Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział 2



Nie udał o się namó wić ż adnego z dyplomató w na jakiekolwiek wyjś cie z nami w kosmos. Dwoje odmó wił o z moż liwego do przewidzenia powodu Wyjś cie w otwarty kosmos jest o wiele niebezpieczniejsze od pozostawania w zaciszu wnę trza statku (co był em zmuszony sobie uś wiadomić w dniu, kiedy wyjechał em z taką propozycją ), a obowią zek zakazywał im podejmowania wszelkiego niepotrzebnego ryzyka w drodze na najwię kszą i najważ niejszą w dziejach konferencje. My, tancerze, uważ ani byliś my za mniej wartoś ciowych, ale i na nas wywierano nacisk, abyś my unikali przebywania poza statkiem wszyscy naraz. Wytoczył em moją cię ż ką artylerie utrzymują c, ż e taniec grupowy musi być planowany, choreografowany i ć wiczony w zespole - ż e Gwiezdni Tancerze są zespoł em twó rczym. Poza tym, im wię cej kumpli dookoł a, tym bezpieczniej.

Czwartemu dyplomacie, Silvermanowi, zakazano odgó rnie wycieczek w kosmos. A wię c od razu poprosił nas o zabranie ze sobą na spacer na zasadzie “co mi tam bę dą kazali". Ten zakaż uwł aczał jego mę skoś ci. Rozmyś lił się, gdy wyjaś niano mu procedurę uszczelniania skafandra pró ż niowego i nigdy już nie podnió sł tego tematu.

Ale na kilka tygodni przed rozpoczę ciem hamowania do mojej kajuty przyszł a Linda i oznajmił a:

 - Chen Ten Li chce wyjś ć z nami na spacer. Drgną ł em i naś ladują c Silvermana powiedział em:

 - Czy stał oby się coś, gdybyś najpierw kazał a mi usią ś ć, a dopiero potem powiedział a mi, ż e masz dla mnie zł e wiadomoś ci?

 - Tak mi powiedział.

Jak zareagował by w tej sytuacji DeLaTorre? Albo Bili? Albo inni? Albo stary Wertheimer, któ ry oczyma dał mi do zrozumienia, ż e wierzy, iż moż na mi ufać, ż e wie, iż nie popeł nię gł upstwa? I co nie mniej waż ne, dlaczego ten Chen chce teraz zasł uż yć sobie na skrzydł a? Nie dla scenerii - miał pierwszej klasy wideo najlepsze jakiego dostarczyć mogł a Terra. I przecież nie z takich durnych powodó w jak Silverman.

 - O co mu chodzi, Lindo? Chce zobaczyć pró bę na ż ywo? Chce " polecieć z nami na mediacje? No o co mu chodzi?

 - Sam go zapytaj.

Nigdy wcześ niej nie widział em kajuty Chena. Grał z komputerem w przestrzenne szachy. Ledwie nadą ż ył em za ś ledzeniem rozgrywki, ale był o dla mnie jasne, ż e przegrywał sromotnie - co mnie zaskoczył o.

 - Doktorze Chen, sł yszał em, ż e chce pan wyjś ć z nami na zewną trz.

Miał na sobie gustowną, obfitą piż amę, któ rą ze znawstwem zebrał i upią ł odpowiednio do stanu nieważ koś ci (Dmirow i DeLaTorre zmuszeni byli prosić o pomoc Raoula, a odzież Silvermana wyglą dał a tak, jakby ten, cofają c się, nadział na maszynę do szycia). Pochylił swą wygoloną gł owę i powiedział ponuro:

 - Tak szybko, jak to tylko moż liwe. - Brzmienie jego gł osu przypominał o trochę starą trą bkę.

 - To stawia mnie w trudnym poł oż eniu, sir - powiedział em tak samo ponuro. - Nakazano panu nie naraż ać swojej osoby na niebezpieczeń stwo. Wiedzą o tym DeLaTorre i wszyscy inni. Jeś li zabrał bym pana w otwarty kosmos, a tam przydarzył aby się panu awaria skafandra albo chociaż atak nudnoś ci, to Chiny zadał yby mi kilka ostrych pytań. A po niej dominium Kanady i ONZ, nie wspominają c już pań skiej starej matki.

Uś miechną ł się uprzejmie masą zmarszczek.

 - Czy taki wypadek jest prawdopodobny?

 - Zna pan prawo Murphy'ego, doktorze Chen? I wypł ywają ce z niego wnioski?

Jego uś miech się rozszerzył.

 - Chce zaryzykować. Macie doś wiadczenie we wprowadzaniu nowicjuszy w kosmos.

 - Stracił em dwoje studentó w na siedemnastu!

 - A ilu ich pan stracił w pierwszych trzech godzinach, panie Armstead? Czy dla bezpieczeń stwa nie mó gł bym pozostawać w skafandrze pró ż niowym w Kostce?

Kostka nie był a odlewana; był a spawana punktowo. Był to w zasadzie sześ cian z przeź roczystego plastyku, obramowany metalowymi ką townikami, wyposaż ony w pewne ś rodki podtrzymania ż ycia, pierwszej pomocy oraz we wł asny napę d, umoż liwiają cy mu poruszanie się w otwartej przestrzeni. Zał oga i wszyscy dyplomaci z wyją tkiem Chena nazywali ją Moduł em Podtrzymania Pola. Oburzał o to Harry'ego, któ ry ją zaprojektował i zbudował. Budowana był a z myś lą o wykorzystaniu jej w przypadku, gdy skafander któ regoś z Gwiezdnych Tancerzy straci szczelnoś ć w trakcie wystę pu, gdy któ ryś z nich bę dzie chciał usią ś ć na chwile i odpoczą ć lub też do jakiegokolwiek innego celu, przy któ rego realizacji przydamy bę dzie hermetyczny sześ cian o ką cie widzenia 360 stopni. Kostka był a obecnie przymocowana do kadł uba wielkiego wahadł owca nazywanego przez nas Limuzyną, zmontowana i gotowa w każ dej chwili do uż ytku, ale moż na ją był o w prosty sposó b odł ą czać. A skafander pró ż niowy Chena był regulaminową zbroją bę dą cą na wyposaż eniu Sił Kosmicznych - tak dobrą, o ile nawet nie lepszą, jak nasze, robione na zamó wienie skafandry produkcji japoń skiej. Na pewno wytrzymalszą; z lepszą instalacją podawania powietrza...

 - Doktorze, muszę, wiedzieć dlaczego.

Jego uś miech zaczą ł powo-o-oli zanikać, a kiedy nie zbladł em i nie cofną ł em się ani o krok, pozwolił ł askawie pozostać mu na ustach. Był o to w ć wierć drogi od zmarszczenia brwi.

 - Uznaje pań skie prawo do zadawania pytań. Nie jestem tylko pewien, czy tym razem zdoł am pana usatysfakcjonować. - Zamyś lił się, a ja czekał em. - Nie jestem przyzwyczajony do korzystania z pomocy tł umacza. Mam zdolnoś ci lingwistyczne. Ale istnieje przynajmniej jeden taki jeż yk, któ rego nigdy się nie nauczę. Dowiedział em się kiedyś, ż e nikt, kto nie urodził się Nawajem nie potrafi nauczyć się myś leć jeż ykiem tego plemienia. W rezultacie doł oż ył em wszelkich starań, ż eby tego dopią ć i poniosł em poraż kę. Rozumiem, pią te przez dziesią te, jeż yk Nawajó w, a nie jestem w stanie nauczyć się w nim myś leć - opiera się on na zupeł nie innych zał oż eniach opisu rzeczywistoś ci, któ rych mó j umysł nie potrafi obją ć.

Studiował em wasz taniec, ten “ję zyk", któ rym wkró tce bę dziecie za nas mó wili. Duż o dyskutował em o nim z panną Parsons, przeanalizował em wszystkie informacje na ten temat przechowywane w pamię ci komputera pokł adowego. Nie potrafię nauczyć się myś leć w rym jeż yku.

Chce jeszcze raz spró bować. Wychodzę z zał oż enia, ż e moż e mi pomó c osobista konfrontacja z nagim kosmosem - urwał i znowu się uś miechną ł. - W moich zmaganiach z nawajskim pomogł o mi trochę ż ucie pą czkó w peyotlu - zalecił mi to mó j nauczyciel. Muszę pokosztować zał oż eń leż ą cych u podstaw waszego pojmowania rzeczywistoś ci. Mam nadzieje, ż e są smaczniejsze.

Był to, jak dotą d, najdł uż szy monolog, jaki sł yszał em z ust enigmatycznego Chena. Spojrzał em nań z nowym szacunkiem i podziwem. Oraz z rosną cym zadowoleniem: stał przede mną przyjaciel, któ rego niemal odtrą cił em. “Mó j Boż e, a przypuś ć my, ż e stary Chen to Homo novus? "

 - Doktorze" Chen - powiedział em uspokoiwszy w koń cu swó j oddech - chodź my do komendanta Coxa.

Chen wysł uchał w cał kowitym skupieniu, zadają c nieczę ste, ale wnikliwe pytania, osiemnastu godzin instruktaż u, chociaż wię kszoś ć tych informacji nie był a dlań nowoś cią. Zał oż ę się, ż e już wcześ niej potrafił z zamknię tymi oczyma rozmontować dowolny podsystem swojego skafandra. Pod koniec kursu zał oż ył bym się, ż e z zamknię tymi oczyma potrafił by je zł oż yć. Miał em, już do czynienia z wieloma wybitnymi umysł ami, a jednak on wywarł na mnie wraż enie.

Ale wcią ż nie był em stuprocentowo pewien, czy moż na mu ufać.

Kierują c się zasadą “im nas mniej, tym mniejsze prawdopodobień stwo wypadku", ograniczyliś my liczebnoś ć naszej wycieczki do trzech osó b - w kosmosie wypadki rzadko zdarzają się pojedynczo. Ja, oczywiś cie, obją ł em funkcje druha druż ynowego; zaliczył em wię cej godzin w otwartej przestrzeni niż ktokolwiek na pokł adzie, z wyją tkiem Harry'ego. A Linda przez ostatni rok udzielał a Chenowi lekcji jeż ykó w obcych; poszł a z nami, ż eby zachować cią gł oś ć programu nauczania i ż eby dla niego zatań czyć. Wydaje mi się, ż e ró wnież dlatego, ż e darzył a go przyjaź nią. Ja miał em odgrywać role Kwoki Matki.

Pierwsza godzina upł ynę ł a bez zakł ó ceń. Wszyscy troje pozostawaliś my w Kostce. Ja stał em za sterami. Oddaliliś my się na kilka kilometró w od “Siegfrieda", holują c za sobą linę bezpieczeń stwa i zatrzymaliś my się, jak zawsze, w samym ś rodku wszechś wiata. Chen zachowywał raczej peł ne czci milczenie niż separował się od nas. Był em przekonany, ż e jest zdolny do obję cia umysł em takiego ogromu pię kna... zachowywał się tak, jakby od dawna wiedział, ż e wszechś wiat jest taki wielki. Jednak mimo to przez dł uż szy czas się nie odzywał.

Zresztą Linda i ja też milczeliś my. Nawet z tej odległ oś ci Saturn wyglą dał niewiarygodnie pię knie. Ta planeta musi być bezwarunkowo najwię kszą atrakcją turystyczną Ukł adu Sł onecznego i nigdy w ż yciu nie widział em czegoś tak gł ę boko poruszają cego.

Podziwialiś my już ten widok - w ostatnich dniach wszyscy na statku tkwili przyklejeni do wideo - ekranó w. Otrzą snę liś my się z czaru i Linda przekazał a Chenowi kilka ostatnich uwag o zasadach naszego tań ca, a potem uszczelnił a swó j heł m i wyszł a przez ś luzę, powietrzną, aby zademonstrować mu kilka solowych ewolucji. Jak wcześ niej ustalono, mieliś my zachowywać przez ten czas milczenie, a Bili miał utrzymywać cisze, w eterze na naszym kanale. Przez pierwsze trzy kwadranse tań ca Lindy Chen obserwował ją z wielką fascynacją. Potem westchną ł, spojrzał dziwnie na mnie i odbiwszy się od podł ogi przepł yną ł przez Kostkę do konsoli sterowniczej.

Otworzył em usta do krzyku, ale on się gną ł tylko do wył ą cznika radia. Wył ą czył je. Potem jednym wprawnym ruchem zdją ł heł m, odł ą czają c tym samym radio skafandra pró ż niowego. Ja swó j zdją ł em już wcześ niej, dla oszczę dnoś ci powietrza. Gdy zobaczył em, ż e Chen wył ą cza radio, pochwycił em go, ale on poł oż ył palec na ustach i powiedział:

 - Chciał bym porozmawiać z panem w cztery oczy - niskie ciś nienie powietrza w Kostce sprawił o, ż e jego gł os był piskliwy i cichy.

Zastanowił em się. Przyjmują c najdzikszą fantazje paranoidalną - miał em ubezpieczenie w postaci Lindy - miał a swobodę ruchu i mogł a obserwować wszystko, co dzieje się w przezroczystym sześ cianie.

 - Rozumiem - powiedział em.

 - Wyczuwam pań ski niepokó j; rozumiem go i nie potę piam. Zamierzam teraz wł oż yć rę kę do prawej kieszeni i wyją ć stamtą d pewien przedmiot. Jest nieszkodliwy. - Uczynił, jak powiedział, wyjmują c jeden z tych przypominają cych ekstrawagancki guzik mikrofonó w. - Chciał bym, ż ebyś my sobie wszystko z miejsca wyjaś nili - dodał. Czy samo tylko niskie ciś nienie nadawał o jego gł osowi taką ostroś ć?

Szukał em stosownej odpowiedzi. Za jego plecami, z gracją wirował a w kosmosie Linda, majestatyczna w swym cię ż arnym stanie, nieś wiadoma co się tu dzieje.

 - Rozumiem - powtó rzył em.

Wsuną ł paznokieć w szczelinę odtwarzania. Nagrany gł os Lindy powiedział coś, czego nie dosł yszał em. Potrzą sną ł em gł ową. Przewiną ł taś mę do tego samego miejsca i unoszą c rę kę rzucił mi delikatnie magnetofon.

 - I o to mi wł aś nie chodzi - powtó rzył gł os Lindy. - Interesy ich i nasze wcale nie muszą być zbież ne.

Nagranie rozmowy, któ rą przed chwilą relacjonował em.

Mó j mó zg przeł ą czył się natychmiast na prace, z szybkoś cią komputera, stał się superwydajną maszyną myś lą cą, przeprowadził, jeden po drugim, tysią c programó w analitycznych w czasie rzę du mikro - sekund i doprowadził do samozniszczenia. “Szpieg w tej blaszance. Dopiero w poł owie stoku, a hamulce już wysiadł y. Przysią gł bym, ż e zamkną ł em te ś luzę, powietrzną ". Mikromagnetofon trafił mnie w policzek; pochwycił em go odruchowo, gdy, odbiwszy się, odlatywał i wył ą czył em w momencie, gdy Tom pytał Linde.: “Czyż my nie jesteś my ludź mi? "

Pytanie to odbijał o się przez chwile echem po Kostce.

 - Tylko imbecyl miał by trudnoś ci z zał oż eniem takiej pluskwy w niepilnowanym skafandrze - powiedział bezbarwnym gł osem Chen.

 - No tak - wychrypiał em i odchrzą kną ł em. - Tak, to był o gł upie. Kto jeszcze...? - urwał em i palną ł em się w czoł o. - Nie. Nie chce zadawać gł upich pytań. No wiec, jak pan są dzi, doktorze Chen Ten Li? Czy jesteś my Nowymi Ludź mi? Czy też tylko utalentowanymi akrobatami? Niech mnie diabli, jeś li sam to wiem.

Skoczył mię kko i poruszają c się jak lecą ca w zwolnionym tempie strzał a znalazł się z powrotem koł o mnie. Tak skaczą koty.

 - Moż e Homo caelestis - powiedział spokojnie, lą dują c mię kko. - A moż e Homo ala anima.

 - Kim, na Allacha? Ach... “uskrzydlonymi duszami". Ha, Okay. To mi się podoba. Proszę mi wybaczyć, doktorze, ale przypochlebię się panu. Zał oż ę się o ciastko, ż e pan sam jest “uskrzydloną duszą ". Przynajmniej potencjalnie.

Jego reakcja zaskoczył a mnie. Spodziewał em się ujrzeć minę. pokerzysty. Zamiast tego na jego twarzy odmalował się nagł y smutek, zupeł na rezygnacja i beznadziejna tę sknota, wszystko to podkreś lone ś wiatł em Saturna. Nigdy przedtem ani potem nie widział em na jego twarzy tak wyrazistej emocji; być moż e nie oglą dał tego nikt poza jego starą matką i zmarł ą ż oną. Wstrzą snę ł o to mną do gł ę bi i wstrzą snę ł oby nim, gdyby zdawał sobie choć po czę ś ci sprawę z wyrazu swej twarzy.

 - Nie, panie Armstead - powiedział ze smutkiem, wpatrują c się ponad moim ramieniem w Saturna. Po raz pierwszy i ostatni poś lizną ł się na akcencie i absurdalnie przypomniał mi Grubego Humphreya. - Nie, nie jestem jednym z was. I ani czas, ani moja wola tego nie zmienią. Wiem to. Już się z tym pogodził em. Dopiero teraz jego twarz zaczę ł a się odprę ż ać i przybierać swó j zwykł y, kamienny wyraz, cał y czas bez udział u jego ś wiadomoś ci. Zdumiewał a mnie dyscyplina jego podś wiadomoś ci. Przerwał em mu.

 - Nie wiem, czy ma pan rację.. Wydaje mi się, ż e każ dy czł owiek potrafią cy grać w przestrzenne szachy jest pierwszym kandydatem na Homo Jakmutam.

 - To dlatego, ż e jest pan ignorantem w grze w szachy przestrzenne - odparł - i w znajomoś ci swej wł asnej natury. W przestrzenne szachy grywają ludzie na Ziemi. Został y one wymyś lone w cią ż eniu ziemskim, dla gracza zajmują cego postawę pionową. Ich klasyczne wzorce są liniowe. Pró bował em w nie grać w stanie nieważ koś ci, zestawem, któ ry nie ma ustalonego wzglę dem mnie poł oż enia. Nie potrafił em. Nie chwalą c się, mogę wygrać w szachy pł askie z programem Martina - Danielsa (klasa ś wiatowa), ale w szachy przestrzenne w stanie nieważ koś ci mó gł by mnie z ł atwoś cią pokonać pan Brindle, jeś li był bym na tyle nieroztropny, by z nim zagrać. Potrafię doś ć dobrze koordynować swe ruchy na pokł adzie “Siegfrieda" lub w tym, najbardziej liniowym z pojazdó w, w któ rym się wł aś nie znajdujemy. Ale nigdy nie nauczę się ż ycia przez jakikolwiek czas bez tego, co nazywacie “lokalnym pionem".

 - To nie przychodzi od razu - zaczą ł em.

 - Pię ć miesię cy temu - przerwał mi Li - zepsuł a się nocna - lampka w mojej kajucie. Obudził em się natychmiast. Znalezienie wył ą cznika ś wiatł a zaję ł o, mi dwadzieś cia minut. Przez cał y ten czas pł akał em ze strachu i bezsilnoś ci i stracił em panowanie nad mymi zwieraczami. Czuł em się upokorzony, poś wiecił em wię c kilka tygodni na obmyś lanie testó w i ć wiczeń. Ż eby ż yć, muszę mieć pion lokalny. Jestem normalnym czł owiekiem.

Milczał em dł uż szą chwile.. Linda zauważ ył a już naszą konwersacje; zasygnalizował em jej, ż eby tań czył a dalej i skinę ł a gł ową. Po przemyś leniu wszystkiego, co przed chwilą usł yszał em, odezwał em się:

 - Czy są dzi pan, ż e nasze interesy bę dą kolidował y z waszymi?

Uś miechną ł się. Znowu był dyplomatą w każ dym calu.

 - Czy zna pan prawo Murphy'ego, panie Armstead? - zachichotał.

Odwzajemnił em jego uś miech.

 - Tak, ale czy to prawdopodobne?

 - Nie są dzę - odparł poważ nie. - Ale podejrzewam, ż e tak uważ a Dmirow. Moż e i Ezequiel, moż e komendant Cox. Silverman na pewno.

 - A my musimy się spodziewać, ż e każ dy z nich mó gł ró wnież zał oż yć nam podsł uch w skafandrach.

 - Niech mi pan powie: czy zgodzi się pan ze mną, ż e jeż eli z tej konferencji z obcymi wynikną jakiekolwiek informacje o wielkim znaczeniu strategicznym Silverman dokona pró by wejś cia w ich wył ą czne posiadanie?

Pogawę dka z Chenem miał a w sobie coś z ż onglowania pił ami ł ań cuchowymi. Westchną ł em. Byliś my ze sobą szczerzy.

 - Tak. Jeś li bę dzie miał jakiekolwiek szansę, zrobi to na pewno. Ale to wymagał oby podję cia pewnych krokó w.

 - Jedna osoba dysponują ca taś mami z odpowiednim oprogramowaniem jest w stanie doprowadzić “Siegfrieda" na taką odległ oś ć od Ziemi, ż eby się uratować - powiedział i zauważ ył em, ż e nie wyraził się “jeden mę ż czyzna".

 - Dlaczego pan mi to mó wi?

 - Obecnie jestem w trakcie unieszkodliwiania wszystkich moż liwych pluskiew zał oż onych w tym pojeź dzie. Podejrzewam, ż e Silverman bę dzie tego pró bował. Czuje. to. Jeś li spró buje, zabije go od razu. Pan i pań scy ludzie szybko reagujecie w stanie nieważ koś ci. Chce, byś cie rozumieli moje motywy.

 - A są nimi?

 - Uratowanie cywilizacji na Ziemi. Zagwarantowanie dalszego istnienia naszej rasy.

Zdecydował em się na pró bę poczę stowania go czymś gorą cym.

 - Czy zastrzeli go pan tym automatycznym pistoletem?

Skrzywił się z niesmakiem.

 - W dwa tygodnie po starcie wyrzucił em go przez ś luzę powietrzną - odparł. - Bezsensowna broń w stanie nieważ koś ci, jak to powinienem był przewidzieć. Nie, prawdopodobnie skrę cę, mu kark.

“Nie dawaj temu facetowi silnych serwó w: jego kontra jest mordercza".

 - Po czyjej stronie stanie pan, panie Armstead, jeś li dojdzie do takiej sytuacji?

 - Co takiego?

 - Silverman jest pó ł krwi Kaukazyjczykiem, pó ł krwi Amerykaninem. Macie wspó lną matryce kulturową. Czy jest to wię ź silniejsza od pań skiej wię zi z Homo caelestis?

 - Co takiego? - spytał em ponownie.

 - Wasz nowy gatunek nie przetrwa dł ugo, jeś li bł ę kitna Ziemia rozleci się na kawał ki - powiedział chrapliwie Chen - a do tego doprowadził by wł aś nie ten szaleniec, Silverman. Nie wiem jak pracuje pań ski umysł, panie Armstead. Co pan zamierza?

 - Uznaje pań skie prawo do zadania tego pytania - powiedział em powoli. - Zrobię, co bę dę wtedy uważ ał za sł uszne. Nie mogę udzielić innej odpowiedzi.

Poszukał wzrokiem moich oczu i pokiwał gł ową.

 - Chciał bym teraz wyjś ć na zewną trz.

 - Jezu Chryste - wybuchną ł em, a on mi przerwał:

 - Tak, wiem - przed chwilą powiedział em, ż e nie potrafię, funkcjonować w stanie nieważ koś ci, a teraz chce spró bować - wykonał gest swoim heł mem. - Panie Armstead, przeczuwam, ż e niedł ugo umrę. Muszę przedtem zawisną ć raz sam w wiecznoś ci, nie poddawany ż adnym przyś pieszeniom, bez ramek z ką tó w prostych, w otwartym kosmosie. Marzył em o kosmosie przez wię kszą cześ ć swego ż ycia i zawsze bał em się weń wyjś ć. Teraz muszę. Muszę staną ć twarzą w twarz z moim Bogiem, tak blisko jak moż na to wyrazić w waszych jeż ykach.

Chciał em powiedzieć “tak".

 - Czy wie pan jak bardzo moż e to przyś pieszyć utratę zmysł ó w? - nalegał em jednak. - Czy chciał by pan stracić w skafandrze kosmicznym swoje ego? Albo co najmniej swó j lunch?

 - Tracił em już swoje ego. Pewnego dnia stracę je na zawsze. Nudnoś ci nie miewam - zaczą ł zakł adać swó j heł m.

***

Po pię ciu minutach wł ą czył z powrotem radio i trzę są cym się gł osem powiedział:

 - Teraz wracam. - Potem odezwał się dopiero wtedy, gdy zdejmowaliś my skafandry w przedziale promowym “Siegfrieda". Powiedział wtedy bardzo cicho. - To ja jestem Homo excastra. I inni. - I to był y ostatnie sł owa, jakie od niego usł yszał em, aż do pierwszego dnia drugiego kontaktu.

Odparł em wtedy:

 - Zawsze bę dzie pan mile widziany w moim domu, doktorze - ale nic mi nie odpowiedział.

***

Manewr hamowania ś cią gną ł na nas hordę pomniejszych katastrof. Jeś li znajdujesz się w mał ym pomieszczeniu (i nie opuszczasz go ani na chwile) to pod koniec roku twoje rzeczy bę dą wykazywał y tendencje do rozpraszania się po wszystkich ką tach. Tendencje te potę guje stan nieważ koś ci. Przymocowanie wszystkiego przed rozpoczę ciem przyś pieszania był oby niemoż liwe, nawet jeś li miał oby to być tylko dwadzieś cia pię ć godzin przyspieszenia 0, 01 g. Niestety, nawet najbardziej prosta, wykonana techniką laserową rura wykazuje pewne odchylenia od prostoliniowoś ci, a nasz kurs stanowił jedną z najdł uż szych rur poł oż onych kiedykolwiek przez Czł owieka (ponad miliard kilometró w). Studnia grawitacyjna Tytana na jej koń cu był a niezmiernie mał ym celem, w któ ry musieliś my trafić z wielką precyzją. Przed wyprodukowaniem na “Skyfac" krystalicznych minimikroukł adó w scalonych ten trick w ogó le nie był by moż liwy, a i tak, dysponują c skonstruowaną przy ich wykorzystaniu aparaturą, już po drodze dokonywaliś my mał ych poprawek kursu. Księ ż yc Saturna wychodził nam jednak bardzo szybko na spotkanie, zmuszeni byliś my wię c dokonać jeszcze dwó ch przyś pieszeń po l g, któ re, chociaż mił osiernie kró tkie, wzbudził y we mnie silną wą tpliwoś ć czy przeż yjemy chociaż dwuletnią podró ż powrotną. W ich wyniku cał a rupieciarnia uległ a rozproszeniu po cał ym statku: Lamus Ciotki Grawitacji w przestrzeni zamknię tej. Najpoważ niejsze w skutkach okazał o się pę kniecie rury doprowadzają cej wodę do natryskó w na ś ró dokrę ciu. Na szczę ś cie z awarią uporał się system klimatyzacyjny.

Na zbliż ają ce się trzę sienie Ziemi niewiele pomaga nawet duż o wcześ niejsze o nim ostrzeż enie.

Z drugiej strony, sprzą tanie nie przedstawiał o prawie ż adnego problemu - i znowu dzię ki nieważ koś ci. Trzeba był o tylko poczekać, a wcześ niej czy pó ź niej praktycznie wszystkie te ś mieci same zebrał y się, jak zawsze, na siateczkach kanał ó w klimatyzacyjnych.

Tak wię c wszyscy znaleź li niemal od razu czas na zaję cie miejsc przed ekranem wideomonitora i obserwacje Tytana.

A oto fragment obszernego opisu tego ciał a niebieskiego, któ ry wszyscy starannie przestudiowaliś my:

Tytan jest szó stym i wyraź nie najwię kszym księ ż ycem Saturna. Spodziewał em się ujrzeć glob mniej wię cej rozmiaró w naszego Księ ż yca - ale ten cholernik ma ś rednice wynoszą cą niemal 5800 kilometró w, czyli ró wną w przybliż eniu ś rednicy Merkurego lub czterem dziesią tym ś rednicy Ziemi! Przy tych ogromnych rozmiarach jego masa wynosi zaledwie okoł o 0, 002 masy Ziemi. Nachylenie jego orbity jest pomijalne, mniejsze od jednego stopnia - co oznacza, ż e orbita ta przebiega niemal precyzyjnie nad ró wnikiem Saturna (tak samo jak Pierś cień ) w ś redniej odległ oś ci od powierzchni przekraczają cej nieco dziesię ć ś rednic samej planety. Jest zawsze zwró cony tą samą stroną do swej planety gł ó wnej, tak samo jak nasz Księ ż yc do Ziemi, a okrą ż enie Saturna zajmuje mu tylko okoł o szesnastu dni - pomimo wielkoś ci jest to szybki księ ż yc. (Ale doba na samym Saturnie trwa tylko dziesię ć godzin i kwadrans. )

Już od pierwszych chwil, gdy moż na go był o dostrzec goł ym okiem sprawiał wraż enie czerwonawego. Teraz wyglą dał jak Mars w ogniu spowity girlandami gradowych chmur barwy krwi. Poprzez nie widać był o jarzą ce się lekko chł odniejszą czerwienią, podobne do księ ż ycowych gó ry i doliny.

Ten nadprzyrodzenie czerwony kolor był jedną z gł ó wnych przyczyn, dla któ rych Cox i Song przeszli na awaryjne sterowanie rę czne, gdy tylko weszliś my na orbitę. Ś wiatek naukowy trafił szlag, gdy jego kosztowna sonda saturiań ska został a zarekwirowana przez wojsko na misje dyplomatyczną, a drugi atak apopleksji nastą pił wtedy, gdy okazał o się, ż e naukowym dopeł nieniem wyprawy bę dzie jeden fizyk Sił Kosmicznych i jeden inż ynier. Tak wię c Bili i Song spę dzili te dwadzieś cia cztery godziny, przez któ re pozostawaliś my na orbicie Tytana harują c jak rybacy podczas odpł ywu, dokonują c absolutnego minimum pomiaró w i rejestracji, jakie mogł o udobruchać pierwotnych projektantó w “Siegfrieda", Pracowali pod kierunkiem Suzan Pha Song, wedł ug nagranych na taś mie instrukcji i zjadliwych wskazó wek rozją trzonych naukowcó w z Ziemi (napł ywają cych ze zwł oką czasową wynoszą cą godzinę i pię tnaś cie minut, co nie wpł ywał o korzystnie na czyjkolwiek nastró j) i odwalił kawał dobrej, wyczerpują cej roboty. Trochę - trudno wyobrazić sobie umysł, któ ry uważ a pogawę dkę z plazmoidami spoza Ukł adu Sł onecznego za mniej podniecają cą od badania szó stego księ ż yca Saturna, ale jest takich parę - jest rzeczą zadziwiają cą, ż e nie są one zupeł nie szalone.

To przez ten czerwony kolor. Barwa Tytana powinna być zbliż ona do niebiesko - zielonej. Jednak nawet obserwowany z Ziemi jest wyraź nie czerwony. Dlaczego? No có ż, tym, co tak podniecał o uczonych był fakt, ż e charakterystyki atmosfery (w przeważ ają cej czę ś ci metanowej) i temperatury powierzchni Tytana stawiał y go gdzieś w okolicach ostatniego miejsca w Ukł adzie Sł onecznym, wś ró d tych, w któ rych teoria wstrzemię ź liwoś ci dopuszczał aby powstanie “ż ycia jakim je znamy". Eksperymenty w komorze symulują cej warunki panują ce na Tytanie dał y reakcje chemiczne nazwane przez Millera “pierwotnym bł yskiem" i niewypowiedziana, ale przez naukowcó w ukochana z cał ego serca teoria gł osił a, ż e być moż e czerwona pokrywa chmur jest jakiegoś rodzaju materią organiczną - a nawet nie wykluczał a, ż e to pewien rodzaj zanieczyszczeń, jakie moż e wytworzyć istota oddychają ca metanem. Nie zrozumiał em nawet popularyzatorskiego omó wienia rozgrywają cych się wokó ł mnie wypadkó w, wygł oszonego przez Raoula i był em nimi tylko trochę zainteresowany. Wywnioskował em jednak, ż e. pod koniec tych dwudziestu czterech godzin pesymista powiedział by “nie", a optymista “moż e". Raoul wspominał coś o wielu zagadkowych danych, o informacjach, któ re wydają się być ze sobą sprzeczne - co mnie specjalnie nie zdziwił o, zważ ywszy na poś piech, z jakim “Siegfried" został doprowadzony do gotowoś ci bojowej.

Ja ze swej strony dzielił em uwagę miedzy Tytana i Saturna, któ rym naukowcy zainteresują się dopiero po konferencji, gdy bę dą mogli mu się, przyjrzeć z mniejszej odległ oś ci. Teraz był od nas oddalony o 1, 2 miliona kilometró w.

Jest to piekielnie duż a planeta - najwię ksza w Ukł adzie, o ile nie uważ ać za planetę Jowisza. Jej ś rednica przekracza nieco 116 000 kilometró w - to z grubsza dziewię ć ś rednic Ziemi, a masa jest wię ksza od ziemskiej dziewię ć dziesią t pię ć razy. W tym ś wietle stał a przyś pieszenia na powierzchni, wynoszą ca 1, 15 normalnej stał ej ziemskiej, wydaje się być absurdalnie mał a - należ y jednak pamię tać, ż e Saturn ma gę stoś ć ró wną 0, 69 gę stoś ci poró wnywalnej kuli wody (podczas gdy gę stoś ć Ziemi przekraczał a pię ciokrotnie gę stoś ć wody). Nawet tak mał a stał a przyspieszenia wystarczał a aż nadto, by zabić Homo caelestis albo Homo excastra, gdybyś my byli na tyle nierozważ ni, by wylą dować na powierzchni Saturna. A szybkoś ć ucieczki dla tej planety jest ponad trzykrotnie wię ksza niż dla Ziemi.

Wł aś ciwie Saturn nie ma wyraź nie okreś lonej powierzchni w naszym tego sł owa rozumieniu. No tak, tam w dole są prawdopodobnie jakieś skał y, ale zanim zdoł asz opuś cić się tak nisko, utkniesz, pł ywają c w metanie, bo nim gł ó wnie jest Saturn (i jego “atmosfera" ).

Potę ż ny Pierś cień okazuje się być księ ż ycem, któ remu nie wyszł o, niezliczonymi trylionami orbitują cych, pokrytych zamarznię tą wodą kamieni najprzeró ż niejszych rozmiaró w, od ziarenka piasku poczynają c, a na ogromnych gł azach koń czą c.

Razem przedstawiają sobą nieopisanie pię kny widok. Sam Saturn ma marzycielską, brunatno - ż ó ł tą barwę i poprzecinany jest szerokimi pasmami ciemnego, prawie czekoladowego brą zu i jak na planetę, jest bardzo jasny. Pierś cień, skł adają cy się z brył zanieczyszczonego lodu, mieni się niemal wszystkimi kolorami tę czy, skrzą cymi się i przesuwają cymi w miarę, jak orbity jego skł adnikó w zmieniają wzglę dem siebie poł oż enie. Ogó lne wraż enie, jakie się odnosi, to ogromny agat albo tygrysie oko, otoczone rozproszonymi resztkami olbrzymiej tę czy. Wewną trz tej orbitują cej masy pojawiają się i znikają w losowy sposó b mniejsze, prawdziwe tę cze, przypominają ce ś wiatł a oglą dane przez zawilgotniał e okulary.

Był to widok, któ ry nigdy mnie nie nuż ył, któ rego nigdy nie zapomnę i tylko dla niego warto był o odbyć te podró ż z Ziemi i wyrzec się swego dziedzictwa. Raoul spę dzał praktycznie każ dą minutę swego, czasu wolnego oparty o grodź przeciwległ ą do jego wideoekranu, z Musicmasterem na kolanach, sł uchawkami na uszach i z palcami przebiegają cymi po klawiaturze. Nie pozwalał nam wł ą czać gł oś nikó w - ale Harry'emu dał parę dodatkowych sł uchawek. Sł yszał em potem symfonie, jaką zmontował z tej roboczej taś my i sprzedał bym za nią Ziemie.

***

Oczywiś cie jedyny i niepodzielny oś rodek zainteresowania Billa Coxa stanowili obcy. Chociaż znajdowali się zbyt daleko, by ich widzieć, ich wysokoenergetyczne promieniowanie niemal przecią ż ał o przyrzą dy pomiarowe. Tkwili okoł o miliona (plus minut kilkaset tysię cy) kilometró w od nas. Okazał o się, ż e obcy z wyraź ną cierpliwoś cią czekają na pertraktacje w najrozsą dniejszym miejscu. Zwię kszał o to prawdopodobień stwo tego, iż ich odbycie jest ich zamiarem.

A wię c naszym nastę pnym posunię ciem był o wyjś cie im na spotkanie.

Podczas gdy Bili i puł kownik Song harowali w pocie czoł a my, tancerze, też nie zasypywaliś my gruszek w popiele. Nie spę dzaliś my cał ego czasu na obijaniu się.

Limuzyna już podczas podró ż y został a zatankowana, wyposaż ona, przetestowana do ostatniego obwodu na pokł adzie i w warunkach eksploatacyjnych. wię c oczywiś cie pierwszą rzeczą, jaką zrobiliś my, był o ponowne sprawdzenie zapasó w paliwa, wyposaż enia i przetestowanie jej do ostatniego ukł adu.

Gdybyś my pokpili sprawę, nastę pna ekspedycja dotarł aby tu najwcześ niej za dwa albo i trzy lata, a do tego czasu obcy mogliby się zniecierpliwić i odejś ć do domu.

Poza tym, chciał em z nimi porozmawiać osobiś cie.

I to legł o u podstaw ostatniej rzeczy, jaką zrobiliś my przed odpaleniem silnikó w i wyruszeniem na miejsce spotkania. Był o to ostatnich kilka godzin trwają cej już rok kł ó tni z dyplomatami na temat choreografii.

W koń cu dał em za wygraną, powiedział em im, ż eby sami sobie tań czyli i wró cił em do swojej kajuty. Nie stracił em cierpliwoś ci, tylko chę ć do sporó w. DeLaTorre odczekał stosowny czas, a potem zadzwonił do mych drzwi.

 - Wejś ć.

Ciepł e, brą zowe oczy DeLaTorre zdradzał y niewypowiedziane znuż enie, powieki miał pomarszczone jak rodzynki.

 - Charles, musimy wypracować kompromis.

 - Tylko mi nie wmawiaj, Ezequielu, ż e jesteś tak samo ś lepy, jak reszta.

 - Oni czują tylko, ż e lepiej by był o, gdyby pierwsze posuniecie wyraż ał o wię cej szacunku niż arogancji, był o bardziej uroczyste niż emocjonalne. Przyjdzie czas na przedstawienie naszych pretensji, gdy ustanowimy ł ą cznoś ć z tymi istotami, gdy nawią ż emy z nimi kontakt na poziomie obopó lnego szacunku. Być moż e w trzecim albo czwartym posunię ciu.

 - Do cholery, to mi nie wyglą da na prawidł owe posuniecie.

 - Wybacz mi, Charles, ale... na pewno przyznasz, ż e twoja opinia jest podyktowana emocjami.

 - Ezequielu - westchną ł em - spó jrz mi w oczy. Nie kochał em już Shary Drummond, gdy zginę ł a. Przyjrzał em się mej duszy i tań cowi, któ ry się z niej zrodził i nie pał am ż ą dzą zemsty, pragnieniem rewanż u.

 - Nie, twó j taniec nie jest mś ciwy - przyznał.

 - Ale czuje do nich ż al - nie jako osierocony kochanek, ale jako osierocona istota ludzka. Chce, ż eby ci obcy dowiedzieli się, ile kosztowali mą rasę zmuszają c Sare Drummond do zostania Homo caelestis zanim powstał y miejsce i warunki, w któ rych taka istota mogł aby ż yć, a tym samym powodują c jej ś mierć - urwał em uś wiadomiwszy sobie, ż e popeł nił em gafę, ale DeLaTorre nawet nie mrugną ł okiem.

 - Czy ona nie był a już Homo caelestis albo ala anima, zanim oni przybyli, Charles? - spytał tak naturalnie, jakby znał już te nazwy. - Czy i tak nie umarł aby przy pró bie powrotu na Ziemie?

Rozpoznał em i zaakceptował em nagł y wzrost poziomu szczeroś ci wyzwolony tym pytaniem.

 - Być moż e, Ezequielu. Jej ciał o znajdował o się na granicy trwał ego przystosowania. Spę dził em wiele bezsennych nocy rozmyś lają c o tym, omawiają c to z moją ż oną. Tak sobie myś lę: gdyby Shara zdawał a sobie sprawę z korzyś ci finansowych, jakie przyniesie “Gwiezdny taniec", mogł a przetrzymać kró tki okres wyczekiwania na “Skyfac", mogł a przeż yć, ż eby zostać bardziej wartoś ciową liderką naszego Studio. Tak sobie myś lę: gdyby wszystko przemyś lał a, mogł a odstą pić od decyzji spalenia swych skrzydeł tak wysoko nad swoją utraconą planetą. Myś lę sobie: gdyby wiedział a, mogł aby ż yć.

Pocią gną ł em z puszki ł yk zwietrzał ej kawy i skrzywił em się.

 - Ale cał y duch walki został z niej wyssany, wł oż ony w “Gwiezdny taniec" i ciś nię ty ostatkiem sił w te czerwone ć my. Cał e jej ż ycie, aż do poznania Carringtona był o powolnym wysysaniem z niej chę ci do ż ycia, a ona poś wiecił a dla tych stworzeń wszystko, co jej pozostał o, bo tylko w ten sposó b moż na je był o przepę dzić z powrotem w przestrzeń mię dzygwiezdną, wystraszyć tak bardzo, aby przy nastę pnej pró bie podejś cia do nas zatrzymali się w odległ oś ci milionó w kilometró w. Potem z chę ci ż ycia nie został o jej już nic - w każ dym razie nie tyle, aby pragnę ł a je przedł uż ać. Chce uś wiadomić rym stworzeniom wartoś ć jednostki, któ rą skruszył ich nierozważ ny krok, ogrom straty jaką ponieś li ludzie. Jeś li w ich emocjonalnym repertuarze znajdują się ż al i skrucha, chce je ujrzeć. A najbardziej, jak są dzę, chce im wybaczyć, a wię c najpierw muszę przekazać im swoją skargę. Wierze, ż e ich reakcja na nią powie nam szybciej niż cokolwiek innego, czy moż emy w ogó le nauczyć się komunikowania i pokojowego wspó ł ż ycia z nimi.

Oni respektują taniec, Ezeguielu, a kosztowali nas najwię kszą artystką naszych czasó w. Rasa, któ ra chce rozpoczą ć pertraktacje od jakiekogokolwiek innego oś wiadczenia jest rasą, któ rej raczej nie chce reprezentować. Norrey i reszta naszego zespoł u przyznają mi rację.

Milczał dł uż szą chwile. Ostatnią rzeczą, z jaką pogodzi się dyplomata jest niemoż noś ć osią gnię cia kompromisu. Ale w koń cu powiedział:

 - Nadą ż am za tokiem twego rozumowania, Charles. I przyznaje, ż e doprowadza mnie to do tych samych wnioskó w. - Westchną ł. - Masz rację. - Skł onie pozostał ych do zaakceptowania twojej koncepcji. - Odepchną ł się od ś ciany i podpł yną wszy do mnie poł oż ył swe pomarszczone, guzł owate dł onie na mych ramionach. - Dzię kuje, ż e mi to objaś nił eś. Chodź, przygotujemy się do drogi i przedł oż enia naszej skargi.

Przez ponad dwadzieś cia minut naradzał się z pozostał ą tró jką w zamknię tej kabinie i wyszedł stamtą d z miną wielce zatroskaną. Mimo wszystko był najlepszym czł owiekiem, jakiego mó gł wybrać Wertheimer na przewodniczą cego delegacji. Pó ł godziny pó ź niej byliś my już w drodze.




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.