Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





CZĘŚĆ III - Gwiezdny posiew



CZĘ Ś Ć III - Gwiezdny posiew

Rozdział l

Dopiero w tydzień pó ź niej znaleź liś my nastę pną sposobnoś ć do rozmowy na osobnoś ci - i pierwsze pó ł torej godziny spę dziliś my we wzglę dnej ciszy. Tydzień zamknię cia w stalowej puszce z wieloma nieznajomymi okazał się jeszcze mniej zabawny, niż poró wnywalny okres spę dzony z taką samą liczbą studentó w. Wię kszoś ć tych nieznajomych był a naszymi pracodawcami, pozostał ą dwó jkę stanowili nasi opiekunowie z ramienia Sił Kosmicznych. Ż adna z tych osó b nie był a naszym podwł adnym ani też nie miał a temperamentu przystosowanego do przebywania pod jednym dachem z artystami. Rozważ ają c jednak wszystkie okolicznoś ci, lepiej znosiliś my ciasnotę: i napię cie niż w pierwszych dniach naszego Studio - co mnie dziwił o.

Jednak przy pierwszej dogodnej okazji wybraliś my się wszyscy na wspó lną przechadzkę w otwartym kosmosie. I odkryliś my, ż e mamy waż niejsze rzeczy do zał atwienia niż wymiana uwag.

***

Odległ oś ć pomniejszał a potę ż nego “Siegfrieda", ale nie chciał a go zmienić w makietę z “Kosmicznego patrolu"; oglą dany nawet ze sporej perspektywy zachowywał swą masywną dostojnoś ć. Poczuł em niezwykł y u mnie przypł yw dumy z przynależ noś ci do rasy, któ ra go zbudował a i wyrzucił a w niebo. Poprawił o mi to nastró j jak zastrzyk tlenu. Wlokł em za sobą trzykilometrową linę, ł ą czą cą mnie z tym wielkim statkiem. Z upodobaniem obserwował em ogromne, wę ż owe zafalowania, któ re powodował em i pozwalał em im wprawiać się w powolne koł ysanie.

Wokó ł mnie obracał się kosmos.

Pojawili się Tom i Linda. Potem w polu widzenia ukazał się zwró cony do mnie bokiem Raoul. On i Harry rzucali do siebie przez dwa kilometry pustki ś wiecą ce kó ł ko. Norrey skakał a przez swoją linkę ratunkową jak na skakance. Wstrzymał em swoje koł ysanie, ż eby ją podziwiać. A moż e - myś lał em leniwie - przerobić to kiedyś na taniec?

Z umysł em dziwnie oderwanym obserwował em Norrey. Obiektywnie mó wią c moja ż ona nie był a nawet w przybliż eniu tak oszał amiają co pię kna, jak jej nież yją ca siostra. I przez dziesią tki lat naszej znajomoś ci nigdy nie pał ał em w stosunku do Norrey tego rodzaju beznadziejną, wyniszczają cą namię tnoś cią, jaką czuł em do Shary w każ dej minucie tych kilku lat, przez któ re ją znał em. Dzię ki Bogu. Pamię tał am te namię tnoś ć, to bezmyś lne uwielbienie, któ re widzi ś lad na podł odze w pokoju i mó wi: “Tam ona postawił a swoją stopę ", któ re widzi sfatygowaną kamerę i mó wi: “Tym ją filmował em". Bezsenne noce, rzeki whisky i straszne przebudzenia. Moja namię tnoś ć do Shary umarł a, wygasł a na zawsze niemal ró wnocześ nie z jej ś miercią.

Shara był a wobec mnie bardzo mił a.

Mił oś ć, któ ra ł ą czył a mnie teraz z Norrey był a o wiele spokojniejsza, o wiele mniej wymagają ca od systemu nerwowego. No có ż, przez lata udawał o mi się jej nie dostrzegać. Ale to był . przecież bogatszy rodzaj mił oś ci.

 - Czy dotarł o do któ regoś z was - spytał em leniwie - ż e ż yją c w kosmosie dojrzeliś my do poziomu wczesnego dzieciń stwa?

Norrej; zachichotał a i przestał a skakać.

 - Co masz na myś li, kochanie?

 - To oczywiste - roześ miał się Raoul. - Popatrz na nas. Jak dzieciaki na najwię kszym ze stworzonych przez Bosa placu zabaw.

 Gł os Lindy był zachrypnię ty i cichy:

 - Charlie ma rację. Dojrzeliś my na tyle, ż eby znó w stać się dzieć mi.

W tym momencie zaczą ł buczeć mó j sygnał alarmowy. Wcisną ł em guzik poprzez skafander i sygnał umilkł.

 - Przykro mi, dzieciaki. Poł owa naszego powietrza. Przystę pujemy do ć wiczeń grupowych. Doł ą czamy do Lindy i ć wiczymy Pulsują cy Pł atek Ś niegu.

 - O rany, znowu do roboty?

 - Phi, mamy cał y rok na trening.

 - Niech pan zaczeka, szefie, aż zł apie tego skubań ca.

 - Dajmy temu wreszcie spokó j.

To był y zupeł nie naturalne odpowiedzi na wygł oszone przeze mnie zdanie. Zbliż yliś my się do siebie, manipulują c przy naszych radiach.

 - Zaczynamy - powiedział em, podpł ywają c do Lindy. - Dobrze. Ty Harry przejdź na drugą stronę i chwyć Toma... O tak. Czekaj, uważ aj! O Chryste! - wrzasną ł em.

 - Nie! - krzykną ł Harry.

 - O mó j Boż e - wymamrotał Raoul. - O mó j Boż e, skafander mu się rozdarł, skafander mu się rozdarł. Niech ktoś coś zrobi, o mó j Boż e...

 - May Day! - rykną ł em. - Gwiezdni Tancerze do Siegfrieda, May Day do cholery. Ma: my rozdarty skafander, chyba sobie z rym nie poradzimy. Odbió r. Odezwiecie się wreszcie?

Cisza, nie liczą c strasznego charczenia Harry'ego.

 - Siegfried, na mił oś ć boską, odezwij się. Umiera tu jeden z twoich bezcennych tł umaczy!

Cisza.

Raoul klą ł i wś ciekał się, Linda go uspokajał a, Norrey modlił a się cicho.

Cisza.

 - Tł umiki chyba dział ają, Harry - powiedział em w koń cu z aprobatą. - Jesteś my sami. A swoją drogą, to twoje rzę ż enie był o okropne.

 - A czy miał em okazje, ż eby je przeć wiczyć?

 - Puś cił eś już te taś mę z zadyszką?

 - Tak - powiedział Harry. - Cię ż ki oddech i bicie tę tna. Ż adnych powtó rzeń. Trwa pó ł torej godziny.

 - Okay - powiedział em - porozmawiajmy jak w rodzinie. Każ de z nas spę dził o trochę czasu z przydzielonym sobie partnerem. Jakie wraż enia?

Znowu chwila ciszy.

 - No dobrze, czy ktoś ma jakieś przeczucia? Sł yszał jakieś plotki? Tom? Miał eś do czynienia z politykami, a w każ dym razie orientujesz się w reputacji wię kszoś ci z nich. Na począ tek powiedz nam co wiesz, a potem postaramy się to poró wnać z osobistymi wraż eniami.

 - No dobrze. A wiec... co tu moż na powiedzieć o DeLaTorre? Jeś li on nie jest czł owiekiem honoru i dobrego serca, to nikt nim nie jest. Bę dę szczery: nie jestem tak pewien prawoś ci szefa ONZ Werthei - mera, jak prawoś ci DeLaTorre. Z tym, oczywiś cie, ż e to wł aś nie Wertheimer wybrał DeLjaTorre na przewodniczą cego tej delegacji, za co ma u mnie plus. Czy ktoś myś li inaczej? Charlie, on jest twó j, co masz do powiedzenia?

 - Zupeł nie to samo. Bez obawy odwró cił bym się do niego plecami w ś luzie powietrznej. Mó w dalej.

 - Ludmił a Dmirow ma podobną reputacje. Silny charakter - urwał na chwile - ale co do jej; prawoś ci, to nie był bym jej taki cał kiem pewien. To moż e być tylko upó r. A wraż liwa to ona nie jest.

Ludmił ą Dmirow opiekował a się Norrery. Teraz ona się odezwał a:

 - Nie wiem, czy się z tobą zgodzę, Tom. Owszem, gra w szachy jak maszyna i na pewne umie być nieprzenikniona... i być moż e nie bardzo wie kiedy i jak pozbywać się tej skorupy. Ale pokazywał a mi wszystkie fotografie dziecka swojego syna i mó wił a mi, ż e “Gwiezdny taniec" wzruszył ją do leź. “Szloch z gł ę bi piersi" - tak to okreś lił a. Są dzę, ż e potrafi być wraż liwa.

 - Okay - powiedział Tom - ufam twojemu zdaniu. Poza tym to ona był a jedną z tych osó b, któ re wytrwale dą ż ył y do sformowania Sił Kosmicznych ONZ. Bez niej mogł oby już nawet nie być ONZ, a kosmos mó gł by się stać drugą Alzacją - Lotaryngią. Chciał bym wierzyć, ż e ma serce na wł aś ciwym miejscu. - Znowu urwał. - Hmmm, z cał ym należ nym jej szacunkiem nie są dzę, ż ebym spokojnie od wró cił się do niej plecami w ś luzie powietrznej. Ale to nie jest mó j ostateczny są d. Teraz Li - cią gną ł dalej. - Należ ał ró wnież do gł ó wnych inicjatoró w utworzenia Sił Kosmicznych, ale zał oż ę, się, ż e z jego strony był o - to posuniecie szachisty. Są dzę, ż e spojrzał chł odno i badawczo w przyszł oś ć i zdecydował, ż e jeś li ś wiat w sporze o kosmos wysadzi się w powietrze, to ten incydent poważ nie zaszkodzi jego karierze politycznej. Ma opinie, ostrego handlarza koni i zimnego sukinsyna. Powiadają, ż e droga do piekł a wysł ana jest skó rami jego nieprzyjació ł. Ma udział w Skyfac, Inc. Nie odwró cił bym się do niego plecami w telewizyjnym programie na ż ywo. Mam nadzieje, ż e ty Lindo, też byś tego nie zrobił a.

 - Tak, dobrze nakreś lił eś jego sylwetkę - zgodził a się. - Ale muszę trochę dodać do twego opisu. Jest uprzejmy aż do przesady. Jest filozofem o niewiarygodnej zdolnoś ci postrzegania i przenikliwoś ci. I jest twardy jak skał a. Gł ó d, brak snu, niebezpieczeń stwo - nic z tych rzeczy nie wpł ynie w zauważ alny sposó b na raz obraną przez niego linie postę powania ani na jego poglą dy. Jednak zauważ ył am, ż e jego umysł jest doś ć otwarty na zmiany. Są dzę, ż e mó gł by być mę ż em stanu z prawdziwego zdarzenia. - Urwał a, wzię ł a gł ę boki oddech i dokoń czył a: - Ale też nie wydaje mi się ż ebym mu ufał a. Jak dotychczas.

 - Tak - powiedział Tom. - Kwestią otwartą pozostaje czy jest on mę ż em stanu dla cał ej ludzkoś ci? Okay, a wię c pozostał nam mó j podopieczny. Bez wzglę du na to, co jeszcze moż ecie powiedzieć o pozostał ych, to oni prawdopodobnie są tylko pracują cymi w polityce. Sheldon Silverman jest politykiem. Piastował już niemal wszystkie stanowiska wybieralne z wyją tkiem prezydenta i wiceprezydenta. Jeś li był by na tyle gł upi, ż eby tego chcieć, to tym ostatnim mó gł już być wiele razy. Prezydentury nie zdobył tylko przez pewne niewiarygodnie subtelne bł ę dy. Są dzę, ż e miejsce w tej wyprawie kupił sobie lub zał atwił za ł apó wkę, traktują c ją jako swoją ostatnią szansę na zasł uż enie sobie na stronice, w podrę cznikach historii. Są dzę, ż e dlatego, iż posiada amerykań skie obywatelstwo widzi siebie na czele delegacji. Gardzę nim. Jeś li o mnie chodzi, to Wertheimer traci za niego ten plus, któ ry zarobił sobie wybierają c DeLaTorre. - Zamilkł nagle.

 - Są dzę, ż e na twoją opinie o nim ma wpł yw jego przeszł oś ć - powiedział a Linda.

 - Masz rację - przyznał.

 - No có ż - jest stary. Niektó rzy starzy ludzie zmieniają się czasem zupeł nie radykalnie. Nieważ koś ć mocno nad nim pracuje; poczekamy, zobaczymy. Powinniś my go kiedyś wyprowadzić w otwarty kosmos.

 - Harry, Raoul - powiedział em. - Wy zajmowaliś cie się Sił ami Kosmicznymi. - Oczywiś cie gł os zabrał Raoul:

 - Coxa wszyscy znamy albo przynajmniej sł yszeliś my o nim. Pozwolił bym mu potrzymać ostatnią butle powietrza, sam mają c przeciek. Jego zastę pczyni jest typem dawnego oficera naukowego NASA.

 - Herod - baba - wtrą cił Harry. Raoul zachichotał.

 - Wiesz, ż e masz rację? Susan Pha Song bę dą c dzieckiem stracił a podczas wojny wietnamskiej oboje rodzicó w i wychowywał a ją ciotka. Nie pał a wielkim sentymentem do Ameryki. Fizyczka. Ż oł nierz w każ dym calu, spuś cił aby bombę atomową na Wietnam i zarzucił a pł atkami ró ż y Waszyngton - jeś li dostał aby taki rozkaz. Nie lubi ani muzyki, ani tań ca. Oraz mnie i Harry'ego.

 - Bę dzie się ś ciś le stosował a do rozkazó w - zapewnił Harry

 - Tak. Na pewno. Jest ś wież o upieczonym puł kownikiem i w przypadku ś mierci Komandora Coxa dowó dztwo przechodzi na nią, potem przypuszczalnie na Dmirow. Ma licencje pilota. Jest kosmicznym dziwolą giem.

 - Jeż eli o mnie chodzi - powiedział em - to wysiadam gdy do tego dojdzie.

 - Chen Ten Li ma pistolet - odezwał a się nagle Linda.

 - Co? - wykrzyknę ł o pię ć gł osó w naraz.

 - Jaki? - spytał Harry.

 - Och, nie wiem. Mał y, rę czny pistolet. Taki bardziej kwadratowy. Nie ma dł ugiej lufy.

 - W jakich okolicznoś ciach go zauważ ył aś? - spytał em.

 - Efekt “jasia w pudeł ku". Za pó ź no się zorientował.

Efekt “jasia w pudeł ku" jest jedną z klasycznych niespodzianek stanu nieważ koś ci, moż liwą do przewidzenia, ale zaskakują cą i ma z nią do czynienia prawie każ dy nowicjusz. Każ da otwierana szafka, pojemnik czy szuflada wypluwa na otwierają cego swą zawartoś ć - o ile nie pomyś lał o się o umocowaniu tej zawartoś ci na miejscu. Praktyczne moż liwoś ci robienia kawał ó w są niemal niewyczerpywalne. Ale to mi ś mierdział o.

 - Co o tym są dzisz, Tom?

 - Hę?

 - Jeś li Chen Ten Li był jednym z gł ó wnych orę downikó w inteligentnego wykorzystania przestrzeni kosmicznej, to czy mó gł nie wiedzieć o “jasiu w pudeł ku"?

 - Hmmm. Moż e i mó gł - powiedział w zamyś leniu Tom. - Li jest jednym z tych paradoksó w - coś jak odmawiają cy latania Isaac Asimov. Pomimo cał ego zrozumienia dla problemó w kosmosu, dopiero teraz oddalił się od swej planety na odległ oś ć wię kszą, niż jest to moż liwe na pokł adzie pasaż erskiego odrzutowca. W duszy jest szczurem lą dowym.

 - A jednak - zaoponował em - “jaś w pudeł ku" jest standardową, turystyczną anegdotą. Ż eby się o tym dowiedzieć wystarczy porozmawiać z jednym z powracają cych z kosmosu wycieczkowiczó w.

 - Nie wiem jak wy - wtrą cił Raoul - ale ja dysponował em duż ą wiedzą teoretyczną o stanie nieważ koś ci, a jednak po znalezieniu się tutaj popeł nił em wiele bł ę dó w. Poza tym, jaki cel mó gł by mieć Li w pokazywaniu Lindzie, ż e ma pistolet?

 - To mnie wł aś nie zastanawia - przyznał em. - Na poczekaniu mogę wymienić dwa, albo i trzy powody - i wszystkie sugerują albo wielką niezrę cznoś ć, albo wielką przebiegł oś ć. Nie wiem, co bym wolał. No nic... czy ktoś jeszcze widział coś podejrzanego?

 - Ja nic nie widział am - powiedział a z namysł em Norrey - ale nie zdziwił abym się, gdyby ró wnież Ludmił a miał a jaką ś broń.

 - Kto jeszcze?

Nikt nie odpowiedział, ale widzieliś my, ż e każ dy z dyplomató w zabrał ze sobą pokaź ne iloś ci niekontrolowanych bagaż y.

 - Okay. A wię c sytuacja wyglą da nastę pują co: utknę liś my w tunelu metra z szefami trzech rywalizują cych ze sobą gangó w, dwojgiem glin i jednym mił ym staruszkiem. Jest to jeden z tych nielicznych momentó w, kiedy jestem rad, ż e oczy ś wiata są zwró cone na nas.

 - O wiele wię cej niż tylko oczy ś wiata - poprawił a mnie przytomnie Linda.

 - Bę dzie dobrze - powiedział Raoul. - Pamię tajcie, gł ó wnym zadaniem naszych dyplomató w jest niedopuszczenie do zbrojnego konfliktu. Jeś li dojdzie do konfrontacji bę dą solidarni. Wię kszoś ć z nich jest moż e szowinistami - ale przypuszczam, ż e wszyscy są szowinistami ludzkoś ci.

 - I o to mi wł aś nie chodzi - powiedział a Linda. - Ich i nasze interesy wcale nie muszą być zbież ne.

 - Co chciał aś przez to powiedzieć, kochanie? Czy my nie jesteś my ludź mi? - spytał Tom.

 - A jesteś my?

 - A jakż e by inaczej! - obruszył się Tom. - Ludzie pozostają ludź mi niezależ nie od tego czy pł ywają, czy unoszą się w pró ż ni.

 - Jesteś tego pewien? - spytał a cicho Linda. - Ró ż nimy się od naszych wspó ł braci, ró ż nimy się w podstawowych wzglę dach. Nie chodzi mi tylko o to, ż e moż emy nigdy nie powró cić i nie spotkać się z nimi. Mam na myś li ró ż nice duchowe, psychologiczne. Im dł uż ej pozostajemy w kosmosie, tym bardziej zmienia się nasz sposó b myś lenia - nasze mó zgi przystosowują się tak samo, jak nasze ciał a.

Powtó rzył em im, co powiedział mi przed tygodniem Wertheimer - ż e choreografujemy jak ludzie, ale nie tak samo jak ludzie.

 - Przecież to klasyczna definicja “obcego" Johna Campbella - wtrą cił z podnieceniem w gł osie Raoul.

 - Nasze dusze ró wnież się przystosowują - cią gnę ł a Linda. - Każ dy z nas spę dza każ dy dzień swej pracy spoglą dają c w obnaż one oblicze Boga. Jest to widok, któ ry szczury lą dowe mogą tylko symulować monumentalnymi katedrami i strzelistymi meczetami. Mamy wię kszą perspektywę na rzeczywistoś ć niż ś wię ty ze szczytu najwyż szej gó ry na Ziemi. W kosmosie nie ma ateistó w - a przy naszych bogach owł osieni miotacze piorunó w i brodaci paranoicy z Ziemi wyglą dają po prostu ś miesznie. Do diabł a, Olimpu nie moż na był o dostrzec już ze Studia, a co dopiero stą d.

 - To prawda - przyznał Tom. - Na Skyfacu czł owiek dobry w otwartym kosmosie był wart tyle miedzi, ile waż ył, nawet jeś li marny był z niego pracownik. Nigdy tego nie rozumiał em.

 - Ponieważ sam nim jesteś - powiedział a Linda.

 - Kim? - spytał zirytowany.

 - Czł owiekiem Kosmosu - powiedział em, robią c przerwę, miedzy tymi sł owami, aby podkreś lić, ż e zaczynają się wielką literą. - Tym, któ ry nastanie po Homo habilis i Homo sapiens. Jesteś czł owiekiem przemierzają cym kosmos. Nie wydaje mi się, by Rzymianie znali na to okreś lenie, a wię c najlepszą nazwą ł aciń ską, jaką moż na ci nadać, bę dzie chyba Homo novus. Czł owiek Nowy. Nowa istota.

Tom prychną ł z rozdraż nieniem.

- Bardziej pasował oby już Homo excastra.

 - Nie, Tom - powiedział em z naciskiem - mylisz się. Nie jesteś my wyrzutkami. Moż emy być dosł ownie “poza obozem", “poza fortecą ", ale okreś lenie “banita" zupeł nie do nas nie pasuje. A moż e ż ał ujesz wyboru, jakiego dokonał eś?

Upł ynę ł a dł uż sza chwila, zanim odpowiedział,

 - Nie. Nie, kosmos jest ś rodowiskiem, w któ rym chce ż yć. Nie czuje się wypę dzony - uważ am cał y Ukł ad Sł oneczny za terytorium czł owieka. Ale odnoszę wraż enie, jakbym utracił obywatelstwo najwię kszego na nim narodu.

 - Tom - powiedział em poważ nie - zapewniam cię, ż e jest to coś diametralnie przeciwnego utracie czegokolwiek.

 - No tak, przyznaje, ś wiat wyglą da dziś na zupeł nie przegnił y. Niewiele stracę.

 - Nie zrozumiał eś mnie.

 - To wytł umacz mi, co miał eś na myś li.

 - Przed startem rozmawiał em o tym trochę z doktorem Panzellą. Jaka jest wedł ug ciebie normalna dł ugoś ć ż ycia Czł owieka Kosmosu?

Dwa razy zaczynał coś mó wić, ale w koń cu zrezygnował.

 - Racja. Nie ma sensu zgadywać - to zupeł nie nowa gra - powiedział em. - My jesteś my pierwsi. Pytał em o to Panzelle, a on mi powiedział, ż ebyś my wracali jeś li umrze dwoje lub troje z nas. Wszyscy moż emy umrzeć w przecią gu miesią ca na skutek zaburzeń w przemianie materii lub jeś li odciski przeniosą się nam na mó zgi czy coś w tym rodzaju. Ale Panzellą są dzi, ż e stan nieważ koś ci wydł uż y nasze ż ycie przynajmniej o czterdzieś ci ł at. Spytał em go, ską d moż e być tego taki pewien, a on zaproponował mi zakł ad.

Wszyscy zaczę li mó wić naraz, co nie wychodzi dobrze przez radio. Ostatnim, któ ry zamilkł był Tom.

 -... moż e spotkał się już z czymś takim? - skoń czył zakł opotany.

 - Wł aś nie - powiedział em. - Nie bę dziemy tego pewni, aż bę dzie za pó ź no. Ale ta hipoteza ma swoje uzasadnienie. Serce jest mniej obcią ż one, zł ogi w ż ył ach zdają się tworzyć wolniej...

 - A wię c to nie kł opoty z sercem nas wykoń czą - zamyś lił się Tom - zakł adają c, oczywiś cie, ż e drastyczne zmniejszenie wysił ku wyjdzie sercu na dobre. Ale to przecież tylko jeden z wielu organó w.

 - Zastanó w się, Tom. Kosmos jest ś rodowiskiem sterylnym. I przy rozsą dnym korzystaniu z niego zawsze takim bę dzie. Twó j system immunologiczny staje się tak samo zbyteczny jak pią te koł o u wozu - a nie zdajesz sobie nawet sprawy ile energii pochł ania zwalczanie przez twó j organizm tysię cy wę drują cych infekcji. Ta energia moż e być wykorzystywana na konserwacje i naprawy. A moż e nie dostrzegasz, ż e poziom twojej energii spada, gdy znajdziesz się na Ziemi?

 - No tak - powiedział - ale to tylko...

 -... grawitacja, chciał eś powiedzieć? Czy nie rozumiesz o co mi chodzi? Teraz jesteś my zdrowsi psychicznie i fizycznie niż kiedykolwiek na Ziemi. Czy w kosmosie miał eś kiedyś katar? Kiedy ostatnio przeż ywał eś gł ę boką depresje, przygnę bienie? Jak to jest, ż e wszyscy niemal nie miewamy zł ych dni, chandry i takich tam sensacji? Do diabł a, sł owo depresja wią ż e się ś ciś le z grawitacją. A samo sł owo grawitacja okazuje się być synonimem ponuractwa. Jeś li moż na wymienić dwa czynniki, któ re przyspieszają twoją ś mierć, to są to depresja i brak poczucia humoru.

Przypomniał em sobie swoje ż ycie w l g z uszkodzoną nogą. Depresja i zanikają ce poczucie humoru. Wydał o mi się to tak odległ e w czasie. Czy naprawdę był em kiedyś tak zrozpaczony?

 - W każ dym razie - cią gną ł em - Panzella twierdzi, ż e ludzie spę dzają cy duż o czasu w stanie nieważ koś ci - nawet ludzie przebywają cy dł ugo na Księ ż ycu, w jednej szó stej normalnego cią ż enia, ci gó rnicy nie mogą cy powró cić na Ziemie - wykazują mniejszą skł onnoś ć do zapadania na choroby serca i pł uc. I twierdzi on ró wnież, ż e wystę puje u nich mniejsza, niż to wynika z normy statystycznej podatnoś ć na wszelkiego rodzaju nowotwory.

 - Nawet przy podwyż szonych poziomach promieniowania? - spytał sceptycznie Tom. - Podczas każ dego wybuchu na Sł oń cu widzimy wszyscy przez jakiś czas zielone cę tki, bo nasze gał ki oczne atakuje dodatkowe promieniowanie i to bez wzglę du na to czy znajdujemy się akurat w pomieszczeniu zamknię tym, czy w otwartej przestrzeni.

 - Tak - zgodził em się z nim. - Wyjś cie spod koca atmosfery był o najwię kszym ryzykiem dla zdrowia, jakie ponieś liś my wyruszają c w kosmos - ale wyglą da na to, ż e się opł acił o. Wydawał o się, ż e przebywanie w otwartym kosmosie bę dzie grozić nabawieniem się choroby nowotworowej, ale na razie nic na to nie wskazuje. Nie pytajcie mnie dlaczego. A mniejsze kł opoty z pł ucami wynikają z oczywistych przyczyn - oddychamy prawdziwym powietrzem. Do diabł a, gdybyś dysponował wszystkimi pienię dzmi, jakie wydrukowano dotą d na Ziemi, nie mó gł byś kupić za nie zdrowszego, bardziej odpowiadają cego ci ś rodowiska.

 - To prawie tak, jakby ż ycie w kosmosie był o nam przeznaczone - powiedział a ze zdziwieniem Linda.

 - W porzą dku - krzykną ł ze zł oś cią Tom. - W porzą dku, poddaje się. Zakrzyczeliś cie mnie. Wszyscy docią gniemy do stu dwudziestu lat. Zakł adają c, ż e obcy nie zdecydują, ż e jesteś my smaczni. Ale nadal twierdze, ż e z tym “nowym gatunkiem", to nonsens, bł ą d w rozumowaniu, niania wielkoś ci. Po pierwsze nie ma ż adnej gwarancji, ż e bę dziemy się prawidł owo rozmnaż ali - albo jak podkreś lił Charlie, ż e w ogó le bę dziemy się rozmnaż ali. Ale co waż niejsze: Homo novus jest. gatunkiem bez naturalnego ś rodowiska! Nie jesteś my samowystarczalni, przyjaciele! Jesteś my cał kowicie uzależ nieni od Homo sapiens tak dł ugo aż nauczymy siejami wytwarzać dla siebie powietrze, wodę, poż ywienie, metale, tworzywa sztuczne, narzę dzia, kamery,.. O ile kiedykolwiek to nastą pi.

 - Co się tak wś ciekasz? - spytał Harry.

 - Wcale się nie wś ciekam! - wrzasną ł Tom.

Rozproszyliś my się wtedy wszyscy, ale Tom był na tyle przyzwoity, ż eby po chwili do nas doł ą czyć.

 - No dobrze - powiedział - jestem zł y. Naprawdę nie wiem dlaczego. Lindo, masz na to jaką ś radę?

 - No có ż - powiedział a w zamyś leniu - poję cia “zł oś ć " i “strach" stają się niemal synonimami.

Tom zesztywniał.

 - Jeś li to w czymś pomoż e - odezwał się napię tym gł osem Raoul - to przyznam szczerze, ż e nasze zbliż ają ce się zapoznanie z tymi superć mami przynajmniej mnie napawa takim przeraż eniem, ż e dostaje, zatwardzenia. A nie zetkną ł em się z nimi osobiś cie jak ty i Charlie. Są dzę, ż e to moż e nas kosztować coś wię cej niż tylko Ziemie.

Był o to tak dziwne oś wiadczenie, ż e na chwile wszyscy zaniemó wiliś my.

 - Wiemy, o co ci chodzi - powiedział a powoli Norrey. - Naszym zadaniem jest nawią zanie kontaktu telepatycznego z czymś, co wyglą da na umysł grupowy. Prawie... prawie się boje, ż e moż e mi się to udać.

 - Boisz się, ż e moż esz się w tym zatracić, kochanie? - spytał em. - Zapomnij o tym - nie opuś cił bym cię na dł ugo. Nie po to czekał em dwadzieś cia lat, ż eby teraz zostać wdowcem. - Uś cisnę ł a moją dł oń.

 - No wł aś nie - powiedział a Linda. - Najgorsze jest to, ż e stoimy w obliczu ś mierci, niezależ nie od tego, jaką przyjmie ona postać. Ale przecież zawsze mieliś my wyrok ś mierci, wszyscy z nas, za to, ż e byliś my ludź mi. To jest cena biletu na to przedstawienie. Norrey i ty, Charlie, zajrzeliś cie tydzień temu ś mierci w oczy. Pewne jak diabli, ż e - któ regoś dnia znowu w nie zajrzycie. Moż e się okazać, ż e stanie się to za rok, na Saturnie; no wię c co?

 - W tym cał y kł opot - powiedział Tom potrzą sają c gł ową - ż e strach nie przechodzi tylko dlatego, ż e jest nielogiczny.

 - Nie - zgodził a się z nim Linda - ale istnieją metody radzenia sobie z nim - a tł umienie go aż wypł ynie pod postacią zł oś ci wcale nie jest jedną z nich. A skoro już o tym mó wimy, nauczę cię sposobó w zachowania samodyscypliny, któ re mogą ci sporo pomó c.

 - Mnie też - szepną ł prawie niedosł yszalnie Raoul.

Harry wycią gną ł rę kę i ują ł jego dł oń.

 - Razem się nauczymy - powiedział.

 - Wszyscy się nauczymy - odezwał em się. - Moż e jesteś my inni niż ludzie, ale nie tak bardzo. Ale przedtem chciał bym wam oznajmić, ż e jesteś cie najodważ niejszymi ludź mi, jakich znam. Wszyscy. Jeś li ktokolwiek... oho! Znowu alarm. Potań czmy teraz trochę naprawdę, ż ebyś my wró cili spoceni. Spotkamy się znowu za parę dni. Harry, wył ą cz te taś mę z cię ż kim oddechem i na mó j znak przywracamy sił ę naszego sygnał u. Trzy, dwa, jeden - już.

***

Rozmowę tą przytaczam w cał oś ci po czę ś ci dlatego, ż e jest to jedno z kilku wydarzeń w tej kronice, z któ rego mam kompletne nagranie. Ale czę ś ciowo też dlatego, ż e zawiera ona wię kszoś ć istotnych informacji dotyczą cych tej jednorocznej podró ż y na Saturna, któ re trzeba znać, aby zrozumieć wypadki, jakie rozegrał y się pó ź niej. Opisy wnę trza “Siegfrieda" czy też rozkł adu codziennych zaję ć, czy ż ycia miesią c po miesią cu, czy tarć mię dzyludzkich, wszystkiego tego, co wypeł nił o jeden rok z najpracowitszych i najbardziej nudnych lat mego ż ycia - takie opisy nie mają najmniejszego sensu.

Co jest czę sto spotykane, a moż e i nieuniknione w tego rodzaju ekspedycjach - zał oga, dyplomaci i tancerze tworzyli po godzinach pracy trzy, stosunkowo hermetyczne kliki i utrzymywali miedzy nimi chwiejny pokó j. Każ da grupa miał a swoje wł asne obowią zki i rozrywki - dyplomaci, na przykł ad, spę dzali duż o czasu wolnego (oraz znaczny procent czasu pracy) na sporach kulturalnych. Cierpliwoś ć DeLaTorre szybko zyskał a sobie uznanie w oczach wszystkich znajdują cych się na pokł adzie osó b. Przeczytajcie jaką kolwiek przyzwoitą ksią ż kę o ż yciu w ł odzi podwodnej, potem dorzuć cie stan nieważ koś ci i bę dziecie mieli obraz tego roku. Tylko muzyka Raoula pomagał a nam utrzymać się przy zdrowych zmysł ach; stał się on drugim na liś cie najbardziej szanowanych pasaż eró w.

W dyskusjach w któ rych brał a udział cał a nasza szó stka nigdy już nie wypł yną ł temat “nowego gatunku", chociaż ja i Norrey kilkakrotnie o niego zahaczyliś my w naszych rozmowach oraz w rozmowach z Lindą. No i oczywiś cie nigdy nie wspominaliś my o tym gł oś no na pokł adzie “Siegfrieda" - statki kosmiczne moż na podejrzewać o dokł adne “zapluskwienie". Napomknienie o “innoś ci" naszej szó stki zaniepokoił oby nawet DeLaTorre - a był on chyba jedynym, któ ry traktował nas jako kogoś wię cej niż najemnikó w, “zwykł ych tł umaczy" (okreś lenie Silvermana). Dmirow i Li, jak są dzę, też nas za takich nie uważ ali, ale có ż mogli poradzić; jako doś wiadczeni dyplomaci nie byli przyzwyczajeni do akceptowania tł umaczy jako ró wnych im pozycją. Dla Silvermana taniec był tym, co pokazują w variete i nie widział ż adnego problemu w przeł oż eniu na figury taneczne Manifestu Przeznaczenia.

Jedno mogę powiedzieć o rym roku. Czł owiek, jakim był em, gdy po raz pierwszy znalazł em się w kosmosie, nie mó gł by go przetrwać. Przepalił by sobie mó zg i zapił się na ś mierć.

Zamiast tego czę sto wychodził em na spacery. I duż o kochał em się z Norrey. Z wł ą czoną muzyką, któ ra dawał a nam poczucie intymnoś ci.

Innym, godnym wzmianki wydarzeniem był o oznajmienie nam przez Linde na dwa miesią ce przed dotarciem do Saturna, ż e jest w cią ż y. Doszedł nam obowią zek rozwią zania problemu poł ogu w stanie nieważ koś ci bez udział u poł oż nika.




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.