawsze nie zdają c sobie z tego sprawy, pragną ł em to uczynić, dotkną ł em ich dusz i pokochał em je.

Zrozumieliś my, ż e ten poziom postrzegania pokazują nam obcy, ż e wprowadzają nas cierpliwie, stopień po stopniu, po niewidzialnych schodach psychiki, prowadzą cych do tej nowej pł aszczyzny. Jeś li miedzy nami a nimi przepł ywał aby jakakolwiek, moż liwa do wykrycia przez czł owieka energia, Bili Cox nagrzewał by już swoje dział o laserowe i wrzeszczał, ż ebyś my wracali, ale on nadal utrzymywał tylko ł ą cznoś ć z dyplomatami, pozwalają c nam tań czyć bez rozpraszania uwagi.

Ale komunikacja miedzy nami ą obcymi odbywał a się ró wnież na wykrywalnych przez przyrzą dy fizyczne poziomach. Począ tkowo obcy powtarzali tylko, jak echo, fragmenty naszego tań ca, by zamanifestować emocjonalną lub fizyczną konotacje. Kiedy zauważ yliś my, ż e to robią wiedzieliś my już, iż w peł ni pojmują każ dy niuans, jaki staraliś my się wyrazić. Z czasem zaczę li reagować w sposó b bardziej zł oż ony, zaczę li modyfikować subtelnie figury tań ca, któ rymi nam odpowiadali, tworzą c wariacje na temat, potem kontrargumenty, nastę pują ce po sobie sugestie. Za każ dym razem, kiedy tak czynili, zaczynaliś my lepiej ich rozumieć, chwytać podstawy ich “jeż yka", a co za tym idzie, ich natury. Zgadzali się z naszym pojmowaniem sferycznoś ci, grzecznie nie zgodzili się z naszym pojmowaniem moralnoś ci, zareagowali oż ywioną aprobatą na wzmianki o bó lu i radoś ci. Gdy poznaliś my już wystarczają co duż o “sł ó w" do zbudowania “zdania", uczyniliś my to:

 - Przebyliś my ten miliard kilometró w, ż eby was zawstydzić, a teraz sami jesteś my zawstydzeniu. Odpowiedź nadeszł a od razu - wspó ł czują ca i wesoł a.

 - BZDURY - zdawali się mó wić. - SKĄ D MOGLIŚ CIE WIEDZIEĆ?

 - Oczywiste był o, ż e jesteś cie mą drzejsi od nas.

 - NIE, MY TYLKO WIĘ CEJ WIEDZIELIŚ MY. PRAWDĘ MÓ WIĄ C, BYLIŚ MY KARYGODNIE NIETAKTOWNI I ZBYT NIECIERPLIWI.

 - Zbyt niecierpliwi? - powtó rzyliś my czujnie.

 - ZNAJDOWALIŚ MY SIĘ W WIELKIEJ POTRZEBIE - wszystkich pieć dziesiecioro pię cioro obcych zanurkował o nagle z ró ż nymi prę dkoś ciami w kierunku ś rodka swej kuli, cudem tylko unikają c tam choć by jednego zderzenia. Wymowa tego był a jasna jak sł oń ce:

 - TYLKO PRZYPADEK ZAPOBIEGŁ CAŁ KOWITEJ ZAGŁ ADZIE. Natura tej cał kowitej zagł ady umknę ł a nam, “powiedzieliś my" wiec:

 - Nasza zmarł a siostra przekazał a nam wiadomoś ć, ż e musieliś cie zł oż yć swą ikrę na ś wiecie takim jak nasz. Czy dalej do tego dą ż ycie: przyjś ć i ż yć z ludź mi?

Ich odpowiedź był a ekwiwalentem kosmicznego ś miechu. Sprowadził się ostatecznie do jednego “zdania", któ rego trudno był o nie zrozumieć:

 - WPROST PRZECIWNIE.

Nasz taniec zał amał się na chwile, potem znowu odtworzył.

 - Nie rozumiemy.

Obcy zawahali się. Emanował o z nich coś na kształ t zatroskania, coś na kształ t wspó ł czucia.

 - MOŻ EMY... MUSIMY WYJAŚ NIĆ. ALE ZROZUMIENIE BĘ DZIE BARDZO DLA WAS PRZYKRE. PRZYGOTUJCIE SIĘ NA TO.

Czą stka nas bę dą ca Lindą zalał a nas potopem matczynego ciepł a, otoczką spokoju; zawsze modlił a się najlepiej z nas. Raoul grał teraz tylko wytł umione A, któ re był o przekł adane na ciepł y, zł oty kolor. Ż ą dza czynu Toma, wieczna sił a Harry'ego, cicha zgodnoś ć Norrey, moje wł asne, niezawodne poczucie humoru, nieskoń czona opiekuń czoś ć Lindy i wytrwał y upó r Raoula zlał y się, ze sobą, by utworzyć wspó lnie rodzaj spokoju, któ rego nigdy nie zaznał em, pogodnego opanowania opartego na wraż eniu peł ni. Uleciał gdzieś cał y strach, wszystka wą tpliwoś ć. Tak miał o być.

 - Tak miał o być - zatań czyliś my. - Niech tak bę dzie.

Echo nadeszł o natychmiast, zabarwione posmakiem zadowolenia, ojcowskiej niemal aprobaty.

 - TERAZ!

Ich nastę pne przesł anie był o kró tkim tań cem, tań cem stosunkowo prostym. Zrozumieliś my, od razu, chociaż był dla nas cał kowicie nowy. W jednej, bezczasowej chwili uchwyciliś my wszystkie jego najpeł niejsze implikacje. Taniec ten sprę ż ył każ dą nanosekundę ponad dwó ch miliardó w lat w pojedyncze pojecie, w pojedynczy, telepatyczny gestalt.

A pojecie to był o w rzeczywistoś ci tylko nazwą obcych.

Trwoga roztrzaskał a Pł atek Ś niegu w sześ ć dyskretnych skorup. Był em sam w mej czaszce w pustym kosmosie, z cienką warstewką plastyku pomię dzy mną a ś miercią, nagi i straszliwie przeraż ony. Czepiał em się dziko nie istnieją cej deski ratunku. Przede mną, o wiele za blisko, roili się jak pszczoł y obcy. Gdy tak patrzył em, zaczę li się gromadzić w ś rodku swej kuli formują c najpierw otworek nie wię kszy od nakł ucia szpilki, potem otwó r wielkoś ci pieciocentó wki, a w koń cu wielką dziurę w ś cianie Piekł a, pojedynczy, jarzą cy się, czerwony wę gielek rozsadzany oszalał ą energią. Jego jasnoś ć przyć miewał a nawet Sł oń ce; mó j heł m zaczą ł się automatycznie polaryzować.

Ledwie widoczny balon otaczają cy to stopione ją dro zaczą ł wydzielać czerwony dym, któ ry snują c się peł nymi gracji spiralami utworzył coś na kształ t pierś cienia. Wiedział em od razu co to jest i do czego to jest, odrzucił em w tył gł owę i krzykną ł em, wł ą czają c w panicznym odruchu ucieczki wszystkie swoje silniczki.

Pią ć krzykó w odpowiedział o echem mojemu.

Zemdlał em.




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.