Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział 4



Spadał em przez rozgwież dż ony kosmos, sterują c warkoczem fluoryzują cego gazu, jak lą dują ca kometa, koncentrują c się na utrzymaniu prostego krę gosł upa oraz zł ą czonych kolan i kostek stó p. To pomagał o mi zapomnieć o nerwach.

 - Pię ć - zaintonował monotonnym gł osem Raoul - cztery, trzy, dwa, jeden, teraz! - i wokó ł mnie rozbł ysną ł pierś cień jasnopomarań czowego pł omienia. Przeszył em go jak igł a.

 - Pię knie - szepnę ł a mi do ucha Norrey ze swego odległ ego o kilometr punktu obserwacyjnego. Naraz uniosł em wyprostowane ramiona nad gł ową i zę bami mocno zagryzł em kontakt. Gdy przelatywał em przez pł omienisty pomarań czowy pierś cień, mó j “warkocz" stał się ciemnopurpurowy i znaczą c mó j siad, rozszerzał się leniwie i symetrycznie. W tej purpurowej bruź dzie roziskrzał y się i gasł y w nieregularnych odstę pach czasu maleń kie nove. Magia Raoula. Tuż przed cał kowitym opró ż nieniem przymocowanych do mych ł ydek zbiornikó w z barwnikiem, odpalił em silniczek odrzutowy i liczą c sekundy, dał em mu się wynieś ć “w gó rę " po coraz to wię kszej krzywiź nie.

 - Zapal, Harry - rzucił em kró tko. - Nie widzę cię.

Nad moim wyimaginowanym horyzontem zabł ysł y czerwone ś wiateł ka. Odetchną wszy z ulgą, wył ą czył em cią g silniczka. Nie kierował em się dokł adnie na kamerę, ale konieczna korekta kursu był a nieznaczna i nie zniekształ cał a w zauważ alny sposó b kreś lonej przeze mnie krzywej. Gdy dostrzegł em swoją gwiazdę odniesienia, wykonał em salto i naliczywszy dziesię ć obrotó w, zbliż ył em się do kamery na tyle, by ją ujrzeć i pó jś ć ś wiecą w gó rę. W jednej chwili wyszedł em z ruchu wirowego, zorientował em się co do swego poł oż enia i wyhamował em ostro wszystkimi silniczkami, poddają c swe ciał o przecią ż eniu ponad 3 g. Wył ą czył em je w idealnym momencie; zatrzymał em się w odległ oś ci zaledwie pię ć dziesię ciu metró w od kamery. Wył ą czył em natychmiast cał e zasilanie, wkł adają c w to wszystkie sił y, jakie mi pozostał y i przeszedł em od naturalnego skurczu charakterystycznego dla duż ych przecią ż eń do peł nego odprę ż enia. Wytrzymał em tak odliczają c do pię ciu i szepną ł em: - Wył ą cz!

Czerwone ś wiateł ko nad kamerą zgasł o, a Norrey, Raoul, Tom i Linda wydali ciche okrzyki pochwał y.

 - Okay, Harry, obejrzyjmy sobie playback.

 - Już się robi, szefie.

Nastą pił a przerwa, podczas któ rej Harry przewijał taś mę, a potem zaś wiecił y się krawę dzie wielkiego, kwadratowego wycinka przestrzeni. Obramowane nim gwiazdy zmienił y swoje poł oż enie i zaczę ł y się poruszać. W kadrze pojawił się mó j obraz i wykonał manewr, któ ry przed chwilą zakoń czył em. Był em zadowolony. We wł aś ciwym momencie wpadł em w martwy ś rodek pierś cienia pomarań czowego “pł omienia" i wyzwolił em smugę purpurowego dymu. Krzywa ucieczki był a nieco postrzę piona, ale mogł a ujś ć. Gwał towne powię kszenie się mego, zbliż ają cego się do kamery obrazu był o tak zaskakują ce, ż e naprawdę się wzdrygną ł em. Dla obserwatora hamowanie był o tak samo zapierają ce dech w piersiach, jak i dla mnie. Ucieczka był a ś wietna, a koń cowa, triumfalna poza naprawdę kapitalna.

 - To jest uję cie - powiedział em z zadowoleniem. - Gdzie tu jest najbliż szy bar?

 - Zaraz za rogiem - odparł Raoul. - Ja stawiam.

 - Jak to mił o spotkać patrona sztuki.

Spoza “dolnej" kamery wył onił się masywny, roboczy skafander pró ż niowy Harry'ego, obwieszony girlandami narzę dzi.

 - Hej - odezwał się Harry - jeszcze nie teraz. Trzeba zrobić ostatnie uję cie drugiej sceny.

 - Och, do diabł a - zaprotestował em. - Powietrze mi się koń czy, w brzuchu mi burczy i cał y pł ywam w tym wynaturzonym kaloszu.

 - Koń czy się nasz czas - powiedział kró tko Harry.

 - Paliwo moich silnikó w jest na wykoń czeniu - pró bował em jeszcze.

 - W Scenie Drugiej uż ywasz ich niewiele - przypomniał a mi Norrey. - Oś le Drabinki, pamię tasz? Brutalna, sił owa robota. - Zamilkł a na chwile. - No i naprawdę czas nam się koń czy, Charlie.

 - Mają rację, Charlie - wtrą cił Raoul. - Za wcześ nie to powiedział em. Ruszaj, noc jest mł oda.

Rozejrzał em się wokó ł po niezmierzonej kuli rozgwież dż onej pustki. Ziemia jak pił ka plaż owa po lewej, a obok niej sł oń ce wielkoś ci pił eczki baseballowej.

 - Okay - uległ em - chyba masz rację. Harry, rozwalcie z Raoulem te dekoracje i ustawcie na jej miejsce nastę pną, w porzą dku? Reszta rozgrzewa się na swoich miejscach. Spoć cie się.

Raoul i Harry, sprawni i wyszkoleni jak para starych glin, popę dzili Wozem Rodzinnym w pró ż nie. Usiadł em na niczym i popadł em w zadumę, klną c w duchu te cholerną normę czasową. Zbliż ał się termin ponownego powrotu na Ziemie, a to oznaczał o, ż e już najwyż szy czas na przeprowadzenie pró b tego fragmentu i przystą pienie do zdję ć, czy mi to odpowiadał o, czy nie. Ż aden artysta nie lubi być poganiany przez czas, nie lubią tego nawet ci, któ rzy bez tego bodź ca nie potrafią pracować.

Do czasu zmontowania Oś lich Drabinek był em już niemal znowu w nastroju do tań ca. Drabinki stanowił y rodzaj tró jwymiarowej, gimnastycznej dż ungli. Był to ogromny dwudziestoś cian o krawę dziach z przeź roczystych rur wypeł nionych fluoryzują cym zielenią i czerwienią neonem. Obejmował y one obszar mniej wię cej 14 000 metró w sześ ciennych, w któ rym, niczym nieruchome pył ki kurzu, wisiał a niezliczona liczba maleń kich ciekł ych kropel, poł yskują cych w promieniach laseró w. Sok jabł kowy.

Miał em wł aś nie wydać wszystkim polecenie zaję cia swoich miejsc, gdy Norrey opuś cił a swoją pozycje i pomknę ł a w moją stronę. Przyczyna tego mogł a być, oczywiś cie, tylko jedna, wył ą czył em wię c swoje radio i czekał em. Wyhamował a zgrabnie, zatrzymują c się tuż przy mnie i przytknę ł a swó j heł m do mojego.

 - Charlie, nie chciał abym, ż ebyś to robił na sił ę. Moż emy wró cić za jedenaś cie godzin i...

 - Nie, już wszystko dobrze, kochanie - zapewnił em ją. - Masz rację: “Czas nam się koń czy". Mam tylko nadzieje, ż e choreografia jest w porzą dku.

 - To dopiero pierwsze podejś cie. Symulacje wypadł y ś wietnie.

 - Nie o to mi chodził o. Wiem, do diabł a, ż e jest prawidł owa. Potrafię już zupeł nie dobrze myś leć w kategoriach sferycznych. Nie wiem tylko, czy jest coś warta.

 - O co ci chodzi?

 - Jest to ten typ choreografii, któ rego nienawidził aby Shara. Sztywna, precyzyjnie wyliczona czasowo, jak alejki w parku.

Zaczepił a się zgię tą w kolanie nogą o moją talie, ż eby powstrzymać lekki dryf i zamyś lił a się.

 - Nienawidził aby jej u siebie - powiedział a po chwili - ale z przyjemnoś cią oglą dał aby ją w naszym wykonaniu. To dobry kawał ek, Charlie - a wiesz, ż e krytycy kochają wszystko, co abstrakcyjne.

 - Tak, masz rację, znowu ją masz - powiedział em. - Dzię kuje, kochanie - dodał em ś ciskają c jej ramie przez materiał skafandra pró ż niowego i znowu wł ą czył em swoje radio. - W porzą dku chł opaki i dziewczyny. Krę cimy. Harry, czy te kamery wreszcie gotowe?

 - Krę cimy - oznajmił.

***

Nie moż na udawać wesoł oś ci na tyle dobrze, ż eby oszukać ż onę taką jak Norrey, jeś li nie ma w tym czegoś autentycznego. Ciskanie swym ciał em na wszystkie strony miedzy czerwonymi i zielonymi Drabinkami, wspó ł dział anie z energią trzech pozostał ych tancerzy, któ rych zdarzył o mi się pokochać, koncentrowanie się na zachowaniu wyliczonej do uł amka sekundy synchronizacji czasowej i idealnym uł oż eniu ciał a był o naprawdę wyczerpują ce. Ale artysta jest zdolny do samokrytycyzmu nawet w ś rodku najbardziej pochł aniają cego uwagę wystę pu. I chociaż w wirują cym ś rodku tań ca potrzebna mi był a cał a moja uwaga, to jednak pozostawał o jeszcze we mnie miejsce na szepczą cy cichutki gł osik, ż e to nie jest wszystko, na co mnie stać.

Starał em się pocieszyć refleksją, ż e dokł adnie w ten sam sposó b czuje każ dy artysta, w odniesieniu do wszystkiego, co wykonuje - i nie pomogł o mi to ani trochę bardziej, niż pomaga któ remukolwiek z nas. I popeł nił em jeden mał y bł ą d w uł oż eniu ciał a i w zbytnim poś piechu starał em się go naprawić silniczkami rakietowymi, wł ą czają c nie ten, co trzeba i z impetem wpadają c tył em na Toma. Jego plecy grzmotnę ł y mnie z taką samą sił ą. Nasze zbiorniki powietrza zgrzytnę ł y o siebie, a mó j pę kł. Dostał em kopa miedzy ł opatki, Drabinki uniosł y się gwał townie w gó rę i wyrż nę ł y mnie przez uda. Resztką ś wiadomoś ci dostrzegł em jeszcze, ż e znajduje się ponad dwadzieś cia metró w od dekoracji i zmierzam, kozioł kują c, ku nieskoń czonoś ci.

***

Przeł omowe był o uderzenie o Drabinki czę ś cią ciał a nie stanowią cą ś rodka cię ż koś ci. Wprawił o mnie to w akrobatyczne kozioł kowanie, któ re odprowadził o powietrze do heł mu i butó w skafandra, a krew do gł owy i stó p, dzię ki czemu szybciej oprzytomniał em. Ale i tak upł ynę ł y cenne sekundy zanim zorientował em się w sytuacji, wybrał em sobie punkt odniesienia i zaczą ł em wirować w sposó b kontrolowany. Z perspektywy, któ rą - mi to dał o, wcią ż oszoł omiony wydedukował em intuicyjnie, któ re silniczki wyhamują ruch wirowy i uż ył em ich.

Przestał em kozioł kować i teraz już ł atwo zlokalizował em Drabinki... jako jasną, kubistyczną choinkę, maleją cą szybko w oczach. Znajdował a się miedzy mną a bł ę kitną pił ką plaż ową, na któ rej się urodził em. Przynajmniej los nie bę dzie na tyle staroś wiecki, by nagrodzie mnie ś miercią w stylu Shary. Ale odejś cie a la Bruce Carrington ró wnież nie bardzo mnie pocią gał o.

Uda bolał y mnie jak diabli, szczegó lnie prawe, ale plecy nie zaczę ł y jeszcze dawać o sobie znać - jeszcze nie uś wiadamiał em sobie, ż e powinny. W moich sł uchawkach rozbrzmiewał y jakieś gł osy, gł osy ponaglają ce, ale nadal był em zbyt oszoł omiony, by wył owić jakiś sens z tego, co mó wił y. Przyjdzie jeszcze czas na przestrojenie uszu; teraz przez mó j mó zg przelatywał y szeregi liczb, a uzyskiwane odpowiedzi był y coraz gorsze. W zbiorniku powietrza panuje o wiele wię ksze ciś nienie niż w silniczku odrzutowym. Z drugiej strony, posiadał em dziesię ć silniczkó w, za pomocą któ rych mogł em wytracić prę dkoś ć nadaną mi przez rozproszony wybuch. Z trzeciej strony, rozpoczą ł em wystę p z silniczkami prawie bez paliwa.

Chociaż doszedł em do wniosku, ż e jestem już martwy, robił em co mogł em, by się uratować; ustawił em silniczki rakietowe w rzą d daleko od ś rodka mej masy i odpalił em. Lewa stopa - przedni i tylny. Prawa stopa - to samo. Silniczek na brzuchu. Plecy zaczę ł y ję czeć, potem krzyczeć, potem wyć w mę czarniach; nie był to zlokalizowany, przeszywają cy bó l, ale bó l ogó lny. Nie potrafił em wywnioskować czy to objaw zł y, czy dobry. Silniczek na plecach - zaciskał em zę by, ż eby nie skowyczeć. Lewa rę ka - przedni i tylny...

... “Oszczę dzić trochę ". Zarezerwował em parę z prawej rę ki na mał e manewry korekcyjne i rozejrzał em się by stwierdzić, co zdział ał em.

Oś le Drabinki wcią ż malał y, chociaż już mniej gwał townie.

Był em teraz niemal w peł ni ś wiadomy i czuł em, ż e mó j mó zg przystą pił do odrabiania zaległ oś ci. Gł osy w sł uchawkach zaczę ł y wreszcie nabierać sensu. Pierwszy, któ ry zidentyfikował em, należ ał oczywiś cie do Norrey - ale ona nic nie mó wił a, tylko pł akał a i klę ł a.

 - Hej, sł oneczko - odezwał em się tak spokojnie, jak tylko potrafił em i natychmiast przestał a. Inni też. Potem...

 - Trzymaj się, kochany, lecę!

 - To prawda, szefie - zgodził się Harry. - Ś ledzę pana na radarze od chwili, kiedy pan wystartował, a komputer wylicza kurs dla automatycznego pilota.

 - Dogoni cię - krzykną ł Raoul. - Ta maszyna mó wi “tak". Komputer naprowadzi na ciebie Wó z z peł nymi zbiornikami paliwa i z Norrey za sterami, a pó ź niej przywiezie was z powrotem.

No jasne. Tuż przy Oś lich Drabinkach widział em Wó z Rodzinny, skierowany dziobem na mnie. Nie malał tak szybko jak Drabinki - ale jednak malał. Miał em poważ ne wą tpliwoś ci, czy dogoni mnie ta bań ka powietrza.

 - Szefie - odezwał się z naciskiem w gł osie Harry - czy pań ski skafander jest w porzą dku?

 - Tak, oczywiś cie. Sił a wybuchu skierowana był a na zewną trz. Nie uszkodził a nawet drugiego zbiornika. - Na samą myś l o tym zabolał y mnie plecy, no i tak, cholera, dysk Wozu wyraź nie malał. Nie tak znowu bardzo, ale na pewno nie ró sł i w tym decydują cym momencie przypomniał em sobie, ż e gwarancja oprogramowania komputera upł ynę ł a trzy dni temu.

 - No có ż, klamka zapadł a - powiedział em wesoł o. - Przypomnijcie mi, ż ebym zaskarż ył tego skur... Hej! Co z Tomem!

 - Panujemy nad sytuacją - powiedział kró tko Harry. - Jest nieprzytomny, ale ż ywy i cał y. Nic dziwnego, ż e Linda milczał a. Modlił a się.

 - Jest tam jakiś lekarz? - spytał em retorycznie.

 - Rozmawiał em ze. “Skyfac". Panzella jest już w drodze. Ś cią gamy teraz Toma na pokł ad.

 - Idź cie, wszyscy troje. Tu nie macie nic do roboty. Raoul, uważ aj na Linde.

 - Zrobi się.

Zapadł a cisza, jeż eli nie liczyć niesł yszalnego do tej pory, nieustają cego podkł adu oddechó w i szelestu odzież y. Norrey znowu zaczę ł a pł akać, ale szybko się opanował a. Dysk, któ ry był nią i Wozem ró sł teraz. Nie odrywają c od niego wzroku, dokonał em pomiaru kciukiem. Tak, ró sł.

 - Nawiasem mó wią c, Norrey, doganiasz mnie - powiedział em starają c się zachować beztroski ton.

 - No wł aś nie - zgodził a się i kiedy szybkoś ć wzrostu Wozu doszł a do zauważ alnego goł ym okiem pę cznienia, zgasł a korona pł omienia napę du.

 - Co jest...?

Wczujcie się w sytuacje. Wyleciał em z Oś lich Drabinek z cholerną szybkoś cią. Zanim Norrey dopada siodeł ka i odpala silniki, upł ywa moż e nawet i peł ne trzydzieś ci sekund. W idealnym przypadku komputer tak ustala jej cią g, ż eby osią gnę ł a szybkoś ć wię kszą od mojej, podtrzymuje go jakiś czas, a potem wył ą cza i zaczyna wyhamowywanie, ż eby mogł a zawró cić w kierunku Drabinek w momencie, gdy przetną się nasze trajektorie. Trochę to zbyt zagmatwane, ż eby przeprowadzić obliczenia w pamię ci, ale ż aden problem dla komputera balistycznego chociaż w poł owie tak dobrego, jak nasz.

Czynnikiem decydują cym był o paliwo.

Biorą c pod uwagę projektowane cał kowite zuż ycie paliwa, Norrey musiał a wył ą czyć cią g precyzyjnie w poł owie drogi. Wykorzystał a poł owę zawartoś ci swych zbiornikó w; komputer wyliczył, ż e przy szybkoś ciach, z jakimi poruszaliś my się teraz ja i ona, dojdzie w koń cu do spotkania i wył ą czył cią g. Przeprowadził em w pamię ci prymitywne obliczenia arytmetyczne, oparte na przypuszczeniach i obarczone olbrzymim marginesem bł ę du, po czym zbladł em i zadrż ał em w swej plastykowej torbie. Drugim decydują cym czynnikiem był o powietrze.

 - Harry - przerwał em raptem panują cą cisze - przelicz mi wszystko jeszcze raz, ale wprowadź nastę pują ce dane dotyczą ce zapasu powietrza...

 - O Jezu - odezwał się zaskoczony, ale powtó rzył podane przeze mnie liczby. - Poczekaj chwilkę.

 - Charlie - powiedział a z przestrachem w gł osie Norrey. - O mó j Boż e, Charlie!

 - Spokojnie, dziecinko, spokojnie. Moż e wszystko jest w porzą dku.

Wreszcie rozległ się gł os Harry'ego.

 - Niedobrze, szefie. Zanim ona tam dotrze, skoń czy się panu powietrze. Kiedy stamtą d zawró ci, jej zbiorniki też już bę dą na wyczerpaniu.

 - No to zawracaj teraz, kochanie, ruszaj z powrotem - powiedział em najł agodniej, jak mogł em.

 - Nie, do diabł a! - krzyknę ł a.

 - Po co ryzykować gł ową, kochanie? Ja już jestem pogrzebany... pogrzebany w kosmosie. Zawró ć teraz...

 - Nie.

Spró bował em uciec się do brutalnoś ci.

 - Tak cholernie chcesz mieć mojego trupa?

 - Tak.

 - A po co? Ż eby dyndał przy Lamusie?

 - Nie. Ż eby z nim odlecieć.

 - Co?

 - Harry, wylicz mi kurs, po któ rym dotrę do niego zanim skoń czy się mu powietrze. Nie bierz pod uwagi drogi powrotnej. Podaj mi minimalny czas spotkania.

 - Nie! - rykną ł em.

 - Norrey - odezwał się poważ nie Harry - nie mamy tutaj niczego, czym moglibyś my was doś cigną ć. To nie statek kosmiczny. Jeż eli chociaż na chwile wł ą czysz jeszcze cią g, to nie starczy ci paliwa na wystartowanie w drogą powrotną, nie starczy nawet na wyhamowanie ruchu w tamtą stronę. Masz wię cej powietrza niż on, ale oba wasze poł ą czone zapasy nie wystarczą dla jednego z was do czasu nadejś cia pomocy, nawet jeś li zdoł alibyś my ś ledzić was tak dł ugo na radarze. - To był a najdł uż sza mowa, jaką kiedykolwiek sł yszał em z ust Harry'ego.

 - Niech mnie diabli, jeż eli chcą zostać wdową - wybuchną ł a i rę cznie wł ą czył a silnik. Teraz był a tak samo martwa, jak ja.

 - Jasna cholera! - wrzasnę liś my jednocześ nie z Harrym, a potem już sam krzykną ł em:

 - Pomó ż jej, Harry.

 - Tak jest! - odkrzykną ł, a w nieskoń czony czas pó ź niej dodał smutno: - Okay, Norrey, leć. Nowy kurs masz wprowadzony do autopilota.

 - No i dobrze - powiedział a cią gle zł a, ale już ł agodnieją ca. - Przez dwadzieś cia pią ć lat pragną ł em zostać twoją ż oną, Armstead. Niech mnie diabli porwą, jeż eli mam teraz zostać wdową po tobie.

 - Harry - powiedział em, wiedzą c z gó ry, ż e to beznadziejne, ale nie dopuszczają c do siebie tej myś li - przelicz wszystko jeszcze raz zakł adają c, ż e porzucimy wó z, gdy skoń czy się paliwo i odpalimy wszystkie silniczki rakietowe skafandra Norrey na raz. Nie są tak wyczerpane, jak moje.

 - Nic z tego, szefie - odpowiedział niemal od razu Harry. - Jest was dwoje.

 - A czy - spytał em z desperacją - moż emy wykorzystać powietrze do oddychania na odrzut?

Musiał być tak samo zdesperowany, już rozważ ył te moż liwoś ć,

 - Jasne, moż ecie. Ale to pochł onę ł oby cał e wasze powietrze. Jesteś cie martwi, szefie. Skiną ł em gł ową. Gł upi nawyk, pomyś lał em, najwyż szy czas się go pozbyć.

 - Tak też myś lał em. Dzię ki, Harry. Powodzenia z Tomem.

Norrey nie odzywał a się sł owem. Obecnie komputer znowu wł ą czył cią g i Wó z Rodzinny osią gną ł już taką szybkoś ć, z któ rą, zuż ywają c resztki paliwa, wkró tce mnie dogoni. Poś wiata wokó ł Wozu (wyraź nie teraz rosną cego) zgasł a, a Norrey dalej się nie odzywał a. Milczeliś my wszyscy. Albo nie był o nic, albo aż za duż o do powiedzenia, nic poś redniego. Po jakimś czasie Harry zameldował, ż e dotarli do domu. Podał Norrey dane manewru zawracania, przeł ą czył znowu jej komputer na sterowanie rę czne, a potem jemu i innym skoń czył o się powietrze.

Oddechy dwojga ludzi są niemal niesł yszalne.

Zbliż ał a się już od dawna, dostatecznie dł ugo, ż eby bó l w plecach zelż ał do niemal niezauważ alnego ć mienia. Gdy był a już tak blisko, ż e ją widział em, musiał em zmobilizować cał ą sił ę woli, ż eby nie wykorzystać resztek paliwa i nie wyjś ć jej naprzeciw. Nie chodził o o to, ż e mam je na co oszczę dzać. Ale spotkanie w otwartym kosmosie jest jak zró wnywanie się na autostradzie szybkiego ruchu - lepiej, ż eby jedno z wą s utrzymywał o stalą prę dkoś ć, dwie zmienne to za wiele. Norrey wykonał a manewr popisowo i zatrzymał a się na samej granicy zasię gu liny ratunkowej.

Ta precyzja był a daremna. Ale nikt nie rezygnuje z wysił kó w na rzecz utrzymania się przy ż yciu tylko dlatego, ż e komputer twierdzi, ż e to niemoż liwe.

W tym samym uł amku sekundy, w któ rym szybkoś ć spadł a do zera, wystrzelił a linę ratunkową. Cię ż arek na jej koń cu uderzył mnie lekko w pierś; pię kny rzut; nie ma co, nawet biorą c pod uwagę magnes wspomagają cy. Pochwycił em linę skwapliwie i kosztował o mnie kilka sekund skoncentrowanego wysił ku, ż eby ją puś cić i przypią ć sobie do pasa. Nie zdawał em sobie dotą d sprawy jak jestem osamotniony i przestraszony.

Gdy tylko upewnił em się, ż e jestem bezpieczny, Norrey wł ą czył a wycią garkę i Wó z przycią gną ł mnie do siebie.

 - Kto twierdził, ż e nigdy nie moż e zł apać taksó wki, kiedy akurat jej potrzebuje? - powiedział em, ale zę by mi dzwonił y i to zepsuł o cał y efekt.

Uś miechnę ł a się jednak i pomogł a mi wgramolić się na siodeł ko.

 - Doką d, szefie?

I nagle zdał em sobie sprawę, ż e nie potrafię wymyś lić ż adnej dowcipnej odpowiedzi. Gdyby kadł ub wozu nie był wzmocniony, skruszył bym go kolanami.

 - Gdzie bą dź - powiedział em po prostu, a ona odwró cił a się w swoim siodeł ku i odpalił a silniki.

Pilotowanie takiego traktora, jak nasz Wó z Rodzinny wymaga naprawdę czuł ej rę ki, szczegó lnie przy znacznym obcią ż eniu. To nie lada sztuka utrzymać pę cherzyk ró wnowagi na przecię ciu nitek ż yrokompasu. Sposó b sterowania jest wyją tkowo bzdurny - trzeba mieć coś w rodzaju wyczucia, gdyż inaczej wpada się w wibracje i diabli biorą ż yro.

Tancerz jest oczywiś cie lepszy w balansowaniu siedzeniem od każ dego, z wyją tkiem moż e najbardziej doś wiadczonych pilotó w Sił Kosmicznych, a Norrey był a w tym najlepsza z cał ej naszej szó stki. Teraz jednak przechodził a samą siebie.

Był a lepsza od komputera. Co nie jest znowu takie dziwne - w baku jest zawsze wię cej benzyny niż to wskazuje licznik - ale i tak dystans był zbyt duż y, ż eby miał o to jakiekolwiek znaczenie. Wcią ż byliś my martwi. Ale po pewnym czasie odległ y, zielono - czerwony sferoid, któ rym był y Drabinki, przestał malec; potwierdził y to przyrzą dy, Po dł uż szej chwili sam stwierdził em, ż e nawet trochę uró sł. I w tym wł aś nie momencie ustał y wibracje miedzy mymi udami.

Przez cał y okres przyspieszania gotował em się ż chę ci porozmawiania, ale trzymał em gę bę na Wó dkę, ż eby nie rozpraszać uwagi Norrey. Teraz pozostawał o nam tylko biernie czekać. Od teraz aż do chwili ś mierci nie mieliś my nic wię cej do roboty, jak tylko rozmawiać, a ja znowu nie mogł em znaleź ć sł ó w. To Norrey pierwsza przerwał a milczenie. Brzmienie jej gł osu był o precyzyjnie prawidł owe.

 - Uff, nie uwierzysz mi... ale nie mamy już paliwa.

 - Sł uchaj - powiedział em - czy sposobu, w jaki sterujesz swoim siedzeniem nie nazywają czasem krę ceniem tył kiem?

 - Och, Charlie, nie chce umierać.

 - No to nie umieraj.

Zapadł o milczenie.

 - Przepraszam - powiedział a w koń cu, wcią ż odwracają c ode mnie twarz. - Dokonał am wyboru. Te ostatnie minuty z tobą są tego warte. Wymknę ł o mi się po prostu - prychnę ł a sama do siebie. - Marnowanie powietrza.

 - Nie przychodzi mi do gł owy nic, na co mó gł bym poś wiecić swoje powietrze poza rozmową z tobą. Znaczy się taką, któ rą moż na prowadzić w skafandrach pró ż niowych. Ja też nie chce umierać - ale jeś li bę dę musiał odejś ć, to cieszę się, ż e mam do towarzystwa ciebie. Czy to nie egoizm?

- Bzdury. Ja też się cieszę, ż e tu jesteś, Charlie.

 - Do diabł a, przecież to ja wyreż yserował em to spotkanie. Gdyby mnie tu nie był o, nie był oby tu nikogo - urwał em i patrzył em spode ł ba. - To mnie chyba najbardziej denerwuje. Zastanawiał em się czasami co stanie się w koń cu przyczyną mojej ś mierci. No i jasne, miał em rację: moja wł asna gł upota. Wylecieć w kosmos. Tak się zagapić. A niech to cholera, Norrey.

 - Charlie, to był wypadek.

 - Wyleciał em w kosmos. Nie uważ ał em. Myś lał em o tej cholernej normie czasowej i przekroczył em ją.

 - Charlie, to oszukiwanie samego siebie. Przynajmniej poł owa tej winy, jaką się obarczasz, spoczywa na skubań cu, któ ry sprawdzał w fabryce twó j zbiornik powietrza. Nie wspominają c już o tym cholernym idiocie, któ ry zapomniał zatankować dziś rano Wó z. To był obowią zek rotacyjny.

 - Kto był tym idiotą? - spytał em bez zastanowienia.

 - Ten sam idiota, któ ry wystartował Wozem nie zabierają c dodatkowego powietrza. Ja.

Zapadł o niezrę czne milczenie. A to z kolei spowodował o, ż e zaczą ł em przetrzą sać mó j mó zg w poszukiwaniu czegoś mą drego albo poż ytecznego, co mó gł bym teraz powiedzieć. Albo zrobić. Zastanó wmy się: mnie został a jeszcze 1/8 zawartoś ci zbiornika powietrza. Norrey okoł o 1/4: nie zuż ył a tyle co ja podczas ć wiczeń. Wycią gną ł em rę ką, odpią ł em peł en zbiornik Norrey i przeł oż ył em go w milczeniu nad jej ramieniem. Odebrał a go ode mnie też się nie odzywają c i wydobył a ze schowka zestaw pierwszej pomocy. Wyję ł a z niego tró jnik, upewnił a się, czy oba wtyki są uszczelnione i nasunę ł a go na butle z powietrzem. Odł ą czył a od zestawu wę ż e przedł uż ają ce i nasunę ł a je na wtyki tró jnika. Tak przygotowaną butle przytroczył a do burty Wozu na pó ź niej - syfon powietrzny z dwoma sł omkami. Potem odwró cił a się niezdarnie w swoim siodeł ku i usiadł a twarzą do mnie.

Jeś li ktoś kiedykolwiek bę dzie wam wmawiał, ż e obejmowanie się w skafandrach pró ż niowych jest stratą czasu, nie wierzcie mu. Obejmowanie się nigdy nie jest stratą czasu. Bolał y mnie od tego plecy, ale nie zwracał em na nie uwagi.

Sł uchawki zatrzeszczał y. To Raoul wywoł ywał nas z mieszkania Toma i Lindy:

 - Norrey? Charlie? Z Tomem wszystko w porzą dku. Lekarz jest w drodze, Charlie, ale nie dotrze tu na tyle szybko, ż eby coś wam to - dał o. Skontaktował em się z Kwaterą Gł ó wną Sił Kosmicznych. Nie ma w tym rejonie ż adnego rozkł adowego ruchu, nie ma w pobliż u ż adnego statku. Nic, Charlie, zupeł nie nic. Co mamy, u diabł a, robić? - Harry musiał być bardzo zaję ty przy Tomie, bo inaczej zł apał by już za mikrofon.

 - Powiem ci, co masz robić, stary - powiedział em spokojnie, robią c odstę py miedzy poszczegó lnymi sł owami, ż eby dać mu ochł oną ć! - Wciś nij przycisk “Zapis". Okay? Teraz wł ą cz gł oś niki, ż eby Harry i Linda mogli być ś wiadkami. Gotowe? Okay. Ja, Charlie Armstead, bę dą c w peł ni wł adz umysł owych i fizycznych... "

 - Charlie!

 - Nie psuj taś my, stary. Nie mam czasu na zbyt duż o powtó rek i mam tu coś lepszego do roboty. , Ja Charlie Armstead... "

To nie trwał o dł ugo. Pozostawił em wszystko Zespoł owi - i uczynił em Grubego Humphreya peł nym wspó lnikiem. “Le Maintenant", zdł awioną przez biurokrację, zamknię to przed miesią cem. Potem przyszł a kolej na Norrey, a ona powtó rzył a wszystko, niemal sł owo w sł owo.

No i có ż nam wtedy pozostawał o? Poż egnaliś my się z Raoulem, Lindą i Harrym czynią c to moż liwie jak najzwię ź lej, po czym wył ą czyliś my nasze radia. Siedzenie na siodeł ku tył em do przodu był o dla Norrey niewygodne; odwró cił a się znowu plecami do mnie, a ja obją ł em ją od tył u jak pasaż er motocykla. Nasze heł my zetknę ł y się. To, co wtedy sobie mó wiliś my to nie wasz pieprzony interes.

Upł ynę ł a jedna godzina, najpeł niejsza godzina w moim ż yciu.

 - Zabił nas ten poś piech spowodowany upł ywają cą normą czasową - powiedział em w koń cu - gł upi, cholerny poś piech. Dlaczego? A wię c nasz metabolizm nie pozwala nam ż yć w kosmosie. Coś w tym musi być. Czego my się tak boimy? Co Ziemia ma takiego w sobie, ż e tak kurczowo się jej trzymamy?

 - Ludzi - odparł a Norrey poważ nie. - Miejsca. Tutaj, w gó rze, nie ma za duż o ani jednego, ani drugiego.

 - Siedem miliardó w roją ce się w jednym zwietrzał ym mrowisku.

 - Charlie, spó jrz tam - wskazał a na Ziemie. - Widzisz te oazę, zawieszoną w kosmosie? Czy stą d wyglą da na zatł oczoną?

Trafił a w sedno. Nasza rodzinna planeta, widziana z kosmosu sprawia nieodparte wraż enie jednego, ogromnego, opuszczonego odludzia. Widzi się przeważ nie pustynie i tylko od czasu do czasu migoczą ce punkciki ś wiatł a lub miniaturowa mozaika dają ś wiadectwo dział alnoś ci czł owieka. Czł owiek moż e skazić jak diabli atmosferę -. widziana na krawę dzi, podczas zachodu sł oń ca, nie wyglą da na grubszą od skó rki jabł ka - ale jak dotą d nie poczynił jeszcze widocznych ś ladó w na obliczu swej planety.

 - Nie. Ale jest i ty o tym wiesz. Cał y czas boli mnie tam noga. Nie ma tam ani chwili prawdziwej ciszy. Ś mierdzi. Jest plugawa i opanowana przez bakterie, zasypywana nieszczę ś ciami, pogrą ż ona w zaraź liwym szaleń stwie i tkwią ca po pas w rozpaczy. Nie wiem jak, u diabł a, mogł em kiedykolwiek chcieć tam wracać.

 - Charlie! - dopiero teraz, gdy po to, bym ją usł yszał musiał a podnieś ć gł os do krzyku, uś wiadomił em sobie, jak gł oś no musiał em mó wić. Urwał em, zł y sam na siebie.

 - Przepraszam, kochanie - powiedział em. - Chyba niewiele dbam o Ziemie, od kiedy zamknię to “Le Maintenant". - Zaczynał em tak, ż eby wypadł o to na dowcip, ale nie wyszł o zabawnie.

 - Charlie - powiedział a dziwnym gł osem.

 - Tak?

 - Dlaczego Oś le Drabinki zapalają się i gasną?

Natychmiast sprawdził em butle z powietrzem, potem tró jnik, doł ą czone doń wę ż e oraz zł ą cza. Nie, dostawał a powietrze. Wtedy dopiero obejrzał em się i u diabł a, rzeczywiś cie. Oś le Drabinki zapalał y się i gasł y w dali jak mrugają ce lampki choinkowe. Jeszcze raz skrupulatnie sprawdził em instalacje, powietrzną, ż eby się upewnić, czy oboje nie mamy halucynacji i wró cił em do naszego czuł ego uś cisku.

 - Zabawne - powiedział em. - Nie przychodzi mi do gł owy ż adne uszkodzenie ukł adowe, któ re wywoł ał oby taki efekt.

 - Coś musiał o uderzyć w ekran baterii sł onecznej i wprawić go w ruch wirowy.

 - Chyba tak, ale co?

 - Do diabł a z tym, Charlie. A moż e to Raoul pró buje nam coś zasygnalizować?

 - Jeż eli nawet, to do diabł a i z nim. Nie mam nic wię cej do dodania i niech mnie diabli, jeś li mam ochotę czegoś wysł uchiwać. Nie podnoś my tej cholernej sł uchawki. Na czym to skoń czyliś my?

 - Na wniosku, ż e Ziemia przycią ga.

 - No pewnie, ż e przycią ga - i to mocno. Dlaczego ktokolwiek na niej ż yje, Norrey? A, do diabł a i z rym.

 - Tak. To nie jest takie znowu zł e miejsce. Tam się poznaliś my.

 - To prawda. - Przytulił em ją trochę, mocniej. - Wydaje mi się, ż e jesteś my szczę ś ciarzami. Oboje znaleź liś my swoją drugą poł owę.. I to zanim umarliś my. Ilu jeszcze jest takich szczę ś ciarzy?

 - Chyba Tom i Linda. Poza nimi nie przychodzi mi do gł owy nikt ze znajomych.

 - Mnie też. Gdy był em dzieckiem, zdarzał o się wię cej szczę ś liwych mał ż eń stw. - Drabinki zaczę ł y mrugać dwa razy szybciej. Czyż by drugi nieprawdopodobny meteor? A moż e obluzował się kawał ek pł yty, wprawiają c resztę w szybsze wirowanie? To rozpraszanie uwagi był o denerwują ce; dopó ki nie dostrzegał em tego migotania, lepiej mi się rozmawiał o.

 - Chyba nigdy nie zdawał em sobie sprawy, jakie nieprawdopodobne mieliś my szczę ś cie. Dzielenie go z tobą to dobry interes.

 - Och, Charlie - krzyknę ł a poruszają c się w mych ramionach. Pomimo niewygody, obró cił a się znowu na swoim siodeł ku, ż eby mnie obją ć. Mó j skafander pró ż niowy wbijał mi się w kark, sł uchawka z jednej strony uwierał a mnie w ucho, a jej silne ramiona wzniecał y piekł o w moich obolał ych plecach, ale nie wydał em ję ku skargi. Dopó ki jej uś cisk nie stał się nagle jeszcze silniejszy.

 - Charlie!

 - Mhm...

Zł agodził a nieco uś cisk, ale nic puszczał a mnie.

 - Co to, u diabł a?

Zł apał em oddech.

 - Co? - obejrzał em się. - Co tu, u diabł a? - Oboje spadliś my z naszych siodeł ek i dryfowaliś my na koń cach wę ż y powietrznych, niezdolni z wraż enia do jakiegokolwiek dział ania.

Wisiał dosł ownie nad naszymi gł owami, w odległ oś ci niespeł na stu metró w, tak nieprawdopodobnie ogromny i skró cony przez perspektywę, ż e upł ynę ł o kilka sekund, zanim rozpoznaliś my, ż e to statek.

“Champion" gł osił y wypukł e, czerwone litery biegną ce przez dzió b. A pod spodem: “Sił y Kosmiczne ONZ".

Obejrzał em się na Norrey, potem jeszcze raz sprawdził em przewody powietrzne.

 - Ż adnego rozkł adowego ruchu - powiedział em gł ucho i wł ą czył em swoje radio.

Gł os był bardzo silny, ale zakł ó cenia o tyle silniejsze, ż e domyś lił em się, iż ten ktoś nie mó wi do mikrofonu, a zwraca się do kogoś w tym samym pomieszczeniu. Zapamię tał em każ dą sylabę.

 -... knieci, pieprzeni idoci są za tę pi na to, ż eby wł ą czyć swoje radia, sir. Ktoś musi ich trą cić w ramie.

Znajomy gł os zanió sł się ś miechem, a radiowiec po chwili mu zawtó rował. Norrey i ja sł uchaliś my tego ś miechu, nie mogą c dobyć z siebie gł osu.

 - O rany - odezwał em się w koń cu - gdzie się czł owiek ma zaszyć, ż eby znaleź ć się sam na sam z wł asną ż oną?

Nagle cisza, a potem mikrofon został pochwycony i znajomy gł os rykną ł.

 - Ty sukinsynu!

 - Ale skoro już się pan fatygował do nas taki kawał drogi, majorze Cox - powiedział a wspaniał omyś lnie Norrey - to wpadniemy do pana na piwo.

 - Wy tę pe sukinsyny - nadleciał z dala gł os Harry'ego. - Wy tę pe sukinsyny. Oś le Drabinki przestał y mrugać. Wiadomoś ć dotarł a do nas.




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.