Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział 4



Uczucie spadania, któ re towarzyszy każ demu, kto po raz pierwszy znalazł się w stanie nieważ koś ci, nie jest wcale zł udzeniem - ale zanika gwał townie, gdy ciał o nauczy się traktować je jako zł udzenie. Teraz, przeż ywają c ostatnie pó ł godziny, zanim ponownie znajdę się w polu grawitacyjnym Ziemi, czuł em się, jakbym spadał.

“Champion" był trzy razy wię kszy od wahadł owca Carringtona. Ucieszył o mnie to z począ tku jak dzieciaka, ale pó ź niej uś wiadomił em sobie, ż e wzywają c go, Carrington nie ponosił kosztó w paliwa ani utrzymania zał ogi. Wartownik przy ś luzie powietrznej zasalutował nam, gdy wchodziliś my. Cox zaprowadził nas na rufę, do pomieszczenia, w któ rym zostaliś my zakwaterowani. Po drodze zauważ ył, ż e do podcią gania uż ywał em tylko lewej rę ki i gdy się zatrzymaliś my, powiedział:

 - Panie Armstead, mó j ś wię tej pamię ci ojciec mawiał tak: “Goł ą rę ką wal w mię kkie partie. W twarde wal przyrzą dami". Poza tym nie dostrzegam brakó w w pań skiej technice. Chciał bym uś cisną ć pań ską dł oń.

Spró bował em się uś miechną ć, ale bezskutecznie.

 - Podziwiam pań ski gust w dobieraniu sobie nieprzyjació ł, majorze.

 - Mę ż czyzna nie moż e ż ą dać lepszej pochwał y. Przykro mi, ż e dopó ki nie wylą dujemy, nie mogę rozkazać lekarzowi, by obejrzał pań ską rę kę.

 - Niech się pan nią nie przejmuje. Proszę tylko o zwiezienie Shary na dó ł w sposó b szybki i bezbolesny.

Skł onił się Sharze, powiedział, jak bardzo jest mu, itd. i ż yczył nam wszystkim przyjemnej podró ż y. Przypię liś my się pasami do foteli, ż eby oczekiwać na odpalenie silnikó w. Zapadł o dł ugie i cię ż kie milczenie, wypeł nione ogó lnym przygnę bieniem. Nie patrzyliś my na siebie, jakby obawiają c się, iż przez spojrzenia nasz smutek się poł ą czy i osią gnie jakiś rodzaj masy krytycznej. Ż al zamkną ł nam usta i wierzył em, ż e był o w tym nadzwyczaj mał o rozczulania się nad sobą.

I wtedy wydał o mi się, ż e upł ynę ł o masę czasu. Z są siedniego pomieszczenia dochodził y przytł umione, odgł osy jakiejś paplaniny przez interkom, ale nasz nie był wł ą czony do sieci. W koń cu jednak zaczę liś my chaotycznie rozmawiać, dyskutują c nad spodziewaną reakcją krytyki na “Masa to tylko sł owo", spierają c się, czy warto prowadzić jej analizę, czy też teatr naprawdę umarł... Poruszaliś my wszystkie tematy naraz, wszystkie z wyją tkiem planó w na przyszł oś ć. W koń cu nie był o już o czym rozmawiać, wię c zamknę liś my się znowu. Powinienem chyba powiedzieć, ż e znajdowaliś my się w szoku.

Z niewiadomej przyczyny wyszedł em z niego pierwszy.

 - Co jest, u diabł a? Czemu to trwa tak dł ugo? - warkną ł em ze zł oś cią.

Tom zaczą ł mó wić coś uspokajają cego, potem zerkną ł na zegarek i wykrzykną ł:

 - Masz racją. To już ponad godzinę.

Spojrzał em na zegar ś cienny, zaplą tał em się beznadziejnie, dopó ki nie zorientował em się, ż e wskazuje czas Greenwich, zamiast czasu Wall Street i stwierdził em, ż e Tom nie myli się.

 - Do licha - krzykną ł em - cał e cholerne sedno tej awantury tkwi w tym, ż eby uchronić Sharę przed przekroczeniem limitu czasu przebywania w stanie nieważ koś ci! Idę na dzió b.

 - Poczekaj, Charlie - Tom dwiema zdrowymi rę kami odpią ł pasy szybciej ode mnie. - Zostań tutaj i ochł oń trochę. Pó jdę się dowiedzieć ską d ta zwł oka.

Wró cił po kilku minutach. Twarz miał odprę ż oną.

 - Nigdzie nie lecimy. Cox otrzymał rozkazy, ż eby się stą d nie ruszać.

 - Co? Tom, o czym ty do diabł a mó wisz?

Jego gł os brzmiał cał kiem zabawnie.

 - Czerwone ć my. A moż e raczej podobne do pszczó ł. W balonie.

Nie mó gł po prostu ż artować, a to znaczył o, ż e niedawne przeż ycia dokł adnie poprzestawiał y mu wszystkie klepki w gł owie, co z kolei oznaczał o, ż e w jakiś sposó b zbł ą dził em w mó j ulubiony koszmar, w któ rym każ dy opró cz mnie popada w szaleń stwo i zaczyna do mnie beł kotać coś, czego nie rozumiem. Pochylił em wię c gł owę jak rozwś cieczony byk i wypadł em z kajuty tak szybko, ż e drzwi ledwie zdą ż ył y ustą pić mi z drogi.

Kiedy dopadł em drzwi prowadzą cych na mostek, pę dził em już tak szybko, ż e moż na mnie był o zatrzymać tylko przewracają c na podł ogę. Czł onkowie zał ogi zostali kompletnie zaskoczeni. W progu wywią zał a się kró tka szamotanina i po chwili był em już na stanowisku dowodzenia. W chwile pó ź niej doszedł em do wniosku, ż e mnie ró wnież ogarnia szaleń stwo, co w jakiś sposó b uporzą dkował o natł ok kł ę bią cych się w mej gł owie myś li.

Frontowa ś ciana mostka był a jednym, ogromnym ekranem wideo. Kł ę bił o się na nim, wyraź ne na tle czarnej gł ę bi, jak papierosy w mroku, mrowie czerwonych ciem.

Prześ wiadczenie o nierealnoś ci tego zjawiska uspokoił o mnie trochę. Ale w chwile potem Cox przywoł ał mnie do rzeczywistoś ci, wrzeszczą c.

 - Wynoś się stą d, czł owieku.

Gdyby mó j umysł znajdował się w normalnym stanie, ten krzyk wymió tł by mnie za drzwi i ponió sł w najdalszy ką t statku. W mojej obecnej kondycji psychicznej zdoł ał tylko skł onić mnie do zaakceptowania tej niemoż liwej sytuacji. Otrzą sną ł em się jak mokry pies i odwró cił em w stronę Coxa.

 - Majorze - powiedział em z desperacją - co się tu dzieje?

Tak jak kró la moż e zadziwić pachoł ek, któ ry odmawia przyklę knię cia na jego widok, tak Coxa zaskoczył fenomen, ż e ktoś ś miał nie posł uchać jego rozkazu. Tylko dzię ki temu uzyskał em odpowiedź.

 - Stanę liś my oko w oko z inteligentnym, obcym ż yciem - powiedział kró tko. - Przypuszczam, ż e to rozumne plazmoidy.

Nigdy, ani przez chwile, nie pomyś lał em, ż e ten tajemniczy obiekt, skaczą cy jak ż aba po ukł adzie sł onecznym od chwili mojego przybycia na “Skyfac" jest ż ywy. Uczynił em wysił ek, ż eby to sobie uzmysł owić, po czym zaniechał em tego przekraczają cego moją wyobraź nie zadania i wró cił em do priorytetowej sprawy, któ ra mnie tu przywiodł a.

 - Ró wnie dobrze moż e to być osiem malutkich reniferkó w. Nic mnie to nie obchodzi. Musicie natychmiast sprowadzić te. puszkę od konserw z powrotem na Ziemie..

 - Sir, na tym statku ogł oszono alarm i znajduje się on obecnie w stanie pogotowia bojowego. W tej chwili stygną nietknię te wszystkie kolacje w Pó ł nocnej Ameryce. Bę dę się uważ ał za szczę ś ciarza, jeś li jeszcze kiedyś ujrzę. Ziemie. A teraz proszę wyjś ć z mojego stanowiska dowodzenia.

 - Przecież pan nic nie rozumie. Shara przekracza swó j limit. To wasze opieprzanie się ją zabije. Przecież przyleciał pan tu po to, ż eby temu zapobiec, jasna cholera...

 - PANIE ARMSTEAD! To jest okrę t wojenny. Stoimy twarzą w twarz z ponad pię ć dziesię cioma inteligentnymi istotami, któ re dwadzieś cia minut temu pojawił y się nie wiadomo ską d, istotami, któ re, jak z tego wynika, posł ugują się napę dem, o któ rym nie mamy zielonego poję cia, napę dem, nie posiadają cym ż adnych widocznych elementó w mechanicznych. Jeż eli dzię ki temu poczuje się pan lepiej, to powiem panu, ż e dociera do mnie, iż mam na pokł adzie pasaż eró w o realnej dla mojego gatunku wartoś ci. Być moż e nawet wię cej wartych niż ten statek i ktokolwiek inny na nim przebywają cy. Jeś li to pana w jakiś sposó b usatysfakcjonuje, to powiem panu, ż e ś wiadomoś ć tego wywoł uje moją rozterkę, któ rej potrzebuje jak pryszcza na tył ku, a moż liwoś ć zejś cia z tej orbity mam taką samą, jak wyhodowanie sobie rogó w. Czy teraz opuś ci pan ten mostek, czy woli pan, ż eby pana wywleczono?

Nie skorzystał em z pozostawionej mi szansy podję cia decyzji; wywleczono mnie.

Z drugiej jednak strony, zanim wró cił em do naszej kajuty, Cox wł ą czył już nasz wideofon do sieci i za jego poś rednictwem mogliś my ró wnież odbierać obraz przekazywany na stanowisko dowodzenia. Gdy wchodził em, Shara i Tom z wytę ż oną uwagą wpatrywali się w ekran. Nie mają c nic lepszego do roboty, poszedł em za ich przykł adem.

Tom miał rację. Gwał townoś cią ruchó w przypominał y raczej pszczoł y. Nie mogł em ich dokł adnie policzyć: okoł o pię ć dziesię ciu. I znajdował y się w balonie - niewyraź nym, ledwo widocznym tworze, tkwią cym na pograniczu miedzy przezroczystoś cią a pó ł przeź roczystoś cią. Chociaż miotał y się jak oszalał e, czynił y to tylko w przestrzeni ograniczonej kulistym balonem - nie opuszczał y go ani na chwile. Zdawał y się nawet nie dotykać jego wewnę trznej powierzchni.

Podczas gdy tak patrzył em, z moich nerek wypł ukane został y resztki adrenaliny, ale - pozostał o mi poczucie udaremnionej potrzeby zrobienia czegoś waż nego. Starał em się pogodzić z faktem, ż e te efekty specjalne reprezentował y sobą coś, co jest... waż niejsze od Shary. Był o to spostrzeż enie przejmują ce pierwotnym lekiem, ale nie potrafił em się od niego uwolnić.

W mojej gł owie darł y się dwa gł osy, każ dy wywrzaskują cy pytania na cał e gardł o, każ dy ignorują cy pytania tego drugiego. Jeden wrzeszczał: - Czy te stworzenia są przyjaź nie nastawione do ludzi? A moż e wrogo? A czy one w ogó le uż ywają takich poję ć? Jak daleko stą d? Ską d są? Drugi gł os był mniej ambitny, ale tak samo donoś ny; powtarzał tylko w kó ł ko: Jak dł ugo jeszcze moż emy pozostawić Sharę w stanie nieważ koś ci, nie skazują c jej na ś mierć?

Gł os Shary był peł en zachwytu.

 - One... one tań czą.

Przyjrzał em się uważ niej. Jeś li nawet w tym tań cu much nad ś mietnikiem istniał a jakaś prawidł owoś ć, to ja nie potrafił em jej dostrzec.

 - Dla mnie jest to zwykł e zamieszanie.

Charlie, popatrz uważ nie. Tyle oszalał ej aktywnoś ci, a nigdy nie zderzają się ze sobą, ani ze ś ciankami tej otoczki, w któ rej się znajdują. Muszą poruszać się po orbitach tak pieczoł owicie wychoreografowanych, jak orbity elektronó w.

 - Czy atomy tań czą?

Spojrzał a na mnie dziwnym wzrokiem.

 - A nie, Charlie?

 - Wią zka laserowa - powiedział Tom.

Spojrzeliś my oboje na niego.

 - Te stworzenia muszą być plazmoidami - czł owiek, z któ rym rozmawiał em powiedział, ż e widać je na radarze dalekiego zasię gu. Oznaczał oby to, ż e są one jakiegoś rodzaju zjonizowanymi gazami, tworami, któ re zwykle powodują lawinę raportó w o dostrzeż eniu UFO - zachichotał, potem opanował się. - Zał oż ę się, ż e gdyby te otoczkę dał o się przecią ć laserem, to moż na by je ł atwo zdejonizować - poza tym, ta otoczka musi je chronić bez wzglę du na to jaki jest ich metabolizm.

Był em oszoł omiony.

 - A wię c nie jesteś my bezbronni?

 - Rozmawiacie obaj jak ż oł nierze - wybuchnę ł a Shara. - Mó wię wam, ż e one tań czą. Tancerze nie są wojownikami.

 - Przestań, Sharo - warkną ł em. - Nawet gdyby się zdarzył o, ż e te stworki chociaż w mał ym stopniu są do nas podobne, to i tak nie masz racji. Tai chi, karate, kung fu - to przecież są tań ce. - Skinieniem gł owy wskazał em na ekran. - O tych oż ywionych wę gielkach wiemy tylko tyle, ż e podró ż ują przez przestrzeń mię dzygwiezdną. To wystarczy, ż eby mnie przerazić.

 - Popatrz na nie, Charlie - rozkazał a.

Popatrzył em.

Na Boga, nie wyglą dał y przeraż ają co. I im dł uż ej patrzył em, tym bardziej wydawał o mi się, ż e poruszają się w taneczny sposó b, wirują c w szaleń czych piruetach trochę za szybko, ż eby mogł o za nimi nadą ż yć oko. Nie był o to wcale podobne do konwencjonalnego tań ca - bardziej przypominał o to, co zapoczą tkował a Shara tań cem “Masa to tylko sł owo". Przył apał em się na tym, ż e mam ochotę wł ą czyć drugą kamerę, dla uzyskania lepszej perspektywy i to sprawił o, iż mó j umysł zaczą ł się wreszcie budzić. Od razu spł odził on dwa pomysł y.

 - Jak daleko wedł ug ciebie znajdujemy się od zespoł u “Skyfac"? - spytał em Toma. Przygryzł wargę.

 - Niedaleko. Nie czuł em przyś pieszeń wię kszych, niż manewrowe. Te cholerne stworki prawdopodobnie został y tu zwabione przez “Skyfac" - najbardziej chyba oczywisty dowó d na istnienie inteligentnego ż ycia w tym ukł adzie planetarnym - skrzywił się. - A moż e one nie korzystają z planet.

Wycią gną ł em rę kę i wcisną ł em klawisz wł ą czają cy fonie.

 - Majorze Cox.

 - Wył ą cz się z tej sieci!

 - Co by pan powiedział na bliż sze przyjrzenie się tym stworkom?

 - Pozostajemy na miejscu. A teraz przestań mnie pan szarpać za ł okieć i wył ą cz się pan, bo...

 - Czy mnie pan wysł ucha? Mam w kosmosie rozmieszczone cztery ruchome, zdalnie sterowane kamery, samowystarczalne pod wzglę dem zasilania i oś wietlenia, o najlepszej rozdzielczoś ci, jaką moż na sobie wymarzyć. Został y przygotowane do filmowania nastę pnego tań ca Shary.

Od razu spuś cił z tonu.

 - Czy moż e je pan przeł ą czyć na mó j statek?

 - Są dzę, ż e tak. Ale bę dę musiał się dostać do gł ó wnej konsoli sterowniczej na Pierś cieniu Jeden.

 - A, to niedobrze. Nie mogę ograniczać swobody manewru cumują c do niego. Co by się stał o, gdybym musiał walczyć albo uciekać?

 - Majorze, jak to daleko na piechotę?

Trochę go tym zaskoczył em.

 - Parę kilometró w w prostej linii. Ale pan jest przecież szczurem lą dowym.

 - Przebywam w stanie nieważ koś ci ponad dwa miesią ce. Daj mi pan przenoś ny radar, a wylą duje na Fobosie.

 - Mmmm. Jest pan cywilem... Ale niech tam, potrzebna mi lepsza wizja.

 - Chwileczkę, jeszcze jedna sprawa. Shara i Tom muszą iś ć ze mną.

 - Wykluczone. To nie wycieczka.

 - Majorze Cox, Shara musi powró cić moż liwie najszybciej pod dział anie pola grawitacyjnego. Warunki panują ce na Pierś cieniu Jeden bę dą dla niej odpowiednie - prawdę mó wią c, nawet idealne, jeś li wejdziemy do niego przez te “szprychę " w ś rodku. Shara bę dzie mogł a schodzić nią bardzo powoli i aklimatyzować się stopniowo w sposó b, w jaki czynią to nurkowie gł ę binowi, któ rzy dekompresują się etapami, tyle ż e w odwrotną stronę. Tom bę dzie musiał pó jś ć z nami i zostać z nią - jeś li zemdleje i spadnie na dno tej rury, moż e sobie zł amać nogę. nawet przy jednej szó stej normalnego cią ż enia. Poza tym, on ma wię cej godzin spę dzonych w przestrzeni poza statkiem niż każ de z nas.

Przemyś lał to.

 - Idź cie.

Poszliś my.

Droga powrotna do Pierś cienia Jeden był a dł uż sza od tras, jakie kiedykolwiek z Sharą pokonywaliś my, ale pod przewodnictwem Toma przebyliś my ją przy minimalnych korektach kursu. Pierś cień " Champion" i obcy tworzyli tró jką t ró wnoką tny o boku pię ciu albo sześ ciu kilometró w. Widziani z perspektywy obcy zajmowali niemal dwukrotnie wię kszą obję toś ć niż kula o ś rednicy Pierś cienia Jeden ten balon był wielki jak cholera. Nie ustawali ani nie zwalniali w swoim szalonym wirowaniu, ale odnosił em wraż enie, ż e nas obserwują. Przywodził o mi to na myś l biologa badają cego dziwne bł azeń stwa nieznanego gatunku owadó w. Radia naszych skafandró w mieliś my wył ą czone, ż eby unikną ć rozpraszania uwagi i to czynił o mnie bardziej podatnym na takie podejrzenie.

Nie zwracał em nawet uwagi na brak lokalnego pionu. Zbyt był em zaabsorbowany.

Odł ą czył em się od Toma i Shary i pognał em rurą w dó ł, przeskakują c po sześ ć szczebli na raz. Carrington z dwoma pachoł kami oczekiwał mnie w pomieszczeniu recepcyjnym. Wyraź nie był o widać, ż e jest przestraszony jak diabli i ż e stara się to pokryć gniewem.

 - Do cholery, Armstead, to są moje kamery.

 - Zamknij się, Carrington. jeś li oddasz te kamery w rę ce najlepszego speca - czyli mnie - i jeś li ją przekaż e, uzyskane informacje najlepszemu umysł owi strategicznemu w kosmosie - czyli Coxowi być moż e zdoł amy ocalić dla ciebie te twoją przeklę tą fabrykę, a przy okazji rasę ludzką.

Ruszył em naprzó d i zeszli mi z drogi. Podział ał o. Naraż enie na niebezpieczeń stwo cał ej ludzkoś ci mogł o przecież przynieś ć zł ą prasę.

***

Pomimo cał ej mojej praktyki, trudno mi był o kierować jednocześ nie i na oko pracą czterech ruchomych kamer rozmieszczonych w przestrzeni kosmicznej. Obcy zupeł nie zignorowali ich zbliż anie. Sł uż ba ł ą cznoś ci “Skyfac" przekazywał a rejestrowane przeze mnie obrazy na “Championa" i zapewni a mi poł ą czenie radiowe z Coxem. Zgodnie z jego wskazó wkami otoczył em balon kamerami i manewr wał em nimi tak, jak sobie tego ż yczył. Kwatera Gł ó wna Sił Kosmicznych musiał a rejestrować obraz, ale nie sł yszał em ich konwersacji z Coxem, za co był em mu niezmiernie wdzię czny. Przesł ał em mu powtó rkę w zwolnionym tempie, zbliż enia, nakł adki - wszystko, co mogł em. Tory poszczegó lnych owadó w nie stwarzał y wraż enia szczegó lnie symetrycznych, ale wzory zaczę ł y się powtarzać. Ich szamotanina oglą dana w zwolnionym tempie bardziej przypominał a taniec i chociaż nie mogł em być tego zupeł nie pewien, wydawał o mi się, ż e ruchy ulegają przyspieszeniu. W ich tań cu zaczę ł o narastać jakieś dramatyczne napię cie.

I wtedy przeł ą czył em się na obraz przekazywany przez kamerę, któ ra w tle zdejmował a “Skyfaca" i moje serce przemienił o się w " najczystszą pró ż nie. Krzykną ł em przeraż ony - pomię dzy Pierś cieniem Jeden a rojem obcych, wolno, ale nieubł aganie zbliż ał a się do nich figurka w skafandrze pró ż niowym. To musiał a być Shara.

W progu pomieszczenia mikserskiego pojawił się Tom, wspierają cy się cię ż ko na ramieniu Harry'ego Steina. Jego twarz ś cią gnię ta był a bó lem. Stał na jednej nodze. Drugą miał najwyraź niej zł amaną.

 - Chyba, mimo wszystko... nie bę dę już mó gł walczyć - wykrztusił zdyszanym gł osem. - Powiedział a... przepraszam. Tom... wiedział a, ż e zaraz uderzy mnie z boku... ż e w ten sposó b się mnie pozbę dzie. O cholera, Charlie, przepraszam - zwalił się w pusty fotel.

Rozległ się podniecony gł os Coxa:

 - Co się tam, u diabł a, dzieje? Kto to jest?

 - Shara! - wrzasną ł em. - Bierz tył ek w troki i wracaj tutaj!

Musiał a być na naszej czę stotliwoś ci.

 - Nie mogę, Charlie. - Jej glos był zdumiewają co silny i bardzo spokojny. - W poł owie rury serce zaczę ł o mnie boleć jak diabli.

 - Panno Drummond - wtrą cił ostro Cox - jeś li zbliż y się pani jeszcze o metr do tych obcych, zniszczę, panią.

Roześ miał a się radosnym ś miechem, któ ry ś cią ł mi krew w ż ył ach.

 - Gó wno prawda, majorze. Nie powie mi pan, ż e zamierza bawić się wią zkami laserowymi w pobliż u tych stworkó w. Poza tym potrzebuje mnie pan tak samo, jak Charlie'ego.

 - Co to ma znaczyć?

 - Te stworzenia komunikują się za poś rednictwem tań ca. To ich odpowiednik mowy, wyrafinowany rodzaj jeż yka.

 - Pani nie moż e tego wiedzieć.

 - Czuje to. Wiem to. Do diabł a, jak inaczej moż na się porozumiewać w pró ż ni? Majorze Cox, mowa ludzka dysponuje obecnie jedynym wykwalifikowanym tł umaczem tego jeż yka. Mną. A teraz, czy się pan z ł aski swojej zamknie i da mi się nauczyć ich mowy?

 - Nie jestem upoważ niony do...

Powiedział em coś niebywał ego. Powinienem beł kotać, bł agać Share, ż eby wró cił a, nawet pę dzić po skafander pró ż niowy, ż eby sił ą ś cią gną ć ją z powrotem na pokł ad. Zamiast tego zawoł ał em:

 - Ona ma rację. Zamknij się, Cox.

 - Ale...

 - Do diabł a z twoim “ale", nie marnuj jej ostatniego wysił ku. Zamkną ł się.

Wszedł Panzella, zaaplikował Tomowi potę ż ny zastrzyk znieczulają cy i nastawił mu kostkę, ale ja na nic nie zwracał em uwagi. Przez ponad godzinę obserwował em Sharę, któ ra przypatrywał a się obcym. Sam spoglą dał em na nich w peł nym rozpaczy milczeniu i za nic nie mogł em poją ć sensu ich tań ca. Wytę ż ał em umysł, starał em się wysnuć jakieś znaczenie z ich szalonego wirowania i nie udawał o mi się. Najlepsze, co ze swej strony mogł em uczynić, by pomó c Sharze, to rejestrować dla hipotetycznej potomnoś ci wszystko, co się dzieje. Kilka razy krzyknę ł a przytł umionym gł osem i pragną ł em zawoł ać do niej w odpowiedzi, ale nie zrobił em tego. Wraz z ostatnim okrzykiem wł ą czył a swoje rakietki, ż eby przybliż yć się do roju obcych i na dł uż szy czas zawisł a nad nim.

Wreszcie w gł oś niku rozległ się jej gł os, z począ tku matowy i niewyraź ny, jak gdyby mó wił a przez sen.

 - Boż e, Charlie. Jakie to dziwne. Jakie dziwne. Zaczynam ich rozumieć.

 - Jak to?

 - Za każ dym razem, gdy zaczynam pojmować znaczenie jakiegoś fragmentu ich tań ca... stajemy się sobie bliż si. To nie jest czysta telepatia. Ja po prostu... lepiej ich poznaje. A moż e to telepatia, nie wiem. Tań czą c to, co czują, wkł adają w to wystarczają co duż o intensywnoś ci, ż ebym ich zrozumiał a. Odbieram mniej wię cej jedno pojecie na trzy. Coraz lepiej mi idzie.

Gł os Coxa był ł agodny, ale stanowczy.

 - Czego się pani dowiedział a, Sharo?

 - Ż e Tom i Charlie mieli rację. To rasa wojownicza. Bije od nich prześ wiadczenie o swej wyż szoś ci. Ich taniec jest wyzwaniem, prowokacją. Powiedzcie Tomowi, ż e oni korzystają z planet.

 - Co?

- Są dzę, ż e w jednym ze stadió w swego rozwoju są cieleś ni, zmuszę ni do przebywania na powierzchni planety. Potem, gdy dostatecznie dojrzeją, stają się... tymi ć mami, tak jak gą sienice stają się motylami, i wyruszają w kosmos.

Po co? - to pytał Cox.

 - Aby szukać tarliska. Potrzebna im Ziemia.

Zapadł a cisza trwają ca moż e z dziesię ć sekund. Potem Cox powiedział spokojnie:

 - Wycofaj się, Sharo. Zamierzam się przekonać, jak podział a na nich laser.

 - Nie - krzyknę ł a tak gł oś no, ż e spowodował a zniekształ cenie w gł oś niku.

 - Majorze - odezwał a się bł agalnym tonem - nie tę dy droga. One potrafią unikną ć wszystkiego albo wytrzymać wszystko, co pan albo Ziemia moż ecie wobec nich zastosować, niech mi pan wierzy. Wiem to.

 - Do diabla, kobieto - powiedział Cox. - Zastanó w się, czego ode mnie ż ą dasz? Mam czekać aż zaatakują pierwsi? Zbliż ają się już okrę ty czterech krajó w, ale one nie...

 - Chwileczkę, majorze. Niech mi pan da trochę czasu.

Zaczą ł klą ć, potem urwał.

 - Ile?

Nie odpowiedział a mu wprost.

 - Gdyby to zjawisko z telepatią dział ał o w drugą stronę ... musi tak dział ać. Nie jestem dla nich bardziej obca niż oni dla mnie. Prawdopodobnie nawet mniej. Podejrzewam, ż e niejedno już widzieli. Charlie?

 - Jestem.

 - Zaczynamy.

Wiedział em. Wiedział em to od chwili, gdy po raz pierwszy ujrzał em ją na mym monitorze w otwartej przestrzeni kosmicznej. I z lekkiego drż enia jej gł osu domyś lał em się, czego ode mnie chce. Chciał a ode mnie wszystkiego, co miał em i był em zadowolony, ż e mogę jej to ofiarować. Z wesoł oś cią w gł osie, najszczerszą na jaką był o mnie stać, powiedział em:

 - Zł am nogę, mał a - i wył ą czył em mikrofon nim zdoł ał a usł yszeć szloch, któ rych potem nastą pił.

I zatań czył a.

Zaczę ł a powoli, tak jak ć wiczy się jednym palcem starają c się ustalić sł owniczek ruchó w, któ re te stworzenia potrafił yby poją ć. O, widzicie? zdawał a się mó wić swym ciał em. Ten ruch oznacza pragnienie, tę sknotę, ten - odtrą cenie, ten - otwarcie ramion, a ten stopniowane wydatkowanie energii. Czy rozumiecie? Czy wyczuwacie niejednoznacznoś ć w sposobie, w jaki zniekształ cam te arabeskę, albo ż e tak moż e być rozł adowywane napię cie?

I wyglą dał o na to, ż e Shara miał a rację, ż e miał y nieskoń czenie wię ksze doś wiadczenie w kontaktach z zasadniczo odmiennymi kulturami niż my, ponieważ był y wspaniał ymi lingwistami ruchu. Uś wiadomił em sobie pó ź niej, ż e moż e dlatego wybrał y ruch do komunikowania się, gdyż jest on bardzo uniwersalny. Czł owiek, zanim przemó wił, tań czył. W każ dym razie Shara zaczę ł a rozbudowywać swó j taniec, one zaś poruszał y się coraz wolniej, aż w koń cu zawisł y nieruchomo w kosmosie i obserwował y ją.

Wkró tce potem Shara musiał a uznać, ż e dostatecznie zdefiniował a swe ś rodki wyrazu, by porozumieć się na migi - bo teraz zaczę ł a tań czyć naprawdę. Przedtem uż ywał a tylko swych mię ś ni. Teraz posł ugiwał a się ró wnież silniczkami rakietowymi. Jej taniec stał się prawdziwym tań cem: czymś wię cej niż zbiorem ruchó w, czymś, co miał o sens i znaczenie. To był niewą tpliwie “Gwiezdny taniec" taki, jaki zawsze pragnę ł a zatań czyć. To, ż e zupeł nie obcym istotom miał on coś do powiedzenia o czł owieku i jego naturze, nie był o wcale przypadkiem: był a to podstawowa i ostateczna wypowiedź najwię kszej artystki stulecia, któ ra miał a też coś do powiedzenia Panu Bogu.

Ś wiatł a kamer krzesał y srebrne iskry z jej skafandra pró ż niowego i zł ote z bliź niaczych zbiornikó w powietrza przytroczonych do jej plecó w. Tu i tam, na tle czarnego tł a kosmosu, tkał a zawił oś ci swe go tań ca leniwym ruchem, któ ry w jakiś sposó b zdawał się pozostawiać za nią echa. I jasne stawał o się znaczenie tych wielkich pę tli i oszał amiają cych piruetó w.

Jej taniec mó wił ni mniej, ni wię cej tylko o tragedii bycia ż ywą istotą, bycia czł owiekiem. Mó wił wymownie o rozpaczy. Mó wił o okrutnym komizmie, nieograniczonej ambicji, uję tej w jarzmo ograniczonych moż liwoś ci; o wiecznej nadziei obleczonej w efemeryczną dł ugoś ć ż ycia; o popychają cej do czynu, nieugię tej potrzebie dą ż enia do ukształ towania z gó ry okreś lonej przyszł oś ci. Mó wił o strachu, o gł odzie, a najbardziej przekonywają co o samotnoś ci i wyobcowaniu, któ re towarzyszył o zawsze i wszę dzie zwierzę ciu zwanemu czł owiekiem. Opisywał wszechś wiat widziany oczyma czł owieka: wrogie ucieleś nienie entropii, w któ rej wir jesteś my wrzuceni, a natura nasza nie pozwala nam na kontaktowanie się z innym umysł em inaczej niż przez poś rednika. Mó wił o ś lepej perwersji, któ ra zmusza czł owieka do ogromnych starań na rzecz utrzymania pokoju, a ten, raz osią gnię ty, szybko staje się nudny mó wił o szaleń stwie, o straszliwym paradoksie, przez któ ry czł owiek jest zdolny jednocześ nie do postę powania rozsą dnego i braku rozsą dku, na zawsze niezdolny do wspó ł pracy, nawet z samym sobą.

Mó wił o Sharze i jej ż yciu.

Coraz to nowe wypowiedzi o nadziei rozpoczynał y się tylko po to, by rozpaś ć się w zamę t i ruinę. Coraz to nowe kaskady energii usił ował y się rozł adować i znajdował y tylko frustrację. Naraz zakreś lił a figurę, któ ra wydawał a mi się znajoma i po kilku chwilach rozpoznał em ją: ruch zamykają cy “Masa to czasownik". Nie powtó rzony - streszczony, jakby okrojony, coś na kształ t echa. Ten nowy kontekst nadał Trzem Pytaniom straszniejszą wymowę. I jak poprzednio, ruch ten przeszedł w ostateczny, bezlitosny skurcz, w to cał kowite wchł oniecie w siebie cał ej energii. Jej ciał o stał o się wrakiem dryfują cym przez kosmos, zapomnianym. Energia jej istnienia wcią gnię ta do wewną trz stał a się niewidoczona.

Nieruchomi dotą d obcy poruszyli się po raz pierwszy.

I nagle eksplodował a, rozkwitają c ze skurczu, w któ rym trwał a nie tak, jak rozwija się sprę ż yna, ale jak kwiat wytryskują cy z nasiona. Sił a tego rozkurczu cisnę ł a nią przez pustkę, jakby galaktyczne wichury porwał y ją, niczym huragan mewę. Jej punkt cię ż koś ci zdawał się gnać przez czas i przestrzeń ciskają c jej ciał o w nowy taniec.

A ten nowy taniec mó wił: Oto, co znaczy być czł owiekiem: widzieć zasadniczą, egzystencjalną bezowocnoś ć wszelkiej swej dział alnoś ci, wszystkich dą ż eń - i dział ać, dą ż yć do czegoś. Oto, co znaczy być czł owiekiem: się gać wcią ż po to, co jest nieosią galne. Oto, co znaczy być czł owiekiem: ż yć wiecznie lub umierać pró bują c. Oto, co znaczy być czł owiekiem: wiecznie zadawać pytania, na któ re nie ma odpowiedzi w nadziei, ż e zadawanie ich w jakimś stopniu przybliż y dzień, kiedy odpowiedź na nie zostanie udzielona. Oto, co znaczy być czł owiekiem: walczyć w obliczu pewnej kieski.

Oto, co znaczy być czł owiekiem: nie poddawać się.

Mó wił a to wszystko wzlatują cymi seriami cyklicznych ruchó w, któ re nosił y w sobie majestatycznoś ć wspaniał ej symfonii, tak ró ż nią cych się miedzy sobą, i tak do siebie podobnych jak pł atki ś niegu. I ten nowy taniec ś miał się tak samo do jutra jak do wczoraj, a najbardziej do dnia dzisiejszego.

Ponieważ to wł aś nie znaczy być czł owiekiem: ś miać się z tego, co ktoś inny nazwał by tragedią.

Obcy jakby utracili swą dziką energie, wstrzą ś nię ci, zafascynowani, moż e lekko przestraszeni nieposkromionym duchem Shary. Zdawali się czekać, aż taniec osł abnie, aż ona sama opadnie z sił, ale ona zdwoił a wysił ek stają c się fajerwerkiem, gwiazdą, a w moim gł oś niku rozległ się jej ś miech. Zmienił a ognisko swego tań ca, zaczę ł a tań czyć wokó ł nich w pirotechnicznych bryzgach ruchu, któ re coraz bardziej zbliż ał y się do otaczają cej ich, ledwo widocznej kuli. Cofali się przed nią i zbili w gromadkę poś rodku swej otoczki nie tyle fizycznie przeraż eni, co oszoł omieni.

Oto - mó wił o jej ciał o - co znaczy być czł owiekiem: jeś li staje się to konieczne, z uś miechem na ustach popeł nić harakiri.

I po tym straszliwym zapewnieniu, obcy zał amali się. Bez ż adnego ostrzeż enia ć my i balon zniknę ł y, odeszł y nie wiadomo doką d.

***

Wiedział em, ż e Cox i Tom nadal ż yją, bo widział em ich pó ź niej, a to znaczy, ż e prawdopodobnie mó wili i robili coś w mojej obecnoś ci, ale wtedy ani ich nie zauważ ył em, ani nie sł yszał em. Nie istnieli dla mnie, jak wszystko inne pró cz Shary. Wykrzykną ł em jej imię i zbliż ył a się do kamery, na któ rej jarzył o się czerwone ś wiateł ko. Podpł ynę ł a tak blisko, ż e za plastykową szybą heł mu widział em jej twarz.

 - Moż e jesteś my niepozorni, Charlie - dyszał a chwytają c ł apczywie powietrze - ale, jak Boga kocham, jesteś my twardzi.

 - Sharo... wracaj teraz.

 - Wiesz przecież, ż e nie mogę.

 - Po tym wszystkim, czego dokonał aś, Carrington bę dzie ci musiał dać jakieś pomieszczenie bez grawitacji, w któ rym mogł abyś zamieszkać.

 - Ż ycie banity? Po co? Ż eby tań czyć? Charlie, nie mam już nic wię cej do powiedzenia.

 - To ja do ciebie przyjdę.

 - Nie bą dź dziecinny. Po co? Ż ebyś mó gł uś ciskać skafander? Po raz ostatni czule stukną ć się heł mami? Bzdury. Jak dotą d jest to dobre zejś cie ze sceny - nie psujmy go.

 - Shara! - zał amał em się kompletnie, poddał em się i rozkleił em.

 - Charlie, posł uchaj mnie - powiedział a ł agodnie, ale z naciskiem, któ ry dotarł do mnie nawet w mej rozpaczy. - Sł uchaj mnie, bo mó j czas się koń czy. Mam tu coś dla ciebie. Ż ywił am nadzieje, ż e sam to odkryjesz, ale... bę dziesz sł uchał?

 - T... tak.

 - Charlie, taniec w stanie nieważ koś ci zdobę dzie teraz ogromną popularnoś ć. Ja otworzył am drzwi. Ale sam wiesz jak to jest z modą. Sfuszerują go, o ile szybko nie zadział asz. Pozostawiam to tobie.

 - Co... o czym ty mó wisz?

 - O tobie, Charlie. Znowu bę dziesz tań czył.

Gł ó d tlenowy, pomyś lał em. Ale przecież tlen nie mó gł się jej tak szybko skoń czyć.

 - Okay. Jasne.

 - Na mił oś ć boską, przestań mnie rozś mieszać - jestem przy zdrowych zmysł ach, uwierz mi. Zauważ ył byś to sam, gdybyś nie był tak cholernie gł upi. Czy nie rozumiesz? W stanie nieważ koś ci twoja noga jest dobra.

Opadł a mi szczeka.

 - Sł yszysz mnie, Charlie? Moż esz znowu tań czyć!

 - Nie - powiedział em i zaczą ł em szukać powodu, dlaczego nie. - Ja... ty nie moż esz... to jest... a, do cholery, ta noga jest za sł aba, abym mó gł tań czyć nawet przy zmniejszonym cią ż eniu.

 - Zapomnij o tym na chwile, a przypomnij sobie to uderzenie w nos, jakim poczę stował eś Carringtona. Charlie, kiedy skoczył eś nad biurkiem, odbijał eś się prawą nogą.

Beł kotał em coś przez chwile i wreszcie zamkną ł em się.

 - Tu cię mam, Charlie. To mó j poż egnalny podarunek. Wiesz, ż e nigdy się w tobie nie zakochał am... ale musisz wiedzieć, ż e zawsze cię kochał am. Nadal cię kocham.

 - Kocham cię, Sharo.

 - Ż egnaj, Charlie. Ró b to dobrze.

I wszystkie cztery rakietki zgasł y jednocześ nie. Obserwował em ją jak spada. W chwile potem, gdy był a już za daleko, bym mó gł ją widzieć, w miejscu, gdzie powinna się znajdować, trysną ł dł ugi, ż ó ł ty pł omień, któ ry wygią ł się ł ukiem nad powierzchnią globu, przybladł, a potem rozbł ysną ł znowu. To eksplodował y zbiorniki powietrza.




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.