|
|||
Rozdział 3Te taś my z pierwszego semestru sprzedawał y się jednak jak ciepł e buł eczki, a krytycy byli w wię kszoś ci bardziej niż przychylni. W tym czasie wznowiliś my też “Masa to tylko sł owo" ze ś cież ką dź wię kową Raoula i zakoń czyliś my nasz pierwszy rok budż etowy na dobrym plusie. Przez nastę pny rok nasze Studio nabierał o kształ tu. Ulokowaliś my się na bardzo wydł uż onej orbicie. Przechodzą c przez perigeum, Studio zbliż ał o się do Ziemi na odległ oś ć 32000 kilometró w, a w apogeum oddalaliś my się od niej na okoł o 80 000 kilometró w. Wybierają c taką orbitę unikaliś my zasł aniania poł owy nieba na każ dej taś mie przez Ziemie; w apogeum Ziemia widziana z pokł adu Studia był a mniej wię cej wielkoś ci pię ś ci i wię kszoś ć czasu spę dzaliś my daleko od niej. Jak wyglą dał sam kompleks Studia. Najwię kszą pojedynczą strukturą był o oczywiś cie Akwarium - ogromna kula do pracy we wnę trzu bez skafandró w pró ż niowych. Po prawidł owym oś wietleniu był a ona niemal zupeł nie przezroczysta, ale jeż eli nie chcieliś my mieć w tle cał ego wszechś wiata, mogliś my ją obł oż yć pł ytami z nieprzezroczystej folii. W ró ż nych miejscach znajdował o się w niej sześ ć mał ych i bardzo dobrych gniazd kamerowych i istniał a moż liwoś ć zainstalowania plastykowych pł yt, któ re przeobraż ał y ją we wpisany w kule sześ cian. Jednak korzystaliś my z nich zaledwie kilka razy i prawdopodobnie wię cej tego nie uczynimy. Nastę pny pod wzglę dem wielkoś ci był Lamus Ciotki Grawitacji, dł ugi, “stacjonarny" sł up, usiany podporami i rolkami do nacią gania lin, ale zawsze pokryty przywią zaną doń dla bezpieczeń stwa rupieciarnią. Czę ś ci dekoracji, moduł y kamerowe i czę ś ci zamienne, akcesoria oś wietleniowe, konsole sterownicze i systemy pomocnicze, kanistry i bań ki, pudł a, toboł ki, pę tle, zwoje i poupychane bezł adnie pakunki ze wszystkim, co wedł ug kogoś z nas mogł o się przydać do tań ca w stanie nieważ koś ci i filmowania go, wszystko to był o przyczepione do Lamusa Ciotki Grawitacji niczym mię dzyplanetarne pijawki. Musieliś my urzą dzić to w taki wł aś nie sposó b, bo czę ste wchodzenie do pomieszczeń mieszkalnych i wychodzenie z nich wcale nie jest wygodne. Wyobraź cie sobie teraz mł ot kowalski. Duż yr stary mł ot z wielką, barył kowatą gł ową. Wyobraź cie sobie duż o mniejszą gł owę przytwierdzoną na drugim koń cu trzonka. To mó j dom. Kiedy przebywam w kosmosie, tam wł aś nie mieszkam ze swą ż oną - w trzech pokojach z kuchnią i ł azienką. Spró bujcie zró wnoważ yć ten kowalski mł ot w poziomie na jednym palcu. Bę dziecie musieli podł oż yć ten palec tuż przy drugim koń cu, w pobliż u duż o masywniejszej gł owy mł ota. Jest to punkt, wokó ł któ rego krą ż y mó j dom i jego przeciwwaga. Czynią to po idealnie koncentrycznych koł ach, aby zapewnić mi w domu efekt wypadkowy w postaci cią ż enia ró wnego jednej szó stej cią ż enia ziemskiego. W przeciwwadze mieś ci się instalacja podtrzymania ż ycia, magazyn ż ywnoś ci, stacja energetyczna, telemetryczna aparatura medyczna, pokł adowy komputer, centralka telefoniczna oraz parę cholernie duż ych ż yroskopó w. Ponieważ tylko Tokugawa moż e pozwalać sobie, kiedy przyjdzie mu na to ochota, na wydatkowanie energii potrzebnej do poruszenia i zatrzymania wirują cych w kosmosie mas, istnieją tylko dwa sposoby wychodzenia z domu. Oś obrotu wymierzona jest w Lamus Ciotki Grawitacji i w Ratusz, (o któ rym za chwile) trzeba tylko wyjś ć przez “dolną " ś luzę powietrzną i puś cić się w odpowiednim momencie. Jeś li nie jesteś starym wygą kosmicznym albo jeś li twoim celem jest miejsce leż ą ce gdzieś na stycznej do osi obrotu, wychodzisz ś luzą “gó rną ", wspinasz się po wyposaż onym w uchwyty trzonku mł ota do punktu cał kowite) nieważ koś ci, odbijasz, a potem, korzystają c z silniczkó w rakietowych swojego skafandra, kierujesz się tam, gdzie chcesz dotrzeć. Do domu wchodzi się zawsze “drzwiami frontowymi", czyli ś luzą “gó rną ". Cierpieliś my te wszystkie niewygody oczywiś cie dlatego, by zapewnić sobie jedną szó stą g w pomieszczeniach mieszkalnych. Gdybyś cie dostatecznie dł ugo przebywali w kosmosie, stwierdzilibyś cie, ż e stan nieważ koś ci jest o wiele wygodniejszy. Wtedy każ da grawitacja wydaje się być arbitralnym ograniczeniem ruchu - czulibyś cie się w niej jak pisarz, od któ rego ż ą dają tylko szczę ś liwych zakoń czeń, albo muzyk, ograniczony do jednego rytmu. " Jednak spę dzaliś my w domu tyle czasu, ile zdoł aliś my. Każ de cią ż enie spowalnia oczywiś cie dą ż enie waszego ciał a do nieodwracalnego przystosowania się do zerowej grawitacji, a jedna szó sta g stanowi rozsą dny kompromis. Ponieważ jest to norma lokalna zaró wno dla powierzchni Księ ż yca, jak i pokł adu “Skyfac" parametry fizjologiczne są powszechnie znane. Im wię cej czasu spę dzaliś my w domu, tym dł uż ej mogliś my pozostawać w kosmosie - a nasz harmonogram zaję ć był bardzo napię ty. Ż adne z nas nie chciał o pozostać w kosmosie na zawsze. Tak nam się wtedy wydawał o. Jeż eli jednak, mimo wszystko, wyniki badań wykazywał y, ż e organizm jednego z nas przystosowuje się zbyt gwał townie, moż na to był o w pewnym stopniu skompensować. Delikwent wychodził drzwiami kuchennymi, (ś luzą “dolną " ), wspinał się na zwisają cy z dź wigu drą ż ek do ć wiczeń i przypinał do niego paskami. Przypominał o to trochę, jedną z zabawek dla niemowlakó w lub zmodyfikowaną wersje ł awki bosmań skiej. Zwalniał o się hamulec i drą ż ek zaczynał “opadać " wzdł uż trzonka mł ota, bardzo prosto, gdyż nie był o tam tarcia atmosferycznego, któ re odchylił oby w bok kierunek jego ruchu. Pasaż er “drą ż ka" oddalał się coraz bardziej od mniejszej gł owy mł ota, wydł uż ają c w ten sposó b dł ugoś ć trzonka, a tym samym zwię kszają c dział ają cą nań sił ę grawitacyjną. Gdy znalazł się już dostatecznie “nisko", powiedzmy pod dział aniem 1/2 (okoł o 400 metró w liny), wł ą czał hamulec i ć wiczył na tak zaprojektowanym drą ż ku, by umoż liwiał prace nad cał ym ciał em. Jeż eli sobie ż yczył, mó gł ró wnież uż yć wbudowanych w drą ż ek pedał ó w do podcią gnię cia się w gó rę liny. Przewidziano takż e tak zwany “hamulec postojowy", dzię ki któ remu ć wiczą cy, jeż eli brakł o mu już sił i tracił rytm, mó gł zjechać lotem ś lizgowym w dó ł do samego koń ca nie skrę cają c sobie przy tym karku. Wielką pokusę stanowił Ratusz - kula nieco mniejsza od Akwarium Zł otej Rybki. Był to w zasadzie nasz wspó lny liying room, miejsce, w któ rym mogliś my spotykać się, przebywać razem i gawę dzić, grać w karty, uczyć się piosenek, spierać się o choreografię, kł ó cić się o choreografię (to dwie ró ż ne rzeczy), grać w pił kę rę czną albo po prostu rozkoszować się luksusem nieważ koś ci bez skafandró w pró ż niowych lub czegoś waż nego do zrobienia. Ró ż ne był y wię c pokusy do stał ego przebywania w Ratuszu - a czekał o na nas tak wiele standardowych, codziennych zadań, ż e trzeba był o ostro je hamować. Dwa razy dziennie do komputera medycznego doktora Panzelli na pokł adzie “Skyfac" przesył ane był y wyniki wyczerpują cych testó w fizjologicznych każ dego z nas - wodę, powietrze i ż ywnoś ć mogł em sprowadzać ską diną d, gdyby ni z tego, ni z owego “Skyfac" przestał nas hoł ubić, ale mó zg Panzelli był mi potrzebny. Panzella był dla medycyny kosmicznej tym, kim dla budownictwa kosmicznego był Harry Stein. Trzymał nas w ryzach, beształ przez radio, gdy uchylaliś my się od pracy nad sobą i polecał sesje ć wiczeń na drą ż ku jak surowy kapł an, któ ry zadaje pokutę. Począ tkowo dla optymalnej populacji, liczą cej pię tnaś cie osó b zamierzaliś my zbudować pię ć kowalskich mł otó w. Tego pierwszego roku popę dzaliś my nawet Harry'ego. Kiedy pierwsza grupa studentó w wysiadł a z wahadł owca, był o cudem, ż e do zasiedlenia nadają się aż trzy jednostki. Musieliś my, z podzię kowaniami i premią za dobrą robotę, odprawić ludzi Harry'ego wcześ niej. Potrzebowaliś my kwater, któ re zajmowali. Dziesię ciu studentó w, Norrey, Raoul, Harry i ja - razem czternaś cie osó b. Trzy jednostki - razem dziewię ć pokoi. Był o wiele romansó w... a Norrey i ja wyszliś my z tego jako mał ż eń stwo - ceremonia zaś lubin był a tylko formalnoś cią. Do chwili rozpoczę cia drugiego sezonu zakoń czyliś my budowę jeszcze jednego trzypokojowego domu, a przywieź liś my ze sobą tylko siedmioro studentó w. Każ dy miał wię c drzwi, któ re mó gł za sobą zamkną ć. Wszyscy oni, cał a sió demka, odpadli. Pią ty mł ot nigdy nie został zbudowany. To był a ta seria zł ych kart, o któ rej wcześ niej wspominał em, cią gną ca się i przez nasz drugi sezon. Pomyś lcie tylko - był em jeszcze mł ody i zaczynał em wł aś nie stawać się kimś w tań cu nowoczesnym, gdy pocisk wł amywacza roztrzaskał mi staw biodrowy. To był o dawno, ale pamię tam siebie jako cholernie dobrego. Nigdy nie bę dę już tak dobry, nawet mogą c znó w korzystać z mej chorej nogi. Kilka osó b, któ re odrzuciliś my był o lepszymi tancerzami, niż kiedykolwiek był em ja - w ziemskich warunkach. Wierzył em, ż e naprawdę dobry tancerz ma wrodzone predyspozycje do nauki myś lenia sferycznego. Mierne wyniki pierwszego sezonu uzmysł owił y mi mó j bł ą d i dla sezonu drugiego zastosowaliś my inne kryteria. Staraliś my się szukać umysł ó w niekonwencjonalnych, umysł ó w nie skutych z gó ry wyrobionymi są dami i logiką. Raoul okreś lił ich “typami autoró w SF". Rezultaty był y okropne. Po pierwsze okazał o się, ż e ci ludzie, któ rzy intelektualnie mogą zakwestionować nawet swoje istnienie, fizycznie nie potrafią wyzbyć się podstawowych nawykó w. Chcieliś my stworzyć choreograficzną komunę, a wyszł a nam komuna klasyczna, w któ rej nikt nie chciał zmywać garó w. Jeden z chł opakó w miał zadatki na wspaniał ego artystę solowego - gdy wyjeż dż ał, zarekomendował em go ludziom z Betamaxu - ale my nie mogliś my z nim pracować. A dwoje z tych cholernych idiotó w stracił o ż ycie przez bezmyś lnoś ć. Wszyscy oni byli dobrze przeszkoleni w zasadach zachowywania się w stanie nieważ koś ci, bez koń ca szpikowani podstawowymi reguł ami utrzymania się przy ż yciu w kosmosie. Dopó ki nie wykazali swojej kompetencji, stosowaliś my system podwó jnej asekuracji dla każ dego studenta wychodzą cego w otwarty kosmos i podję liś my wszystkie ś rodki ostroż noś ci, jakie tylko przychodził y mi do gł owy. Ale Indze Sjoberg nie chciał o się spę dzać cał ej godziny na sprawdzaniu i konserwacji swego skafandra pró ż niowego. Udał o jej się przeoczyć wszystkich sześ ć klasycznych objawó w rodzą cego się uszkodzenia systemó w chł odzą cych i ugotował a się podczas wschodu sł oń ca. Nikt też nie mó gł nakł onić Aleksieja Nikolskiego do obcię cia ogromnej grzywy rudych wł osó w. Pomimo wszystkich rad obstawał przy wią zaniu ich z tył u gł owy w rodzaj koń skiego ogona podwó jnej gruboś ci. “Zawsze tak robił ". Trwał oś ć tej fryzury zależ ał a od jednej wstą ż eczki. I jak moż na się był o spodziewać, wstą ż eczka zerwał a się w ś rodku zaję ć, a on zupeł nie naturalnie wcią gał powietrze w pł uca. Znajdowaliś my się parę minut drogi od hermetyzowanego pomieszczenia; zapewnie i tak utoną ł we wł asnych wł osach, ale gdy holowaliś my go z Harrym do ratusza rozpią ł skafander, ż eby po swojemu uporać się z problemem. W obydwu przypadkach zmuszeni byliś my do przechowywania ciał przez makabrycznie dł ugi czas w Lamusie, podczas gdy krewni zastanawiali się, czy przesł ać im zwł oki do najbliż szego portu kosmicznego, czy brną ć w komplikacje zwią zane z urzą dzeniem pogrzebu w kosmosie. To zepsuł o cał y sezon. Jako ostatni wyjechali Yeng i DuBois. Odprowadził em ich do ś luzy osobiś cie. Wracał em do Ratusza w nastroju najgł ę bszej depresji, jakiej zaznał em od... od chwili ś mierci Shary. Zbiegiem okolicznoś ci bolał a mnie noga; chciał em na kogoś warkną ć; cał y semestr cię ż kiej pracy i ż adnych efektó w. Ale kiedy wszedł em przez ś luzę powietrzną, zobaczył em Norrey, Harry'ego i Linde obserwują cych Raoula odprawiają cego czary. Nie był ś wiadom ich obecnoś ci ani niczego, co się wokó ł dział o i Norrey, nie spoglą dają c na mnie, uniosł a rę kę w ostrzegawczym geś cie. Utrzymał em mó j temperament na wodzy i oparł em się o ś cianę przy wyjś ciu ze ś luzy. Raoul odprawiał czary zwykł ymi przedmiotami codziennego uż ytku. Jego najbardziej ezoterycznym narzę dziem był przyrzą d, któ ry nazywał swoją “hiperdermiczną igł ą ". Wyglą dał a ona jak lekarska strzykawka dotknię ta sł oniowacizną; szczegó lnie wielkie był y komora i tł ok, ale sama igł a był a normalnej wielkoś ci. W jego rę kach urzą dzenie to przeistaczał o się w magiczną ró ż dż kę. Do chudej talii Raoula był a przytroczona reszta przyrzą dó w: pię ć pojemniczkó w do picia, każ dy z inaczej zabarwioną cieczą. Od razu rozpoznał em ź ró dł o podś wiadomego niepokoju i odprę ż ył em się: brakował o mi wibracji systemu klimatyzacyjnego, brakował o mi ruchu powietrza. Bliź niacze, promieniowe wysię gniki utrzymywał y Raoula na ś rodku kuli. Tkwił tam w lekkim, charakterystycznym dla stanu nieważ koś ci przysiadzie. Widocznie był o mu potrzebne nieruchome powietrze, chociaż wiadomo był o, ż e ograniczy mu to czas pracy. Wkró tce wydychany przezeń CO2 utworzy wokó ł jego gł owy kulistą otoczkę; gdy bę dzie się powoli obracał na swoich wysię gnikach, otoczka stanie się toroidalną komorą zawierają cą CO2 do tego czasu musi skoń czyć, albo przesuną ć się w inne miejsce. Przebił swoją strzykawką jeden z pojemniczkó w, wycią gną ł z niego odmierzoną iloś ć cieczy. Był a koloru soku jabł kowego z domieszką wody. Z namaszczeniem opró ż nił strzykawkę. Jego cienkie, koś ciste palce pracował y z wielką ostroż noś cią. Na koń cu igł y utworzył a się zł ota pił ka i wisiał a tam, idealnie kulista. Cofną ł delikatnie strzykawkę i pił ka zaiskrzył a się doskonale symetrycznymi, bardzo powoli zanikają cymi falami. Napeł nił strzykawkę powietrzem, wbił ją w serce pił ki i wcisną ł Bok. Bań ka wypeł nił a się odmierzoną iloś cią powietrza, rozszerzył a w niemal przeź roczysty, zł oty pę cherz, po któ rym, w leniwych zawirowaniach, gonił y się opalizują ce wzory. Miał a teraz okoł o metra ś rednicy. Raoul znowu cofną ł strzykawkę. Napeł niają c ją z kolejnych pojemnikó w, zawierają cych ciecz koloru soku winogronowego, pomidorowego i zieloną galaretę, zapeł nił wnę trze zł otego pę cherza kulistymi kroplami purpury, czerwieni i zieleni, napompowują c je nastę pnie w pę cherze. Bł yszczał y, skrzył y się i potrą cał y, wykazują c przy tym tendencje do pochł aniania jeden drugiego. Teraz zł oty pę cherz peł en był choinkowych bombek rozmaitej wielkoś ci, od winogrona do grejpfruta, migoczą cych i zapoż yczają cych od siebie barwy. Gradienty napię ć powierzchniowych kazał y im wirować i miotać się jedna wokó ł drugiej jak dokazują ce kociaki. Niektó re pę cherze był y z czystej wody i te mienił y ś ie wszystkimi barwami tę czy, któ rych oczy nie był y w stanie wyodrę bnić czy nadą ż yć za nimi. Raoul dryfował teraz w poszukiwaniu ś wież ego powietrza, holują c za sobą makropę cherz, któ ry, nie pę kają c, przylgną ł do jego dł oni. Wiedział em, ż e gdyby uderzył go teraz silniej, cał e to skupisko by trzasnę ł o i utworzył o pojedynczy, wielki bą bel, po któ rego powierzchni ś ciekał yby, jak ł zy, smugi koloró w. Myś lał em, ż e do tego wł aś nie zmierza. Do piersi Raoula był przytroczony gł ó wny pulpit sterowania oś wietleniem. Wł ą czył sześ ć silnych reflektoró w punktowych, skupiają c je na pę cherzu - klejnocie. Pozostał e ś wiatł a pociemniał y i zgasł y. Ś cianki stworzonego przez Raoula klejnotu odbijał y ś wiatł o we wszystkich kierunkach i cał e wnę trze zaczę ł o się mienić barwami. Niedbał ym na pozó r machnię ciem rę ki Raoul wprawił roziskrzony glob w ruch wirowy i pomieszczenie utonę ł o w feerii tę czowych ogni. Dryfują c przed swoim dzieł em, Raoul przeł ą czył Musicmastera na gł oś niki zewnę trzne, przymocował go sobie do uda i zaczą ł grać. Najpierw ciepł e, dł ugo unoszą ce się w powietrzu tony. Glob drż y pod ich wpł ywem, reagują c na wibracje, wyraż ają c muzykę wizualnie. Potem drż enie cieczy przechodzi do wyż szych rejestró w, pobudzane podtrzymywanymi przez pę tle pamię ci akordami pseudogitary. Glob zdaje się marszczyć pulsować energią. Wył ania się prosta linia melodyczna, cichnie, powraca, cichnie znowu. Glob poł yskuje w idealnym kontrapunkcie. W trakcie rozwijania linii melodycznej brzmienie zmienia się od orkiestry dę tej do skrzypiec, potem do organó w, potem do instrumentó w elektronicznych i znowu od począ tku, a glob odzwierciedla każ dą zmianę z niewysł owioną subtelnoś cią. Pojawia się linia basu. Rogi. Odbijam się nogą od ś ciany zaró wno po to, by uciec od wł asnych wyziewó w, jak i po to, by spojrzeć na klejnot z innej perspektywy. Inni czynią to samo, dryfują c ostroż nie i starają c się zespolić ze sztuką Raoula. Zaczynamy tań czyć spontanicznie, porwani przez muzykę jak ten iskrzą cy się klejnot, przez feerję barw, jaką rzuca on na ś ciany sferycznego pomieszczenia. Do uda Raoula jest teraz przytroczona cał a orkiestra, któ ra czyni nas nieważ kimi lalkami. To tylko improwizacja, nie pasują ca do koncertowych standardó w. Proste ć wiczenia grupy, rozkoszują cej się zwyczajnym psychicznym komfortem stanu nieważ koś ci i te ś wiadomoś ć ze sobą dzielą cej. Raoul pocią ga delikatnie za linkę i podpł ywa do niego wielka pę tla drutu. Reguluje ją na ś rednice nieco wię kszą od ś rednicy pę cherza - klejnotu, chwyta pę cherz w pę tle i gwał townie ją zaciska. Ci, któ rzy widzieli to zjawisko maskowane przez grawitacje nie mają poję cia jak potę ż ną sił ą jest napię cie powierzchniowe. Pę cherz - kjejnot staje się soczewką wklę sł ą o ś rednicy okoł o trzech metró w, w któ rej kipią idealne w kształ cie wielobarwne soczewki wypukł e. Raoul orientuje ją na Harry'ego, dodaje z bokó w trzy lasery mał ej mocy i wprawia soczewkę w ruch wirowy. A my tań czymy. W tej chwili obok ś luzy powietrznej zapala się ś wiateł ko sygnalizują ce, ż e ktoś wchodzi. Powinno mnie to zdziwić - nie mieliś my wielu są siadó w - ale zafascynowany tań cem i geniuszem Raoula, a po trosze i swoim, któ ry ujawnił się w chwili, gdy go przyjmował em, nie zwró cił em na to ż adnej uwagi. Zamek przekrę cił się i otworzył, ż eby wpuś cić do ś rodka Toma McGillicudy'ego - a to powinno zdziwić mnie cholernie. Nie wiedział em, ż e nosi się z zamiarem zł oż enia nam wizyty, a skoro nie był o go na regularnym wahadł owcu, do któ rego wsadził em niedawno Yenga i DuBoisa, to ż eby się tu dostać musiał wynają ć bardzo kosztowny czarter specjalny. A to sugerował o nieszczę ś cie. Ale ja znajdował em się w bł ogim nastroju, zagubiony w tań cu, moż e nawet trochę zahipnotyzowany iskrzeniem Raoulowego kalejdoskopu. Moż e nawet nie przywitał em Toma skinieniem gł owy i pamię tam, ż e nie zdziwił o mnie ani trochę to, co wtedy uczynił. Doł ą czył do nas. Bez chwili wahania odbił się od progu ś luzy i popł yną ł w powietrze. Wykorzystał wysię gnik Raoula do zaję cia takiego miejsca w sferze, ż e nasz tró jką tny ukł ad stał się teraz kwadratem. I zaczą ł tań czyć z nami, podchwytują c nasze ewolucje i rytm muzyki. Spisywał się wspaniale. Był em poruszony do gł ę bi, ale zachowywał em twarz pokerzysty i tań czył em dalej, starają c się, aby Tom nie przył apał mnie na tym, ż e go obserwuje. Po drugiej stronie kuli Norrey czynił a podobnie - a w gó rze Linda zdawał a się autentycznie nie zdawać sobie sprawy z tego, co się dzieje. Poruszony? Był em wstrzą ś nię ty. Ten wł aś nie czynnik, za sprawą któ rego odpadł o szesnastu z siedemnastu studentó w, któ ry powodował wykruszenie się ludzi z brygady budują cych “Skyfac" w czasach, gdy prowadzone był y pierwsze eksperymenty z ż yciem w stanie nieważ koś ci, zdawał się nie dotyczyć Toma. Teraz dopiero uś wiadamiał em sobie jaki szczę ś liwy zbieg okolicznoś ci stanowił fakt, ż e Norrey i Raoul okazali się być oboje materiał em na Gwiezdnych Tancerzy. I jak niewielu moż e nimi kiedykolwiek być. Ale Tom był z pewnoś cią jednym z nich. Jednym z nas. Jego technika był a diabelnie prymitywna, rę koma posł ugiwał się jak szuflami, plecy trzymał zupeł nie ź le, ale te mankamenty moż na był o wyeliminować treningiem. Najważ niejsze, ż e miał w sobie to rzadko spotykane, nieokreś lone coś, czego potrzeba do zachowania ró wnowagi w ś rodowisku, któ re nie pozwala na jej zachowanie. W kosmosie czuł się jak w domu. Zaimprowizowana jam session dobiegał a z wolna koń ca. Muzyka zjechał a frywolnie na ostatnie akordy “Tako rzecze Zaratustra" i Raoul przedł uż ają c ostatni ton, dź gną ł rę ką w swoją soczewkę, któ ra rozprysł a się na miliony tę czowych kropel, odpł ywają cych we wszystkie strony z tajemniczą gracją rozszerzają cego się wszechś wiata. - Posprzą taj to - powiedział em automatycznie. Czar prysł i Harry poś pieszył do wył ą cznikó w oczyszczaczy powietrza, aby je uruchomić, zanim Ratusz nie stanie się lepki od soku owocowego i galarety. Wszyscy odetchnę li, a czarodziej Raoul był znowu tym niepozornym, mał ym czł owieczkiem z kosmiczną strzykawką i hula - hoop. I z uś miechem od ucha do ucha. Po peł nych uznania westchnieniach nastą pił a peł na uznania cisza; ciepł y blask gasł przez jakiś czas. “A niech mnie diabli", pomyś lał em. “Nie pamię tam niczego podobnego jak ż yje". Potem znowu pozbierał em myś li. - Narada - powiedział em kró tko i podpł yną ł em do Raoula. Tam doł ą czyli do nas Harry, Norrey, Linda i Tom. Chwyciwszy się za rę ce i za stopy, jak komu był o wygodniej, utworzyliś my poś rodku kuli ludzki pł atek ś niegu. Nasze twarze był y skierowane w ró ż ne strony, ale to nam nie przeszkadzał o. Przeszliś my od razu do interesó w. - No dobrze, Tom - pierwsza odezwał a się Norrey - co się stał o? - Czy “Skyfac" się wycofuje? - spytał Raoul. - Dlaczego nie uprzedził eś nas telefonicznie? - zapytał em. Milczeli tylko Linda i Harry. - Spokojnie - odparł Tom. - Nic się nie stał o. Zupeł nie nic. Interes idzie jak zegarek. - Dlaczego wię c przylatujesz czarterowym wahadł owcem? A moż e schował eś się w tym regularnym, któ ry wł aś nie odleciał? - Nie, przyleciał em czarterem, macie rację... Ale to był a taksó wka. Przebywał em w stanie nieważ koś ci prawie tyle co wy. Był em na “Skyfac". - Na... - Z trudnoś cią zbierał em myś li. - I miał eś kł opoty z ł ą czeniem rozmó w telefonicznych i przekazywaniem poczty, a wię c nie mogł eś nas o tym poinformować. - Zgadza się. Ostatnie trzy miesią ce spę dził em pracują c w filii naszego biura na “Skyfac". - Aha - powiedział em. - A dlaczego? Szukają c sł ó w spojrzał na Linde, a tak się zł oż ył o, ż e trzymał ją za lewy ł okieć. - Pamię tasz pierwszy tydzień naszej znajomoś ci, Lindo? - skinę ł a gł ową. - Nie przypominam sobie, ż ebym kiedykolwiek wcześ niej był tak zdenerwowany. Miał em cię za najwię kszą oś lice na ś wiecie. Tej nocy, gdy ochrzaniał em cię w " Le Maintenant", ten ostatni raz, kiedy spieraliś my się o religie - pamię tasz? Tej nocy wyszedł em stamtą d i poleciał em helikopterem prosto do Nowej Szkocji, do tej cholernej komuny, w któ rej się wychował aś. Wylą dował em o trzeciej nad ranem w ś rodku ogrodu, budzą c poł owę z nich. Przez ponad godzinę wś ciekał em się i obrzucał em tych ludzi wyzwiskami, ż ą dają c od nich, by mi wyjaś nili, dlaczego wychowali cię na taką wykolejoną idiotkę. Kiedy się wreszcie zmę czył em, oni mrugali oczyma, drapali się, ziewali, a potem taki duż y drab z niesamowitą brodą powiedział: “No, jeś li tak drzecie ze sobą koty, to wedł ug mnie powinieneś uderzyć do niej w konkury", i dał mi ś piwó r. Linda wyrwał a się z naszego krę gu i pł atek ś niegu się rozpadł. Wszyscy chwytaliś my za to, co kto miał pod rę ką albo dryfowaliś my. Tom wykonał wprawny zwrot i popł yną ł za Linda, adresują c swó j monolog już bezpoś rednio do niej. - Został em z nimi przez jakiś tydzień - cią gną ł spokojnie - a potem wró cił em do Nowego Jorku i zapisał em się na kurs tań ca. Uczył em się tań ca, bę dą c jeszcze dzieckiem, w ramach treningu karate; trochę mi z tego został o i cię ż ko harował em. Ale nie był em pewien czy ma to cokolwiek wspó lnego z tań cem w zerowej grawitacji - a wię c nie mó wią c o rynrnikomu z was przekradł em się na “Skyfac" i ć wiczył em tam przez cał y ten czas jak diabli. W kuli fabrycznej, któ rą wynają ł em za wł asne pienią dze. - A kto prowadził nasz kram? - spytał em ł agodnie. - Najlepsi spece, jakich moż na kupić za pienią dze - odparł zwię ź le. - Nasze interesy nie ucierpiał y przez to ani trochę. Ale ucierpiał em ja. Jeszcze przez jakiś rok nie zamierzał em mó wić o tym nikomu z was. Ale był em w biurze Panzelli, gdy nadeszł y powiadomienia o zakoń czeniu kontroli medycznej Yenga i DuBois. Wiedział em, ż e brak wam obsady. Jestem samoukiem i poruszam się jak patyk w przerę blu i wiem, ż e na Ziemi minę ł oby jeszcze z pię ć lat, zanim został bym czwartorzę dnym tancerzem, ale wydaje mi się, ż e potrafię robić to, co wy tutaj. - Przekrę cił się w powietrzu, ż eby patrzeć na mnie i na Norrey. - Chciał bym się uczyć pod waszym kierunkiem. Zapł acę za naukę. Ludzie, ja chciał bym z wami pracować i to nie tylko nad papierkami. Chciał bym stać się czę ś cią waszego zespoł u. Wydaje mi się, ż e mogę zostać Gwiezdnym Tancerzem. - Odwró cił się z powrotem do Lindy. - I chciał bym uderzyć do ciebie w konkury, tak jak każ ą twoje zwyczaje. To wł aś nie wtedy stał a się dla mnie oczywista bezmiernoś ć mojej gł upoty. Nie potrafił em dobyć z siebie gł osu. Powiedział a to Norrey. - Zgoda. - Uczynił a to w imieniu cał ej grupy w tym samym momencie, w któ rym Linda powiedział a to od siebie. I pł atek ś niegu odtworzył się, duż o mniejszy pod wzglę dem ś rednicy. Nasz zespó ł był uformowany, I tak, z grupą odpowiedniej wielkoś ci, z rosną cym poję ciem co do rzeczywistej istoty tań ca w zerowej grawitacji, rozpoczę liś my nasz drugi i ostatni sezon zdję ciowy.
|
|||
|