Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział 5



Wypił em dwa ł yki i na nich poprzestał em. Oficerowie i zał oga bez skrę powania gapili się na mnie i na Norrey. Za pierwszym ł ykiem przyją ł em zupeł nie naturalnie, ż e byli zafascynowani widokiem durni, któ rzy w stanie zagroż enia wył ą czają swoje radia. No có ż, faktu, ż e był em nieboszczykiem nie uważ ał em za stan zagroż enia. Ale za drugim ł ykiem dostrzegł em pewną subtelną ró ż nice, w tych spojrzeniach. Poza jednym lub dwoma wyją tkami wszyscy czł onkowie zał ogi pł ci ż eń skiej gapili się na mnie, a pł ci mę skiej na Norrey. Przypomniał o mi się wtedy, co nosimy pod naszymi skafandrami pró ż niowymi; zresztą nie był o o czym zapominać. Byliś my “przyzwoicie", ale doś ć ską po zasł onię ci urzą dzeniami sanitarnymi, a powszechny widok na wideoekranach na Ziemi nie jest taki znó w powszechny w sali odpraw statku wojennego.

Bili był, oczywiś cie, zbyt wielkim gentlemanem, by to zauważ ać. A moż e zdawał sobie sprawę, ż e i tak nie miał ż adnego sposobu, by zaradzić zaistniał ej sytuacji.

 - A wię c meldunki o waszym zgonie był y mocno przesadzone, co?

 - Wprost przeciwnie - powiedział em, wycierają c policzek rę kawicą. - Pominię to w nich jedynie fakt naszego wskrzeszenia. Dzię ki, Bili.

Uś miechną ł się i bardzo szybko powiedział dziwną rzecz:

 - Nie zadawajcie oczywistych pytań. - Mó wią c to dał nam dyskretny znak oczyma. Na Ziemi i pod przyś pieszeniem poruszył yby się one w bok. W stanie nieważ koś ci rzą dzą inne prawa - jego ź renice zatoczył y bliź niacze kó ł ka o ś rednicy jakiegoś centymetra i znowu spoczę ł y na nas. Wymowa znaku był a jasna. Odpowiedzi na nastę pne oczywiste pytania bę dą informacjami poufnymi. Czekać.

 - Jesteś my do twojej dyspozycji - powiedział em.

Wzdrygną ł się. Potem, w uł amku sekundy, zorientował się, ż e nie chodzi mi o to, o co jak są dził mi chodził na jego usta powró cił uś miech.

 - Bę dzie wam potrzebny prysznic i jakiś posił ek. Chodź cie za mną do mojej kajuty.

 - Za prysznic - powiedział a Norrey - pó jdę za panem do piekł a.

Ruszyliś my.

Miał em teraz drugą okazje, ż eby jak turysta obejrzeć wnę trze autentycznego okrę tu wojennego i znowu był em zbyt zaabsorbowany, ż eby zwracać uwagę na otoczenie. Czy Bili naprawdę są dził, ż e jego zał oga uwierzy w przypadkowoś ć naszego spotkania? Gdy tylko zorientował em się, ż e w zasię gu gł osu nie ma nikogo, spró bował em coś z niego wydusić - ale na statkach wojennych Sił Kosmicznych ciś nienie powietrza jest tak mał e, ż e dź wię ki wolno się rozchodzą.

Dotarliś my wreszcie do jego kajuty i wpł ynę liś my do ś rodka. Oparł się plecami o ś cianę i zawisł w powietrzu zwró cony do nas twarzą, w cał kowicie swobodnym “przysiadzie kosmonauty", po czym cisną ł nam dwa dziwne przedmioty. Obejrzał em mó j: wyglą dał jak zegarek narę czny z przymocowaną do niego miniaturową suszarką do wł osó w. Potem rzucił nam dwa papierosy. Zł apał em je. Warunki ż ycia na pojazdach wojskowych ró ż nią się od warunkó w panują cych na luksusowych w zasadzie, obiektach kosmicznych, takich jak nasze Studio, czy “Skyfac" - system klimatyzacyjny “Championa" był prymitywny. Przedmioty, któ re dał nam Bili stanowił y kombinacje wentylatora z popielniczką. Wsuną ł em swó j na przegub i zapalił em.

 - Major William Cox - powiedział em formalnie - Norrey Armstead. Vice versa.

 - Jestem zaszczycony, pani Armstead - odparł Bili. - Widział em wszystkie taś my, jakie wypuś ciliś cie na rynek i... no dobrze; to moż e zostać ź le zrozumiane, ale jest pani jej siostrą.

Norrey uś miechnę ł a się.

 - Dzię kuje, majorze...

 - Bili.

 -... Bili. To duż y komplement. Charlie duż o mi o tobie opowiadał.

 - Mnie o pani ró wnież. Pewnej pijackiej nocy, gdy znowu spotkaliś my się na Ziemi... Teraz musicie mi oboje wybaczyć. - Po raz pierwszy zauważ ył em, ż e dział a w poś piechu. - Bardzo chciał bym pogawę dzić, ale nie mogę. Zdejmijcie szybko swoje skafandry.

 - Jeszcze bardziej niż prysznica pragnę twoich wyjaś nień, Bili - powiedział em. - Co, u diabł a, cię tutaj sprowadza i to w takiej chwili? Nie wierze, w cuda, w każ dym razie nie w takie. I po co te tajemnice?

 - Wł aś nie - wtrą cił a Norrey. - I dlaczego wasza kontrola naziemna nie wiedział a, ż e znajdujecie się w tym rejonie?

Cox unió sł obie rę ce do gó ry.

 - Hola, hola. Udzielenie odpowiedzi na wszystkie wasze pytania zajmie co najmniej dwadzieś cia minut. Za... - zerkną ł na zegarek -... niespeł na trzy minuty przyś pieszamy do 2 g. Dlatego kazał em wam wyskoczyć z tych skafandró w - moje ł ó ż ko pomieś ci was razem ze zbiornikami powietrza, ale bę dzie wam wtedy cholernie niewygodnie.

 - Co? Bili, o czym ty mó wisz? Po co tak przyś pieszamy? Nasze Studio jest o parę kilometró w stą d.

 - Wasi przyjaciele zostaną zabrani przez ten sam wahadł owiec, któ ry wiezie doktora Panzellę - powiedział Cox. - Doł ą czą do was na “Skyfac" za parę. godzin. Ale wy dwoje nie moż ecie czekać.

 - Na co?! - wrzasną ł em.

Bili wdał się ze mną w pojedynek na spojrzenia i przegrał.

 - Cholera... - powiedział i urwał. - Mam rozkaz nic wam nie mó wić. - Spojrzał znowu na chronometr. - No i naprawdę muszę, wracać. Sł uchajcie, jeż eli mi zaufacie i nie bę dziecie przeszkadzać, mogę streś cić wam te dwadzieś cia minut w dwó ch zdaniach, zgoda?

 - Ja... zgoda.

 - W bliskim są siedztwie Saturna znowu pojawili się obcy. Po prostu siedzą tam. Przemyś lcie to sobie.

Zaraz potem wyszedł, ale zanim jeszcze zamkną ł za sobą drzwi, był em już w poł owie ś cią gania skafandra, a Norrey się gał a po pasy zwisają ce po prawej stronie kapitań skiej koi.

I oboje zaczynaliś my odczuwać strach. Znowu.

***

“Przemyś lcie to sobie" - powiedział Bili.

Obcy przybyli już raz, bezczelnie zał omotali do naszych drzwi i przywitani zostali wystrzał em z dubeltó wki zwanej Shara. Szybko uczyli się dobrych manier; tym razem zatrzymali się przed furtką w pł ocie, krzyknę li “hej tam, w domu" i rozważ nie czekali. Najwyraź niej chcieli pertraktować.

Zatem dobrze: jeś li bylibyś cie na miejscu Sekretarza Generalnego ONZ, kogo wysł alibyś cie jako parlamentariusza? Sił y Kosmiczne? Wybitnych politykó w? Uznanych naukowcó w? Stowarzyszenie handlarzy uż ywanymi helikopterami? Najprawdopodobniej wysł alibyś cie z tą misją swych najbardziej doś wiadczonych i elastycznych dyplomató w, i to tylu, ilu mogł oby się zabrać.

Ale czy pominę libyś cie jedynych w opanowanym przez ludzi kosmosie artystó w, któ rzy zademonstrowali praktyczną znajomoś ć ż argonu obcych?

Stawał em przed komisją poborową - w moim wieku.

Ale to był o dopiero pierwsze ogniwo w tym logicznym ł ań cuchu. Przyczyną, dla któ rej planowana nie tak dawno wyprawa na Saturna narobił a w prasie tyle szumu - przypomniał em sobie to teraz - był o to, ż e dla zał ogi był to rodzaj misji samobó jczej. A my mieliś my zają ć jej miejsce.

“Przemyś lcie to sobie". Jakikolwiek cel miał a nasza wyprawa na Saturna, pewne był o, ż e potrwa ona dł ugo. Mę tnie kojarzył em, ż e był a mowa o jakichś sześ ciu latach. A każ da podró ż na odległ oś ci tego rzę du musiał a za sobą pocią gać koniecznoś ć spę dzania niemal cał ego czasu w stanie nieważ koś ci.

Jeż eli nie wymigamy się jakoś od tego poboru, nigdy wię cej nie postawimy stopy na powierzchni Ziemi. Bę dziemy banitami, uwię zionymi na zawsze w kosmosie. Taka bę dzie nasza zapł ata za sł uż enie w charakterze ust w wymianie poglą dó w miedzy zgrają dyplomató w a stworzeniami, któ re zabił y Sharę.

Zakł adają c, ż e w ogó le przeż yjemy cał ą te wyprawę.

Kiedy indziej te implikacje był yby zbyt wstrzą sają ce dla mojego mó zgu, by ten zdoł ał je poją ć. O ile nie zał atwię sobie skreś lenia mnie z listy uczestnikó w tej ekspedycji u kogoś, kto oczekuje nas na “Skyfac" (dlaczego akurat tam? ), to Norrey i ja odbyliś my już nasz ostatni spacer, widzieliś my naszą ostatnią plaż e, byliś my ha naszym ostatnim koncercie. Dla ś wiata byliś my już martwi. A jednak przyjmował em to zwyczajnie, na chł odno.

Wyrzekł em się tego wszystkiego nie dalej niż godzinę temu.

I pogodził em się wtedy z utratą wielu wię cej waż niejszych rzeczy, a teraz wyglą dał o na to, ż e bę dę mó gł je zachować. Oddychanie. Jedzenie. Spanie. Myś lenie. Kochanie. Cierpienie. Drapanie. Trawienie... Tak, ta lista nie miał a koń ca - a wszystko to miał em z powrotem na co najmniej sześ ć lat! Nie potrafił em wyobrazić sobie podró ż y na Saturna, nie mó wią c już o tym, co nas czeka u jej kresu - ale wiedział em, ż e w kosmosie nie ma chamó w, rabusió w, szalonych dusicieli ani pijanych kierowcó w, nie ma poż aró w budynkó w mieszkalnych ani kryzysu paliwowego, ani zamieszek na tle rasowym.

A co na ten temat myś li Norrey?

Dojś cie do tych wnioskó w zaję ł o mi dwie minuty; gdy przekrę cił em gł owę, ż eby zobaczyć twarz Norrey, zabrzę czał alarm ostrzegają cy przed rychł ym wł ą czeniem silnikó w. Ona też odwró cił a się twarzą do mnie; nasze nosy dzielił a odległ oś ć jednego centymetra i widział em, ż e ró wnież to przemyś lał a. Nie potrafił em jednak okreś lić jej reakcji.

 - Chyba nie bardzo chce mi się lecieć - odezwał em się.

 - A mnie się chce - powiedział a ż arliwie.

Zamrugał em powiekami.

 - Phillip Nolan był “czł owiekiem bez kraju" - powiedział em - i nie przejmował się tym. My bę dziemy “parą bez planety".

 - Ja nie tym się przejmuje, Charlie - rozległ o się drugie ostrzeż enie.

 - Tam, w Wozie, wydawał o mi się, ż e się przejmujesz kiedy szkalował em Ziemie.

 - Nic nie rozumiesz. Te gnojki zabił y moją siostrę. Chce się nauczyć ich jeż yka, ż eby mó c im wygarną ć.

To nie wyglą da na zł y pomysł. Ale myś lenie o tym był o zł ym pomysł em. 2 g zaskoczył o nas z odwró conymi na bok gł owami wciskają c nam policzki w koje i wykrę cają c szyje:

***

Trwał y jeszcze pomniejsze przyspieszenia manewrowe, a po nich rozległ się sygnał “przyś pieszenie zakoń czone". Odpię liś my się, poż yczyliś my sobie oboje szlafroki z szafki Billa i zaczę liś my masować sobie nawzajem szyje. Po pewnym czasie wró cił Bili. Popatrzył na siń ce, jakie wyhodowaliś my sobie po przeciwnych stronach twarzy i parskną ł ś miechem.

 - Papuż ki nierozł ą czki, co? W porzą dku, wynurzenie. Narada. - Wycią gną ł z szafki mundury polowe oraz szczotkę do wł osó w i grzebień.

 - Z kim? - spytał em ubierają c się poś piesznie.

 - Z Sekretarzem Generalnym ONZ - odparł zwyczajnie.

 - Jezu Chryste.

 - Gdyby tak był osią galny - zgodził się Bili.

 - Co z Tomem? - spytał a Norrey. - Dobrze się czuje?

 - Rozmawiał em z Panzellą - odparł Bili. - McGillicudy czuje się dobrze. Bę dzie przez jakiś czas wyglą dał jak jogurt truskawkowy, ale ż adnych poważ niejszych obraż eń...

 - Dzię ki Bogu.

 -... Panzella wiezie go tu z pozostał ymi. Przewidywany czas przybycia - zerkną ł na chronometr - za pię ć godzin.

 - Mamy lecieć wszyscy?! - wykrzykną ł em. - Jak wielki jest ten cholerny statek?

 - Znam tylko swoje rozkazy - powiedział Bili, odwracają c się, by odejś ć. - Mam dopilnować, aby wasza szó stka został a dostarczona na “Skyfac". Jak najszybciej. Oraz, a mam nadzieje, ż e o tym nie zapomnicie, trzymać gę bę na kł ó dkę. - “Dlaczego wł aś nie »Skyfac«? " - pomyś lał em znowu.

 - A przypuś ć my, ż e oni się nie zgodzą? - spytał a Norrey. Bili odwró cił się ku nam szczerze zaskoczony.

 - Co?

 - Przecież oni nie mają takiej osobistej motywacji, jak Charlie i ja.

 - Znają swó j obowią zek.

 - Ale są cywilami.

Był nadal zmieszany.

 - A czy nie są ludź mi?

Zrezygnował a.

 - Prowadź nas do tego Sekretarza Generalnego.

Ż adne z nas nie zdawał o sobie jeszcze wtedy sprawy, jak trafne pytanie zadał Bili.

***

Tokugawa bawił w Tokio. No i bardzo dobrze; nie był o dla niego miejsca w jego wł asnym gabinecie. Siedmioro cywili, sześ ciu oficeró w armii. Trzej z tych ostatnich byli - z Sił Kosmicznych, pozostali trzej z sił zbrojnych trzech pań stw; cał a trzynastka wysokiej rangi. Był oby to oczywiste, nawet gdyby wystę powali nago. Wszyscy zachowywali spokó j i rezerwę, ż adne z nich nie wypowiedział o zbę dnego sł owa. Ale w pomieszczeniu wyczuwał o się tyle powagi, ż e wystarczył oby go do otrzeź wienia pijanego drwala.

Ale był a to powaga niespokojna, powaga nerwowa, stoją ca w obliczu autentycznego kryzysu, aż nadto ś wiadoma, ż e oto tworzymy historie. Ci, któ rzy nie wyglą dali agresywnie wyglą dali skrajnie ponuro.

I wtedy spostrzegł em, ż e wszyscy wojskowi i jeden z cywiló w czynili heroiczne wysił ki, aby w sposó b nie rzucają cy się w oczy obserwować jednocześ nie wszystkich obecnych, a wię c wzią ł em się pod boki i roześ miał em w gł os.

Mę ż czyzna zasiadają cy w fotelu Carringtona - przepraszam, Tokugawy - sprawiał wraż enie szczerze zaskoczonego. Nie uraż onego, nawet nie zdenerwowanego - po prostu zaskoczonego.

 - Z czego się pan ś mieje, sir? - spytał ł agodnie, lekko kaleczą c akcent.

Potrzą sną ł em gł ową, uś miechają c się wcią ż mimo woli.

 - Nie wiem, czy potrafię to panu wyjaś nić, panie Sekretarzu Generalny. - Coś w grymasie jego ust kazał o mi jednak spró bować. - Z mojego punktu widzenia wszedł em wł aś nie do filmu Hitchcocka.

Pomyś lał przez chwile, starają c sobie wyobrazić, jak moż e czuć się szary czł owiek wpadają cy nagle w towarzystwo rozdraż nionych lwó w i sam się uś miechną ł.

 - A zatem powinniś my przynajmniej zadbać o ś wież oś ć dialogu - powiedział. Lwia cześ ć jego zmę czenia wynikał a chyba ze zł ego samopoczucia, wywoł anego przebywaniem w stanie nieważ koś ci. Ale zauważ ał o to tylko jego ciał o. - Przejdź my do tematu. Jestem pod wraż eniem waszych nagrań, panie... - Zerkną ł w dó ł, ale nie znalazł tam karteczki, któ rej szukał. Trzymał ją amerykań ski cywil, a temu przez ramie zaglą dał rosyjski generał. Zanim zdą ż ył em mu podpowiedzieć, przymkną ł oczy, natę ż ył pamię ć i cią gną ł: -... Armstead. Znajduje się w posiadaniu trzech kopii “Gwiezdnego tań ca" i pierwsze dwie są już zupeł nie zuż yte. Oglą dał em ostatnio pań skie wł asne nagrania i rozmawiał em z kilkoma pań skimi był ymi studentami. Mam do wykonania pewne zadanie i uważ am, ż e pan i pań ska grupa jesteś cie ludź mi do tego stworzonymi.

Nie chciał em wpę dzać Billa w kł opoty, przybrał em wię c tę py wyraz twarzy i czekał em.

 - Zaobserwowano ponownie obce istoty, któ re pan i Shara Drummond spotkaliś cie. Zdają się krą ż yć po orbicie parkingowej wokó ł Saturna. Pozostają tam już od okoł o trzech tygodni, nie zdradzają c zamiaru podejś cia bliż ej ani oddalenia się od nas. Wysł ano sygnał y radiowe, ale one nie udzielił y ż adnej odpowiedzi. Czy powie mi pan, z ł aski swojej, gdy wreszcie dojdę do informacji, któ re bę dą dla pana nowoś cią?

Wiedział em, ż e mnie rozszyfrowano, ale się nie poddawał em.

 - Nowoś cią dla mnie? Jezu, to wszystko jest...

Znowu się uś miechną ł.

 - Panie Armstead. W ONZ kursuje taicie powiedzonko. Brzmi ono: “W kosmosie nic się nie ukryje".

To prawda, ż e miedzy ludź mi, któ rzy wybrali ż ycie w kosmosie istnieje jedyna w swoim rodzaju wieź, o wiele silniejsza od tej, jaka ł ą czy mieszkań có w Ziemi, bez wzglę du na to kim są. Pomimo swojego ogromu, kosmos zawsze miał pocztę pantoflową rozwinię tą lepiej od niejednego mał ego miasteczka. Ale nie spodziewał em się, ż e Sekretarz Generalny o tym wie.

Gdy wcią ż jeszcze był em w trakcie weryfikowania mojej opinii na temat Sekretarza, w sukurs przyszł a mi Norrey.

 - Wiemy, ż e mamy lecieć do Saturna, panie Sekretarzu Generalny. Nie wiemy w jaki sposó b tam się dostaniemy i czego się od nas oczekuje, gdy już tam bę dziemy.

 - Ani też, o ile już o tym mowa - dodał em - dlaczego ta konferencja odbywa się na pokł adzie “Skyfac".

 - Ale rozumiemy, jak się zapewne pan domyś la, osobiste implikacje wynikają ce z tak dł ugie; podró ż y kosmicznej i wiemy, ż e lecieć musimy.

 - Tego się wł aś nie po was spodziewał em - rzekł z szacunkiem. - Czy macie do mnie jakieś pytania?

 - Chwileczkę - wtrą cił em. - Rozumiem, ż e chodzi panu o cał ą naszą grupę. Czy nie wystarczy Norrey i ja? Jesteś my najlepszymi tancerzami. - Po co zwielokrotniać pań ski fundusz pł ac?

 - Kwota przeznaczona na wynagrodzenia nie odgrywa tu wię kszej roli - odparł Sekretarz. - Wasi przyjaciele bę dą mieli peł ną swobodę wyboru... nie bę dę jednak ukrywał, ż e chciał bym mieć was wszystkich.

 - Dlaczego?

 - Leci czworo dyplomató w. Potrzebuje czterech tł umaczy. Doś wiadczenie i dowiedziona fachowoś ć pana Steina są nieocenione - jak wynika z jego akt jest on jedyny w swoim rodzaju. Pan Brindle moż e nam pomó c w nauczeniu obcych odpowiadania na sygnał y wizualne, opracowane przez komputery, któ re “widział y" “Gwiezdny taniec" - podobnymi sprawami zajmuje się przecież w waszym zespole. Był by to rodzaj rozszerzonego sł ownika, któ ry dał by nam pretekst do wypró bowania reakcji obcych na wią zkę laserową.

Jego odpowiedź zrodził a we mnie kilka poważ nych obiekcji, ale postanowił em zachować ich wyjaś nienie na pó ź niej.

 - Proszę kontynuować - powiedział em.

 - Co do reszty waszych pytań, jesteś my goś ć mi Skyfac Incorporated z uwagi na szereg dziwnych zbiegó w okolicznoś ci, któ re przekonują mnie niemal do mistycyzmu. Aby misja na Saturna doszł a w ogó le do skutku potrzebny jest pewien przerzut balistyczny. Przerzut ten, nazywany Przerzutem Friesena, najlepiej zapoczą tkować z orbity rezonansowej 2: 1. Po takiej orbicie porusza się “Skyfac". Tak się skł ada, ż e “Skyfac" jest dogodną bazą wyposaż eniową, nie mają cą sobie ró wnych w kosmosie. I zupeł nie przypadkowo “Siegfried" - sonda saturiań ska, któ rej budowa dobiegł a już koń ca - krą ż y po precesyjnej orbicie eliptycznej, któ ra sprowadzi go w bliskie są siedztwo “Skyfac" w najodpowiedniejszym momencie. Nieprawdopodobny zbieg okolicznoś ci. Takim samym zbiegiem okolicznoś ci jest to, ż e okno startowe dla lotu na Saturna otworzył o się ró wnocześ nie z pojawieniem się tam obcych. Nie wierze w szczę ś liwe zbiegi okolicznoś ci takiego rzę du. Osobiś cie podejrzewam, ż e jest to rodzaj testu inteligencji i moż liwoś ci, ale poza tym, co wam powiedział em, nie mam na to ż adnych dowodó w. Moje spekulacje są tak samo bez pokrycia jak domysł y kogokolwiek - musimy zebrać wię cej informacji.

 - Jak dł ugo to okno startowe bę dzie otwarte? - spytał em.

 - Okoł o dwudziestu godzin.

 - Ile potrwa podró ż tam i z powrotem?

 - Liczą c od momentu startu - trzy lata. Okoł o roku w tamtą stronę i dwa lata z powrotem.

Z począ tku był em mile zaskoczony: trzy lata zamknię cia w puszce peł nej dyplomató w zamiast dwunastu. Ale po chwili zaczą ł em się domyś lać wchodzą cych w grę przyś pieszeń - w nieprzetestowanym statku budowanym przez rzą d na zasadzie przetargu ofert. A poza tym, był o to wcią ż wię cej czasu niż potrzeba, byś my wszyscy przystosowali się nieodwracalnie od stanu nieważ koś ci. Cią gle chyba trzymali w zanadrzu coś specjalnego i nadzwyczajnego.

Uś miechną ł em się znowu.

 - A pan leci?

Czł owiek mniejszego kalibru odparł by “Przykro mi, ale nie mogę " albo coś w tym rodzaju - i moż e był by w tym zupeł nie szczery. Sekretarze Generalni nie latają na Saturna, nawet jeś li tego chcą. Ale on powiedział tylko “nie", a mnie zrobił o się wstyd, ż e w ogó le zadał em to pytanie.

 - Co do kompensacji - cią gną ł spokojnie - to nie istnieje, oczywiś cie, adekwatna do wyrzeczeń, na jakie się skazujecie. Niemniej jednak, gdybyś cie po powrocie wyraż ali chę ć kontynuowania waszych wystę pó w, wszystkie wynikają ce z tego koszta operacyjne pokrywane bę dą doż ywotnio przez ONZ. Gdybyś cie zaniechali dalszej dział alnoś ci artystycznej, zostanie wam zagwarantowany nieograniczony doż ywotni transport bezpł atny do i z dowolnego miejsca podlegają cego jurysdykcji ONZ oraz luksusowe warunki przebywania w takim miejscu.

Pł acono nam doż ywotnim biletem lotniczym do każ dego miejsca w opanowanym przez ludzkoś ć kosmosie. Jeś li ocalejemy,, ż eby go odebrać.

 - Rozważ anie formy i wysokoś ci zapł aty za tego rodzaju poś wiecenia nie ma ż adnego sensu; każ da propozycja bę dzie groteskowa i warta ś miechu. Ale wyraziliś cie zgodę; wasz gatunek jest wam zobowią zany. Czy to was satysfakcjonuje?

Zamyś lił em się nad jego sł owami i spojrzał em na Norrey.

 - Akceptujemy ten czek in blanco - powiedział a. - Ale nie przyrzekamy, ż e go zrealizujemy. Skiną ł gł ową.

 - To chyba jedyna sensowna odpowiedź. W porzą dku, teraz...

 - Sir - powiedział em z naciskiem. - Chciał bym od razu coś wyjaś nić.

 - Tak? - Jego cierpliwoś ć był a dla mnie zaszczytem.

 - Norrey i ja chcemy lecieć z powodó w osobistych. Nie mogę wystę pować w imieniu innych, ale musi pan wiedzieć, - ż e nie jestem zbytnio przekonany, czy ktokolwiek z nas potrafi wywią zać się z tego zadania. Zrobimy, co w naszej mocy - ale nie spodziewam się sukcesu.

Spoczę ł y na mnie oczy chiń skiego generał a.

 - Dlaczego? - warkną ł.

Nie spuszczał em wzroku z Sekretarza.

 - Zakł ada pan, ż e skoro jesteś my Gwiezdnymi Tancerzami, to automatycznie potrafimy sł uż yć panu za tł umaczy. Nie mogę tego gwarantować. Odważ ę się powiedzieć, ż e lepiej niż ktokolwiek z tu obecnych znam taś my z “Gwiezdnym tań cem" - nawet te obję te cenzurą. To ja je krę cił em. To ja tak dł ugo manipulował em szybkoś ciami i kadrowaniem podczas montaż u, aż poznał em z nazwy każ dą klatkę i niech mnie diabli, jeż eli rozumiem ich jeż yk. No tak, miał em pewne przebł yski, przeczucia, ale... Shara ich rozumiał a - z grubsza, intuicyjnie, wkł adają c w to wiele wysił ku, ale rozumiał a. Nie jestem nawet w poł owie takim choreografem, jakim był a ona, ani też w poł owie takim tancerzem. Nie doró wnuje jej ż adne z nas. Nie doró wnuje jej nikt, kogo znam. Sama mi powiedział a, ż e kontakt, jaki z nimi nawią zał a odbywał się bardziej za poś rednictwem telepatii niż choreografii. Nie mam poję cia, czy któ rekolwiek z nas potrafi poprzez taniec nawią zać z nimi taki wł aś nie telepatyczny kontakt. Nie był em tam; siedział em w tym przeroś nię tym toroidzie, cztery grodzie stą d i tylko ten show filmował em. - Zaczynał em się podniecać. Nagromadzone we mnie emocje znajdował y teraz swoje ujś cie. - Przepraszam, generale - zwró cił em się do Chiń czyka - ale nie jest to coś, co moż na zał atwić rozkazem.

Sekretarz nie okazywał niepokoju.

 - Czy korzystał pan z pomocy komputeró w?

 - Nie - przyznał em. - Przymierzał em się do tego, ale dopiero wtedy, gdy znajdę chwilę czasu.

 - Nie są dzi pan chyba, ż e to zaniedbaliś my. Podobnie jak pan, nie dysponujemy sł owniczkiem obco - - ludzkim, ale wiemy już sporo. Potrafi pan choreografować przy wykorzystaniu komputera?

 - Jasne.

 - Zawartoś ć pamię ci naszego komputera pokł adowego powinna panu zapewnić w drodze do Saturna materiał do rocznych studió w nad jeż ykiem obcych. Dostarczy ona panu “sł ownika" oo najmniej wystarczają cego do rozpoczę cia pracy nad poszerzaniem go oraz obszernych, moż na by rzec hipotetycznych sugestii co do metodyki postę powania. Badania te przyniosł y już pewne wyniki. Pan i pań ska grupa jesteś cie być moż e jedynymi ż yją cymi ludź mi, zdolnymi do oceny tych danych i wykorzystania ich w praktyce. Widział em taś my z waszych wystę pó w i są dzę, ż e jeś li ktoś w ogó le potrafi tego dokonać, to tylko wy. Wszyscy jesteś cie ludź mi unikatowymi - przynajmniej w dziedzinie, któ rą się zajmujecie. Myś licie jak ludzie - ale nie tak samo jak ludzie.

To był a najniezwyklejsza opinia, jaką kiedykolwiek usł yszał em; oszoł omił a mnie bardziej niż wszystko, co tego dnia został o powiedziane.

 - Mó wię oczywiś cie o was wszystkich - cią gną ł dalej. - Być moż e poniesiecie poraż kę. W takim przypadku dla grupy dyplomató w, z któ rych tylko jedna osoba ma minimalne doś wiadczenie z zakresu warunkó w ż ycia w stanie nieważ koś ci jesteś cie najlepszymi nauczycielami i przewodnikami, jakich moż na sobie wyobrazić. Cokolwiek się wydarzy, bę dą oni potrzebowali do pomocy ludzi, któ rzy w kosmosie czują się jak w domu.

Wyją ł papierosa, a amerykań ski cywil wł ą czył dyskretnie klimatyzacje. Przypalił sobie sam zapał ką.

 - Jestem przekonany, ż e wszyscy dacie z siebie wszystko. Wszyscy ci z waszego zespoł u, któ rzy zgodzą się lecieć. Mam nadzieje, ż e bę dą to wszyscy. Ale nie moż emy czekać na przybycie pań skich przyjació ł, panie Armstead; wszyscy znajdujemy się po ogromną presją. Jeś li ma pan zostać przedstawiony misji dyplomatycznej, musi to nastą pić teraz.

Ują ł em Norrey ta rę kę; ona uś cisnę ł a moją.

I pomyś leć, ż e mogł em sobie wieś ć ż ycie anonimowego wideooperatora - alkoholika w New Brunswick.

 - Idziemy, sir - powiedział em zdecydowanie.

***

 - Wpuszczasz mnie w maliny - wykrzykną ł Raoul.

 - Jak Boga kocham - zapewnił em go.

 - To brzmi jak ż art Miltona Berle - upierał się.

 - Jesteś za mł ody, ż eby pamię tać Miltona Berle - powiedział a Norrey. Leż ał a na jednej z koi, zapadają c co chwila w drzemkę.

 - A czy nie mam biblioteki taś m?

 - Zgadzam się z tobą - powiedział em - ale fakty są faktami. Nasz korpus dyplomatyczny skł ada się z Hiszpana, Rosjanki, Chiń czyka i Amerykanina.

 - O Boż e - ję kną ł Tom z są siedniej koi, w któ rej pó ł leż ał od czasu swego przybycia. Rzeczywiś cie wyglą dał jak jogurt truskawkowy, lekko rozbeł tany, i skarż ył się na sporadyczny bó l oka i ucha. - To ma nawet sens.

 - Jasne - zgodził em się. - To musi być zespó ł wielonarodowy; cał e to gadanie o jednoczeniu się ludzkoś ci w obliczu zagroż enia ze strony obcych to wierutne brednie.

 - Z przysł owiowym Czł owiekiem Bez Skazy na czele - dopowiedział a Linda.

 - Idealny był by sam Sekretarz Generalny ONZ - wtrą cił Raoul.

 - Jasne - zgodził em się - ale on ma do zał atwienia jakieś nie cierpią ce zwł oki sprawy gdzie indziej.

 - Ezequiel DeLaTorre też moż e być - mrukną ł w zamyś leniu Tom. Skiną ł em gł ową.

 - Nawet ja o nim sł yszał em - powiedział em. - Okay, zdoł ał em wam powiedzieć wszystko, co wiemy. Komentarze? Pytania?

 - Chciał bym dowiedzieć się czegoś bliż szego w sprawie tej jednorocznej podró ż y - odezwał się Tom. - O ile się orientuję, jest to niemoż liwe.

 - Ja też tak uważ am - zgodził em się z nim. - Dł ugo przebywaliś my w kosmosie. Nie wiem, czy rozumieją, jak niewielkie dł ugotrwał e przyś pieszenia moż emy teraz znieś ć. Co wy na to, Harry? Raoul? Czy to moż liwe?

 - Nie wydaje mi się - odparł Harry.

 - Dlaczego nie? Moż esz to wyjaś nić?

Do przywilejó w goś ci “Skyfac" należ y ró wnież dostę p do pokł adowego komputera. Harry podpł yną ł do terminala i na ekranie pojawił się wzó r:

 - To najprostszy wzó r na wyraż enie czasu przelotu z planety na planetę - powiedział Stein.

 - Jezu.

 - I jest za prosty, ż eby wyjaś nić to, o co pytasz.

 - Hmmm... wspominali o jakimś przerzucie...

 - Mam - wykrzykną ł Raoul. - Przerzut Friesena. Miał em to na koń cu jeż yka. Jasne, to by był o to.

 - Co? - spytali wszyscy jednocześ nie.

 - Gdy był em dzieciakiem, czytywał em wszystkie artykuł y dotyczą ce kolonizacji kosmosu, jakie wpadł y mi w rę ce - entuzjazmował się Raoul. - Lawrence Friesen wygł osił w Princeton referat... jasne, pamię tam, był o to w roku osiemdziesią tym, czy trochę wcześ niej. Poczekajcie. - Pokicał jak kró lik do terminala i zaczą ł coś na nim przeliczać.

Harry liczył na swoim kalkulatorze osobistym wbudowanym w sprzą czkę od pasa.

 - A jak zamierzasz uzyskać prę dkoś ć 28 kilometró w na sekundę? - spytał sceptycznie.

 - Moż e impulsem nuklearnym? - zasugerował Tom.

 - Wcale nie - powiedział Raoul. - Wykorzytują c przeniesienie Friesena nie trzeba się uciekać do tego rodzaju ś rodkó w. Popatrzcie - przeł ą czył terminal na grafikę i zaczą ł szkicować swó j pomysł. - Trzeba zaczą ć od takiej orbity:

 - Orbita rezonansowa 2: 1? - spytał em.

 - Wł aś nie - potwierdził.

 - Taka, po jakiej krą ż y “Skyfac"? - spytał em.

 - Tak, jasne, to by... hej! Hej, tak... jesteś my akurat tam, gdzie powinniś my być. O rany, co za niezwykł y zbieg okolicznoś ci.

Harry zaczynał już wę szyć pismo nosem. Tom chyba też. .

 - No i co? - podpowiadał em.

Raoul skasował grafikę i zrobił jeszcze kilka obliczeń.

 - No dobrze, zał ó ż my, ż e chcemy, aby prę dkoś ć, z jaką porusza się nasz statek zmniejszył a się o niecał y kilometr na sekundę. To daje nam... no tak, wyhamowujemy przez prawie dwie minuty z przyś pieszeniem l g. Hmmm. Albo, powiedzmy, przez siedemnaś cie minut z 0, 1 g. No nic. W wyniku tego zaczynamy spadać na Ziemie. O to nam wł aś nie chodzi, bo chcemy się katapultować okrą ż ają c ją. W ś ciś le okreś lonym momencie zwię kszamy wię c prę dkoś ć o dodatkowe 5, 44 kilometra na sekundę.

Okoł o dziewię ciu minut przy cią ż eniu l g, ale nie moż na stosować l g, bo ze wzglę du na nas przyś pieszanie musi trwać kró tko. Powiedzmy, jakieś 4, 6 minuty przy 2 g albo 2, 3 minuty przy 4 g.

 - No fajnie - wtrą cił em wesoł o. - Tylko dwie minuty przy czterokrotnym przecią ż eniu. Twarze wę drują nam na tył gł owy i jesteś my jedynymi stworzeniami w ukł adzie z potylicami z przodu. Wal dalej.

 - Dostajemy wię c takie coś - cią gną ł Raoul wciskają c znowu klawisz wł ą czają cy grafikę.

 - A potem roczna podró ż w stanie nieważ koś ci, podczas któ rej opracowujemy choreografię, wymiotujemy, sł uchamy, jak pró chnieją nam koś ci, mordujemy dyplomató w, zjadamy ich i wkuwamy rozmó wki obcych. Po roku jesteś my już na Saturnie. Fajnie, to kolejny szczę ś liwy zbieg okolicznoś ci - okno startowe dla jednorocznej podró ż y na Saturna otwiera się...

 - No tak - przerwał mu Harry, zerkają c znad swego kalkulatora - w ten sposó b dolecisz przez rok do Saturna - z prę dkoś cią wzglę dną 12 kilometró w na sekundę. To wię cej niż prę dkoś ć ucieczki dla Ziemi. Jak chcesz ją wytracić?

 - Dajemy się schwytać przez pole grawitacyjne Tytana - odparł triumfalnie Raoul.

 - Och - stę kną ł Harry. - Och. Wytracamy osiem albo i dziewię ć kilometró w na sekundę.

 - O to chodzi - cią gną ł Raoul walą c w klawisze. - Spokojnie. 0, 1 g przez 2, 5 godziny. Albo, ż ebyś my wszyscy lepiej to znieś li, 0, 01 g przez trochę wię cej niż dobę. Eeee... przez 25, 5 godziny.

Nie chce się chwalić, ale naprawdę nadą ż ał em za wię kszoś cią gł ó wnych tez tego wykł adu - monitor komputera to cudowna pomoc dla ignoranta.

 - No i dobrze - powiedział em nagle, zwracają c na siebie uwagę wszystkich. - No i dobrze. To jest moż liwe. Omawialiś my te sprawę już na dwie godziny przed przybyciem tu waszego wahadł owca. Powiedział em wam, czego od nas chcą i dlaczego nalegają, ż ebyś my lecieli wszyscy. Chciał bym dać wam czas do namysł u do jutra wieczó r. Ale wó z niedł ugo rusza. To ten cał y interes z oknem startowym, o któ rym wspominał eś, Raoul. - Harry ł ypną ł podejrzliwie okiem, Tom ró wnież był poruszony nieprawdopodobień stwem takiego trafu. - A wię c - cią gną ł em udają c, ż e tego nie zauważ am - muszę mieć wasze ostateczne decyzje najdalej za godzinę. Wiem, ż e to ś mieszne, ale nie mamy wyboru - westchną ł em. - Radzę wam dobrze wykorzystać te godzinę.

 - Charlie, do cholery - wykrzykną ł autentycznie zdenerwowany Tom - czy to rodzina, czy nie?

 - Ja...

 - Co to za wygł upy - zgodził się z nim Raoul. - Czł owiek nie powinien obraż ać swych przyjació ł. Linda i Harry ró wnież sprawiali wraż enie uraż onych.

 - Sł uchajcie, idioci - powiedział em, wytaczają c swó j najcię ż szy kaliber - to jest na zawsze. Już nigdy nie pojeź dzicie na nartach, nie popł ywacie, nigdy nie pospacerujecie - nawet po Księ ż ycu. Nigdy już się nawet nie wysracie bez pomocy technicznej.

 - A gdzie na Ziemi moż na się teraz wysrać bez pomocy technicznej? - spytał a Linda.

 - Przestań - warkną ł em - nie wyjeż dż aj mi tu z satyrą, zastanó w się. Czy muszę się uciekać do argumentó w osobistych? Harry, Raoul - jak wam się wydaje, z iloma kobietami umó wicie się na randkę w kosmosie? Ile z nich porzuci cał y ś wiat, ż eby z wami pozostać? Teraz poważ nie. Linda, Tom - czy znacie jakikolwiek dowó d, któ ry przynajmniej sugerował by, ż e poł ó g w stanie nieważ koś ci jest moż liwy? Czy chcecie pewnego dnia ryzykować dwa ż ycia? A moż e planujecie poddanie się sterylizacji? A teraz przestań cie wszyscy czworo mó wić jak bohaterowie komiksu i wysł uchajcie mnie, do diabł a! - Ze zdumieniem stwierdził em, ż e naprawdę, wpadam w szał. - Nie moż emy mieć ż adnej pewnoś ci, ż e potrafimy się porozumieć z tymi cholernymi ć mami! Tak dł ugie igranie z losem zmniejsza prawdopodobień stwo powodzenia. Dwa ż ycia, to wystarczają ce ryzyko. Ludzie, nie jesteś cie nam do niczego potrzebni - wykrzykną ł em i ugryzł em się w jeż yk.

 - Nie - podją ł em po chwili - to kł amstwo. Nie bę dę się przy tym upierał. Ale, jeś li to zadanie jest w ogó le wykonalne, moż emy sobie poradzić bez was. Norrey i ja mamy osobiste powody, ż eby lecieć - ale po co wy macie porzucać swoją planetę?

Zapadł o lepkie milczenie. Zrobił em, co mogł em, Norrey nie miał a nic do dodania. Obserwował em cztery oboję tne, nie wyraż ają ce ż adnych emocji twarze i czekał em.

W koń cu Linda poruszył a się.

 - Rozwią ż emy problem rodzenia w stanie nieważ koś ci - powiedział a. A w sekundę pó ź niej dodał a: - Kiedy bę dziemy musieli.

Tom zapomniał o swych dolegliwoś ciach. Posł ał Lindzie przecią gł e spojrzenie, uś miechają c się obrzmiał ymi, usianymi siateczką popę kanych ż ył ek wargami i powiedział:

 - Wychował em się w Nowym Jorku. Przez cał e ż ycie mieszkał em w mieś cie. Nigdy nie zdawał em sobie sprawy ile napię cia jest w miejskim ż yciu, dopó ki nie pomieszkał em przez tydzień w domu waszej rodziny. I nie uś wiadamiał em sobie nawet, jak bardzo nienawidzę tego napię cia, dopó ki nie zdał em sobie sprawy jak bardzo się boje, gdy musiał em wracać na Ziemie. - Dotkną ł jej policzka podeszł ymi krwią paznokciami. - Jasne, kiedyś bę dziemy mieli dziecko - i nie bę dziemy musieli uczyć go ż ycia w dż ungli.

Linda uś miechnę ł a się i uję ł a jego purpurowe palce.

 - Nie bę dziemy musieli uczyć go chodzenia.

 - W stanie nieważ koś ci - odezwał się nieobecnym gł osem Raoul - jestem wyż szy. - Pomyś lał em, ż e chodzi mu o te kilka centymetró w, o któ re wycią gają się w stanie nieważ koś ci każ de plecy, ale on dodał - W stanie nieważ koś ci nikt nie jest niski.

O rany, on miał rację - w kosmosie nie ma sensu mó wienie o kimś, ż e “się ga nam do pasa", nie ma wię c też sensu mó wienie o wzroś cie.

Ale gł os Raoula był niepewny. On nie podją ł jeszcze decyzji.

Harry pocią gną ł z puszki ł yk piwa, czkną ł i wbił wzrok w sufit.

 - Po mojemu. Doś ć dł ugo. Cary ten gips z przystosowaniem. Mó gł bym pracować cał y rok, a nie pó ł. Myś lał o się już o tym - zerkną ł na Raoula. - Nie wydaje mi się, ż e bę dzie mi szczegó lnie brakował o kobiet.

Raoul wytrzymał jego wzrok.

 - Mnie też nie - powiedział i tym razem w jego gł osie brzmiał a decyzja.

Coś zaś witał o w zwojach szarych komó rek i szczeka mi opadł a.

 - O rany!

 - To tylko klapki na oczach, Charlie - powiedział a wspó ł czują co Linda.

Miał a rację. To nie miał o nic wspó lnego z moją mą droś cią ż yciową ani z doś wiadczeniem, ani ze spostrzegawczoś cią. To był a po prostu moja wada wrodzona: klapki na oczach. Nigdy nie nauczę się dostrzegać kwitną cej pod moim nosem mił oś ci.

 - Norrey - powiedział em oskarż ycielskim tonem - wiesz, ż e jestem idiotą, dlaczego mi nie powiedział aś? Norrey?

Spał a pochrapują c.

A pozostał a czwó rka ś miał a się ze mnie jak diabli po sekundzie też był em zmuszony się roześ miać. Każ dy czł owiek, któ ry nie uważ a siebie za gł upca, jest cholernym gł upcem; każ dy czł owiek, któ ry stara się, to ukryć jest podwó jnym cholernym gł upcem, bo jest sam. Ś mieją c się razem pomniejszaliś my moją gł upotę do cechy wspó lnie dzielonej i nawet Norrey poruszył a się na swej koi i uś miechnę ł a przez sen.

 - W porzą dku - powiedział em, gdy tylko udał o mi się zaczerpną ć tchu. - Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Nie bę dę walczył z wiatrakami. Kocham was wszystkich i bę dę ogromnie rad z waszego towarzystwa. Tom, wycią gnij się i prześ pij trochę; Raoul, zgaś ś wiatł o. Idziemy się pakować. Potem wró cimy tu po Norrey i Toma. Zapakujemy twoje komiksy i tunikę na zmianę, Tom. Nadal waż ysz okoł o siedemdziesię ciu dwó ch kilogramó w, tak? - Pochylił em się nad Norrey i pocał ował em ją w czoł o. - No, pchajmy ten wó zek.




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.