Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział 3



Kwatery prywatne i minimalne ś rodki podtrzymywania ż ycia przygotowano dla nas w Pierś cieniu Dwa tak, ż e jeś li chcieliś my, mogliś my pracować cał ą dobę na okrą gł o. Jednak niemal poł owę naszego czasu wolnego spę dzaliś my na “Skyfac l". Shara musiał a poś wię cać poł owę z trzech dni w tygodniu Carringtonowi, a znaczną cześ ć swego nominalnego czasu wolnego spę dzał a na zewną trz, w kosmosie, ubrana w skafander. Najpierw był a to ś wiadoma pró ba przezwycię ż enia naturalnego leku przed pró ż nią, lecz szybko stał o się to pretekstem do medytacji, do ucieczki, do artystycznej zadumy - stał o się pró bą czerpania z kontemplacji zimnych, czarnych gł ę bin wystarczają cego wejrzenia w istotę pozaziemskiego bytu, by potem mó c w nim tań czyć.

Ja wykorzystywał em swó j czas na droczenie się z inż ynierami, technikami, elektrykami i cholernie gł upim delegatem zwią zku zawodowego, któ ry obstawał przy tym, aby druga Sala Klubowa, ukoń czona czy nie, stał a się wł asnoś cią hipotetycznej przyszł ej zał ogi i personelu administracyjnego. Uzyskanie jego zgody na prowadzenie tam prac kosztował o mnie zdarcie gardł a i izolacji z nerwó w. Zbyt duż o nocy spę dzał em zaharowują c się, miast spać. Drobny przykł ad: każ da ś ciana wewnę trzna w cał ym tym cholernym Drugim Pierś cieniu był a pomalowana identycznym odcieniem turkusu - i nie potrafili go dobrać, ż eby zamalować te przeklę tą wideoś ciane w Sali Klubowej. Dopiero Mc Gillicuddy uchronił mnie przed atakiem apopleksji - za jego sugestią zmył em trzecią już warstwę latexu, zdemontował em zainstalowaną na zewną trz kamerę, któ ra przekazywał a obraz na ś cianę - ekran, przeniosł em ją do wnę trza i wycelował em w ś cianę przyległ ego do Sali pomieszczenia. To znowu uczynił o nas przyjació ł mi.

Tak był o ze wszystkim - prowizorka, improwizacja, spił owywanie w celu dopasowania i zamalowywanie w celu zasł onię cia. Jeż eli nawalił a kamera, spę dzał em czas przeznaczony na sen, konsultują c się z nie mają cymi akurat dyż uru inż ynierami i sprawdzają c, jakie czę ś ci z tych, któ re są w magazynie mogą mi się przydać. Sprowadzenie czegokolwiek z ogromnej, ziemskiej studni grawitacyjnej był o po prostu zbyt kosztowne, a Księ ż yc nie miał tego, czego potrzebował em.

W tym czasie Shara pracował a jeszcze cię ż ej ode mnie. Ż eby funkcjonować prawidł owo w warunkach braku cią ż enia, ciał o musi cał kowicie zmienić system koordynacji ruchowej. Musiał a zapomnieć wszystko, co kiedykolwiek wiedział a lub nauczył a się o tań cu i przyswoić sobie cał kowicie nowy zestaw umieję tnoś ci. Okazał o się to zadaniem znacznie trudniejszym niż przypuszczaliś my. McGillicuddy miał rację - to, czego się nauczył a podczas rocznego pobytu w jednej szó stej cią ż enia ziemskiego, był o przesadzoną pró bą zachowania ziemskich wzorcó w koordynacji. Odrzucenie ich wszystkich na raz był o w praktyce ł atwiejsze dla mnie.

Ale nie mogł em z nią ć wiczyć - musiał em zaniechać wszelkich pomysł ó w o filmowaniu z rę ki i oprzeć swe plany jedynie na sześ ciu kamerach stacjonarnych. Na szczę ś cie CLX - 5000S ma wspornik z przegubem kulowym - nawet za tymi przeklę tymi, spolaryzowanymi szybami mogł em obracać każ dą z kamer o czterdzieś ci stopni w poziomie. Nauka koordynowania za pomocą pulpitu ruchó w wszystkich sześ ciu jednocześ nie, wpł ynę ł a na mnie wprost nadzwyczajnie: podniosł a mnie o ten jeden, ostatni szczebel ku zjednoczeniu się z mą sztuką. Stwierdził em, ż e potrafię ogarną ć ś wiadomoś cią wszystkie sześ ć monitoró w, widzieć niemal sferycznie, obejmować je wszystkie wzrokiem, patrzą c niczym jakieś sześ ciooczne stworzenie pod wieloma ką tami na raz. Moja wyobraź nia stawał a się holograficzna, moja ś wiadomoś ć wielowarstwowa. Po raz pierwszy naprawdę zaczynał em rozumieć tró jwymiarowoś ć.

W paradę wszedł mi wymiar czwarty. Stwierdzenie, ż e niemoż liwe jest, aby nabrał a dostatecznej sprawnoś ci w manewrowaniu w stanie nieważ koś ci, by w wymaganym czasie doprowadzić do koń ca pó ł godzinny wystę p, zaję ł o Sharze dwa dni. Opracował a wię c od nowa swó j plan zaję ć, przystosowują c choreografię do wymogó w sytuacji.

I jeś li o nią chodzi, wysił ek ten był też tym jedynym, ostatnim szczeblem do apoteozy.

W poniedział ek czwartego tygodnia rozpoczę liś my zdję cia do “Wyzwolenia".

***

Uję cie wprowadzają ce:

Niewielkie, turkusowe pudł o widziane od wewną trz. Wymiary nieznane, ale barwa wywoł uje wraż enie bezmiaru, ogromnych odległ oś ci. Bujają ce się na tle ś ciany wahadł o ś wiadczy, ż e jest to ś rodowisko o standardowej grawitacji, ale wahadł o porusza się tak powoli i ma tak nieokreś lony kształ t, ż e nie sposó b ocenić jego wielkoś ć, a tym samym wymiary pomieszczenia.

Dzię ki temu efektowi w chwili, gdy kamera wycofuje się i jesteś my gwał townie przenoszeni do wł aś ciwej perspektywy przez pojawienie się Shary - apatycznej, leż ą cej twarzą do podł ogi, z gł ową zwró coną ku nam, pomieszczenie wydaje się być mniejsze, niż jest w rzeczywistoś ci.

Shara ma na sobie beż owy trykot. Wł osy koloru czystego mahoniu są ś cią gnię te do tył u w luź ny koń ski ogon, spł ywają cy na jedną ł opatkę. Zdaje się nie oddychać. Nie daje znaku ż ycia.

Wchodzi podkł ad muzyczny. Stary dobry Mahavishnu bez poś piechu podaje na nieuż ywanych już nylonowych strunach akustycznej gitary akord e - moll. Po obu stronach pomieszczenia pojawia się para mał ych ś wiec, tkwią cych w prostych ś wiecznikach z brą zu. Obie są zgaszone.

Jej ciał o... nie ma na to sł ó w. Nie porusza się w sensie motorycznym. Moż na powiedzieć, ż e przebiega je skurcz, z tym, ż e to drgniecie rozpoczyna się wyraź nie od jej ś rodka i rozchodzi na wszystkie strony. Shara pę cznieje, jakby cale jej ciał o zaczerpnę ł o pierwszego oddechu ż ycia. Ona ż yje.

Zaczynają się jarzyć oba knoty ś wiec. Muzyka przybiera ton spokojnego ponaglenia.

Shara unosi gł owę i patrzy w naszym kierunku. Jej wzrok skupia się gdzieś za kamerą, jednak nie w nieskoń czonoś ci. Jej ciał o wije się, faluje, a jarzą ce się knoty są już wę gielkami.

Gwał towny wyrzut ciał a unosi Sharę na kolana, rozsypują c jej wł osy na ramionach. Mahavishnu rozpoczyna cykliczną kaskadę pasaż y, zwię kszają c coraz bardziej tempo. Z obu knotó w zaczynają zakwitać w dó ł dł ugie, peł zają ce jeż yki ż ó ł topomarań czowego pł omienia, a czubki knotó w robią się niebieskie.

Rozkurcz ciał a podrywa ją na ró wne nogi. Dwa pł omienie, któ re opł ywał y dotą d knoty zał amują się, spazmują, aby po chwili stać się zwykł ymi pł omieniami ś wiec, trzepoczą cymi w regularnych odstę pach. Do gitary doł ą czają czynele, tamburyn i bas. Ś wiece pozostają w perspektywie, ale ich pł omienie kurczą się i w koń cu gasną.

Shara zaczyna badać moż liwoś ci ruchu. Z począ tku porusza się tylko prostopadle do linii widzenia kamery, zapoznają c się z tym wymiarem. Każ dy ruch rą k, nó g czy gł owy jest wyraź nym prowokowaniem grawitacji - sił y tak nieubł aganej, jak rozpad radioaktywny, jak sama entropia. Najgwał towniejsze zrywy energii starczają tylko na chwile - poderwana noga opuszcza się, wyrzucone ramie opada. Musi walczyć, ż eby utrzymać się na nogach. Nieruchomieje i popada w zadumę.

Jej rę ce wycią gają się do kamery i w tym samym momencie zaczynamy ją widzieć z lewego profilu. Wycią ga rę ce i po chwili zaczyna poruszać się w tym nowym wymiarze. (Gdy dochodzi do krawę dzi kadru, przekazywany przez kamerę obraz zaczyna przesuwać się na naszym ekranie w prawo, natrafia po drodze na obraz przekazywany przez drugą kamerę, któ ra bez zauważ alnego przeskoku przejmuje Sharę, gdy gubi ją kamera pierwsza).

Ten nowy wymiar takż e nie zaspokaja pragnień Shary, któ ra dą ż y do uwolnienia się od grawitacji. Jednak kombinacja dwó ch odkrytych wymiaró w umoż liwia jej tak wiele permutacji ruchu, ż e przez chwile miota się w nich, eksperymentują c. Przez nastę pne pię tnaś cie minut w tań cu streszczana jest cał a przeszł oś ć i historia Shary. W oszał amiają cym tempie przewijają się w tym streszczeniu jazz, taniec nowoczesny i co wdzię czniejsze elementy gimnastyki artystycznej na poziomie olimpijskim.

To jest oferta, zdaje się mó wić Shara, któ rej nigdy nie zaakceptujecie. To, samo w sobie, nie był o wystarczają co dobre.

I nie jest. Nawet mimo tej oszalał ej energii i cał kowitej nad nią kontroli, jej ciał o wcią ż powraca do zwykł ej postawy wyprostowanej, tej prostej odmowy upadku.

Zaciskają c zę by, rozpoczyna serie skokó w - coraz dł uż szych, coraz wyż szych. W koń cu zdaje się zawisać w powietrzu przez peł ną sekundę, rwą c się do lotu. Kiedy, nieuchronnie, spada, czyni to opornie, w ostatniej dosł ownie chwili podcią gają c nogi i zrywają c się natychmiast po wykonaniu przewrotu w przó d. Muzycy wpadają w trans. Widzimy ją teraz okiem jednej kamery - tej pierwszej. Zapalił y się znowu obie ś wiece. Są mał e, ale pł oną jasno.

Skoki są teraz rzadsze i niż sze i Shara do każ dego dł uż ej się przygotowuje. Tań czy już od dwudziestu minut, wytę ż ają c wszystkie sił y; gdy pł omienie ś wiec zaczynają zanikać, zanika też jej sił a. W koń cu wycofuje się pod oboję tne wahadł o, wydobywa z siebie resztki energii i zrywa się do biegu. Zbliż a się szybko do nas. Na kró tkim odcinku rozwija niewiarygodną szybkoś ć, rzuca się w podwó jne salto i odbiwszy jedną stopę od ziemi wzlatuje w gó rę, zdają c się odpychać od pustego powietrza, by wznieś ć się jeszcze kilka centymetró w wyż ej. Jej ciał o wyprę ż a się, oczy i usta rozwierają szeroko, pł omienie osią gają maksymalną jasnoś ć, muzyka dochodzi do punktu kulminacyjnego zawodzą c ję kiem torturowanej gitary elektrycznej - spada, ledwie nadą ż ają c zamortyzować przewrotem upadek. Przechodzi do pozycji kucznej. Trwa tak przez dł ugą chwile, a potem jej ramiona i gł owa opadają stopniowo, ku podł odze. Pł omienie ś wiec kurczą się w dziwny sposó b i zdają się gasną ć. Dudni teraz sam bas, schodzą c do D.

Mię sień po mię ś niu, ciał o Shary rezygnuje ze zmagań. Powietrze wokó ł knotó w drż y, a te zdają się teraz być tak duż e jak jej skulona postać.

Z widocznym wysił kiem Shara unosi twarz do kamery. Maluje się na niej udrę ka, oczy są niemal zamknię te. Dł ugie solo perkusji.

Wszystko na raz - otwiera szeroko oczy. prostuje ramiona i ś cią ga je. Jest to najznakomitszy i najpeł niejszy gest, jaki moż na sobie wymarzyć. Filmowany jest w czasie rzeczywistym, a wyglą da jak krę cony w zwolnionym tempie. Trwa w tej pozycji. Mahavishnu przemieszcza się z wzrastają cą szybkoś cią z niskostrojonej struny basowej do akordu D, z wytł umioną czwartą struną. Shara nie porusza się.

Przeł ą czamy się po raz pierwszy na obraz, przekazywany przez kamerę zainstalowaną w suficie, na duż ej wysokoś ci. Gdy szybkoś ć uderzeń w struny gitary wzrasta do punktu, w któ rym akord zdaje się być nieustają cym, wiszą cym w powietrzu brzę czeniem, Shara, wcią ż skulona, unosi powoli gł owę i w koń cu patrzy wprost na nas. Zastyga tak na wiecznoś ć, jak sprę ż yna nakrę cona do ostatecznych granic...

... i eksploduje, wzbijają c się w gó rę, ku nam. Leci pł ynnie, szybciej niż się spodziewamy, zbliż ają c się coraz bardziej i bardziej. W koń cu jej ramiona znikają po obu stronach kadru, a ekran wypeł nia twarz, obramowana dwiema ś wiecami, któ re momentalnie rozkwitają kroplami ż ó ł tego pł omienia. Gitara i bas toną w zespole.

Niemal od razu Shara szybko się od nas oddala i znowu uję cie robi pierwsza kamera. Widzimy, jak tancerka mknie dziesię ć metró w w dó ł, w kierunku podł ogi. W poł owie drogi zmienia zamiar i skrę ca, przechodzą c w absolutnie pł aską trajektorie, po któ rej przelatuje cał ą dł ugoś ć pomieszczenia. Uderza o przeciwległ ą ś cianę z ł omotem, sł yszalnym pomimo muzyki. Jej uda wchł aniają energie kinetyczną, a potem uwalniają ją i znowu pę dzi ku nam, cią gną c za sobą wyprostowane pasmo wł osó w. Na naszym ekranie roś nie szeroki uś miech tryumfu.

Przez nastę pne pię ć minut wszystkie sześ ć kamer daremnie usił uje ś ledzić, jak Shara miota się po ogromnym pomieszczeniu niczym koliber, pró bują c wydostać się z klatki. Grawitacja został a pokonana. Podstawowe zał oż enie tań ca jest obalone.

Shara jest przetransformowana.

Zatrzymuje się wreszcie w poł owie drogi miedzy sufitem, a podł ogą. Ramiona, nogi, palce, twarz wyprę ż one na zewną trz. Jej ciał o powoli wiotczeje. Cztery skupione na niej kamery przekazują teraz poczwó rny obraz, zespó ł gra swoje ostatnie E - dur i... cichnie.

***

Nie miał em ani czasu, ani sprzę tu, ż eby przygotować takie efekty specjalne, jakie chciał a Shara. Znalazł em wię c sposoby na nagię cie rzeczywistoś ci do moich potrzeb. Pierwszy odcinek ze ś wiecą był zdublowanym, puszczonym od koń ca obrazem zapalonej ś wiecy, filmowanej od gó ry w bardzo zwolnionym tempie. Drugi odcinek był zwykł ą rejestracją liniowej rzeczywistoś ci. Zapalił em ś wiece, zaczą ł em krę cić - i kazał em wstrzymać ruch obrotowy Pierś cienia. W warunkach zerowej grawitacji ś wieca zachowuje się dziwnie. Powstają ce przy spalaniu rzadkie gazy nie unoszą się w gó rę i nie dopuszczają do pł omienia powietrza docierają cego doń zwykle od spodu. Pł omień przygasa: przyczaja się. Przywró ć cie grawitacje po upł ywie mniej wię cej minuty, a znowu oż yje. Pozostał a mi tylko pewna manipulacja szybkoś ciami, by zgrać wszystko z muzyką i tań cem Shary. Ten pomysł podsuną ł mi Harry Stein, brygadzista grupy technicznej zespoł u “Skyfac", któ ry pomagał mi w projektowaniu trikó w potrzebnych Sharze do nastę pnego tań ca.

Rzucił em obraz na wideoś cianę w Sali Klubowej Pierś cienia Jeden i na czas transmisji na Ziemie zgromadzili się tam wszyscy, któ rzy mogli oderwać się od swych obowią zkó w. Prawie o cał e pó ł sekundy wcześ niej niż cał y ś wiat widzieli dokł adnie to, co za poś rednictwem ś wiatowego systemu ł ą cznoś ci satelitarnej był o przekazywane na Ziemie (Carrington zał atwił dwadzieś cia pię ć minut programu bez wstawek reklamowych).

Transmisje spę dził em, obgryzają c paznokcie, w kabinie ł ą cznoś ci. Obeszł o się jednak bez wpadki, wył ą czył em wię c swoją konsole i zdą ż ył em jeszcze do Sali Klubowej, ż eby ujrzeć drugą poł owę owacji, jaką stoją c zgotowali Sharze czł onkowie zał ogi “Skyfac". Shara stał a przed ekranem, obok niej siedział Carrington, a ró ż nice w ich minach uznał em za pouczają cą. Przez cał y czas wierzył a w siebie, zatwierdził a do rozpowszechnienia swoją taś mę - był a ś wiadoma, z tą nieprawdopodobną obiektywnoś cią, do któ rej zdolnych jest niewielu artystó w, ż e ten szalony aplauz jest tym, na co zasł ugiwał a. Ale jej twarz zdradzał a, ż e był a gł ę boko zaskoczona i gł ę boko wdzię czna za to, ż e otrzymuje to, na co zasł uguje.

Carrington, ze swej strony, promieniał tryumfem dziwnie przemieszanym z ulgą. On ró wnież wierzył w Sharę i wsparł ją wielką inwestycją - ale jego wiara był a wiarą biznesmana w grę, o któ rej wie, ż e się opł aci i gdy obserwował em blask jego oczu i migotanie kropelek potu na czole, zdał em sobie sprawę, ż e ż aden czł owiek interesu nigdy nie podejmie kosztownego ryzyka bez obawy, iż moż e się ono skoń czyć fiaskiem, któ re zapoczą tkuje powolną utratę jego podstawowego towaru: twarzy.

Widok tego rodzaju tryumfu w zestawieniu z radoś cią Shary zepsuł mi te chwile i zamiast wzruszyć się jej sukcesem, ze zdziwieniem stwierdził em, ż e niemal jej nienawidzę. Spostrzegł a mnie i pomachał a, ż ebym poszedł i staną ł u jej boku przed wiwatują cym tł umem, ale odwró cił em się na pię cie i dosł ownie wypadł em z sali. Poż yczył em od Harry'ego Steina flaszkę i zalał em się w trupa.

Nazajutrz rano miał em wraż enie, ż e moja gł owa jest pię tnastoamperowym bezpiecznikiem w czterdziestoamperowym obwodzie i ż e nie pę kł a jeszcze tylko dzię ki naprę ż eniom powierzchniowym. Bał em się gwał townie poruszyć. Kac znika powoli, nawet przy mał ym cią ż eniu.

Zabrzę czał telefon - nie miał em czasu go przerobić - i nieznany mi mł ody czł owiek oznajmił uprzejmie, ż e pan Carrington wzywa mnie do swego gabinetu. Natychmiast. Powiedział em mu o czopku z drutu kolczastego i co pan Carrington moż e sobie z nim zrobić - natychmiast. Nie zmieniają c wyrazu twarzy powtó rzył wiadomoś ć i wył ą czył się.

Wpeł zł em wię c w swoje ubranie, postanowił em zapuś cić brodę i wyszedł em. Po drodze zastanawiał em się na co i po co zamienił em swoją niezależ noś ć.

Gabinet Carringtona był przytł aczają co gustowny, ale przynajmniej oś wietlenie miał stonowane. Co najlepsze, system filtrują cy potrafił sobie poradzić z dymem - w powietrzu wisiał sł odkawy zapach popielniczki. Przyją ł em od Carringtona pokaź ną szklanice Maoi - Zowie z czymś zbliż onym do wdzię cznoś ci i zaczą ł em topić w niej swego kaca.

Obok jego biurka siedział a Shara. Miał a na sobie trykot i warstwę potu. Najwidoczniej spę dził a ranek na pró bach do nastę pnego tań ca. Czuł em się zawstydzony, a co za tym idzie zł y i unikają c jej oczu nie odpowiedział em nawet na jej przywitanie. Zaraz za mną weszli Panzella i McGillicuddy, rozprawiają c o ostatniej obserwacji tajemniczego obiektu z gł ę bin kosmosu, któ ry ukazał się teraz w pasie asteroidó w. Spierali się miedzy sobą, czy wykazuje on oznaki inteligencji, czy nie, a ja pragną ł em tylko, ż eby się wreszcie zamknę li.

Carrington odczekał, aż wszyscy usiedliś my i zapaliliś my, po czym oparł się biodrem o swoje biurko i uś miechną ł.

 - No i jak. Tom?

McGillicuddy rozpromienił się.

 - Lepiej niż się spodziewaliś my, sir. Wszystkie sondaż e są zgodne co do tego, ż e oglą dał o nas okoł o siedemdziesią t cztery procent ś wiatowej widowni.

 - Do diabł a z pospó lstwem - warkną ł em. - Co mó wią krytycy?

McGillicuddy zamrugał oczyma.

 - No wiec, jak dotą d ogó lna reakcja jest taka, ż e Shara był a wspaniał a. “Times"...

 - Jaka był a reakcja mniej niż ogó lna? - przerwał em mu znowu.

 - Có ż, trudno jest we wszystkim o jednomyś lnoś ć.

 - Ś ciś lej. Prasa taneczna? Liz Zimmer? Migdalski?

 - Hmmmm. Zimmer nazwał a to wspaniał ym tań cem, zepsutym przez zbyt przeł adowane zakoń czenie.

 - A Migdalski? - nalegał em.

 - Zatytuł ował swó j artykuł “Ale co pokaż esz na bis? " - przyznał McGillicuddy. - Jego podstawowa teza brzmi, ż e był to czarują cy, ale niepowtarzalny zryw. Natomiast “Times"...

 - Dzię kuje ci. Tom - powiedział cicho Carrington. - Tego się wł aś ciwie spodziewaliś my, prawda, moja droga? Wielki plusk, ale jeszcze nikt nie odważ y się go nazwać falą przypł ywu.

Skinę ł a gł ową.

 - Ale zrobią to, Bryce. Nastę pne dwa tań ce dokoń czą dzieł a.

 - Panno Drummond - odezwał się Panzella - czy mogę się dowiedzieć dlaczego odegrał a to pani w taki wł aś nie sposó b? Dlaczego zastosował a pani interludium w zerowej grawitacji tylko jako dodatek do konwencjonalnego tań ca? Na pewno musiał a się pani spodziewać, ż e krytycy nazwą to trikiem.

Shara uś miechnę ł a się.

 - Szczerze mó wią c, doktorze - odparł a - nie miał am wyboru. Uczę się korzystać ze swego ciał a w stanie nieważ koś ci, ale wcią ż jest to dla mnie ś wiadomy wysił ek, prawie pantomima. Potrzebuje jeszcze kilku tygodni, ż eby stał się moją drugą naturą, a musi się stać, jeż eli mam wytrzymać cał y wystę p. Tak wię c uciekł am się do tań ca konwencjonalnego, doczepił am pię ciominutowe zakoń czenie z wykorzystaniem tych ruchó w w stanie nieważ koś ci, któ rych się dotą d nauczył am i ku swej nieopisanej uldze stwierdził am, ż e tworzą razem sensowną cał oś ć tematyczną. Przekazał am Charlie'mu swoje uwagi, a on postarał się już o kształ t wizualny i dramatyczny cał oś ci - ten trik ze ś wiecami był jego pomysł u i podkreś lał to, co chciał am powiedzieć lepiej niż jakakolwiek dekoracja, któ rą mogliś my tu zbudować.

 - A wię c nie skoń czył a pani jeszcze tego, po co pani do nas przybył a? - spytał Panzella.

 - Och, nie. W ż adnym wypadku. Mó j nastę pny wystę p udowodni ś wiatu, ż e taniec jest czymś wię cej niż tylko kontrolowanym spadaniem. A trzeci... trzeci bę dzie ukoronowaniem wszystkiego. - Jej twarz się rozjaś nił a, stał a się natchniona. - Trzeci taniec bę dzie tym, co pragnę ł am zatań czyć przez cał e swoje ż ycie. Nie mogę go sobie jeszcze zobrazować - ale wiem, ż e kiedy stanę się zdolna do jego wykonania, stworze go i to bę dzie moje najwię ksze dzieł o.

Panzella chrzą kną ł.

 - Ile czasu to pani zajmie?

 - Niewiele - odparł a. - Bę dę gotowa do nastę pnych zdję ć za dwa tygodnie i od razu mogę zaczynać prace nad tym ostatnim tań cem. Przy odrobinie szczę ś cia bę dę go miał a na taś mie przed upł ywem miesią ca, jaki mi pozostał.

 - Panno Drummond - powiedział ponuro Panzella - przykro mi, ale pani już nie ma tego miesią ca. Shara zbladł a jak ś nieg, a ja uniosł em się z mego fotela. Nawet Carrington wyglą dał na zaintrygowanego.

 - Ile mam czasu? - spytał a Shara.

 - Pani ostatnie testy nie wyglą dają zachę cają co. Zakł adał em, ż e ustawiczne ć wiczenia i pró by wpł yną na spowolnienie adaptacji pani organizmu. Ale wię kszoś ć czasu pracuje pani przy cał kowitym braku cią ż enia i nie przewidział em stopnia w jakim pani ciał o przywykł o do dł ugotrwał ego wysił ku w warunkach ziemskich. Wystę pują już u pani objawy syndromu Davisa w...

 - Ile mam czasu?

 - Dwa tygodnie. Moż e trzy, jeś li bę dzie pani spę dzać trzy peł ne godziny dziennie na forsownych ć wiczeniach przy dwukrotnym przecią ż eniu. Moż emy to wprowadzić...

 - To ś mieszne - wybuchną ł em. - Czy pan nic nie wie o plecach tancerzy? Ona się wykoń czy przy 2g.

 - Muszę mieć cztery tygodnie - powiedział a Shara.

 - Panno Drummond, bardzo mi przykro.

 - Muszę mieć cztery tygodnie.

Twarz Panzelli wyraż ał a ten sam bezgraniczny smutek, co moja i McGillicuddy'ego, a mnie chciał o się rzygać na taki wszechś wiat, w któ rym ludzie muszą w ten sposó b patrzeć na Sharę.

 - A niech to szlag trafi - rykną ł em - ona potrzebuje czterech tygodni.

Panzella potrzą sną ł swoją kudł atą gł ową.

 - Jeż eli przez cztery tygodnie bę dzie pozostawać w warunkach cał kowitej nieważ koś ci, moż e umrzeć.

 - No to umrę - krzyknę ł a Shara zrywają c się z fotela. - Zaryzykuje. Muszę.

Carrington zakasł ał.

 - Przykro mi, kochanie, ale nie mogę ci na to pozwolić.

Odwró cił a się do niego z furią w oczach.

 - Ten twó j taniec jest ś wietną reklamą dla “Skyfaca" - powiedział spokojnie - ale jeś li cię zabije, to moż e podział ać jak bumerang, nieprawdaż?

Poruszył a ustami i rozpaczliwie starał a się zapanować nad sobą. W mojej gł owie kł ę bił o się rojowisko myś li. Umrze? Shara?

 - Poza tym - dodał - bardzo cię polubił em.

 - A wię c zostanę tu, w kosmosie - wybuchnę ł a.

 - Gdzie? Jedynymi obszarami, w któ rych panują warunki cał kowitej nieważ koś ci, są zakł ady produkcyjne, a ty nie masz kwalifikacji, ż eby w któ rymś z nich pracować.

 - No to, na mił oś ć boską, oddaj mi jedną z tych gondol, tych mał ych kul, Bryce. Gwarantuje ci wię kszy zwrot twojej inwestycji niż moż e ci przynieś ć gondola fabryczna i ja... - gł os się jej zał amał -... bę dziesz miał mnie na każ de skinienie.

Uś miechną ł się leniwie.

 - Tak, ale kiedyś mogę się tobą znudzić. Moja matka ostrzegał a mnie bardzo przed podejmowaniem nieodwoł alnych decyzji w stosunku do kobiet. Szczegó lnie tych nieoficjalnych. Poza tym seks w stanie nieważ koś ci wydaje mi się zbytnio wyczerpują cy, podobnie jak monotonna dieta.

Niemal odzyskał em gł os i znowu go stracił em. Był em zadowolony, ż e Carrington jej odmawia, ale sposó b, w jaki to robił sprawił, iż zapragną ł em jego krwi.

Shark ró wnież zaniemó wił a na pewien czas. Kiedy się odezwał a, gł os miał a niski, napię ty, niemal bł agalny.

 - Bryce, to tylko sprawa odpowiedniego rozł oż enia w czasie. Jeż eli nadam jeszcze dwa tań ce w cią gu najbliż szych czterech tygodni, bę dę miał a ś wiat, do któ rego moż na wracać. Jeż eli musiał abym teraz wró cić na Ziemie i czekać rok albo dwa, ten trzeci taniec przejdzie bez echa - nikt go nie bę dzie oglą dał i nie bę dą już pamię tali dwó ch pierwszych. To moja jedyna szansa, Bryce. Pozwó l mi zaryzykować. Panzella nie moż e na pewno stwierdzić, ż e cztery tygodnie mnie zabiją.

 - Nie mogę gwarantować, ż e je przeż yjesz - powiedział doktor.

 - Nie moż e pan gwarantować, ż e któ rekolwiek z nas przeż yje dzisiejszy dzień - warknę ł a.

Znó w odwró cił a się w stronę Carringtona i utkwił a w nim wzrok. - Bryce, pozwó l mi zaryzykować. - Jej twarz dokonał a straszliwego wysił ku i wykrzywił a się w uś miechu. - To ci się opł aci.

Carrington smakował ten jej uś miech i peł ne poddanie w jej gł osie jak czł owiek rozkoszują cy się czerwonym winem. Miał em chę ć rozszarpać go wł asnymi rę koma i zę bami na kawał ki i jednocześ nie modlił em się, ż eby dorzucił jeszcze jedno okrucień stwo, aby ostatecznie odwieś ć ją od tego zamiaru. Ale nie docenił em jego rzeczywistego okrucień stwa.

 - Prowadź dalej swoje pró by, moja droga - powiedział w koń cu. - Podejmiemy ostateczną decyzje, gdy przyjdzie na to czas. Bę dę musiał to przemyś leć.

Nie pamię tam, abym kiedykolwiek w ż yciu czuł się ró wnie bezradny jak wtedy, ró wnie bezsilny. Wiedzą c, ż e to daremne, powiedział em:

 - Sharo, nie mogę pozwolić, abyś ryzykował a ż yciem...

 - Ja to zrobię, Charlie - przerwał a mi - z tobą czy bez ciebie. Nikt nie rozumie tego co robię na tyle dobrze, ż eby to rejestrować tak jak ty, ale jeś li chcesz się wycofać, nie mogę cię zatrzymywać.

Carrington obserwował mnie z jakimś oboję tnym zainteresowaniem.

 - No wiec? - nalegał a.

Zaklą ł em szpetnie.

 - Znasz odpowiedź.

 - No to bierzmy się do roboty.

***

Nowicjusze są transportowani na cię ż arnych kijach od mioteł. Starzy wyjadacze zwieszają się na rę kach ze ś luzy i dyndają, trzymają c się uchwytó w po zewnę trznej stronie wirują cego Pierś cienia (nie jest to trudne przy cią ż eniu mniejszym niż poł owa ziemskiego). Zwracają się twarzą w kierunku wirowania i kiedy pod horyzontem pojawia się miejsce przeznaczenia, po prostu puszczają uchwyt. Niezbę dnych korekt kursu dokonuje się za pomocą silniczkó w rakietowych wbudowanych w rę kawice i buty. Pokonywane odległ oś ci nie są duż e. A jednak tacy ś miał kowie stanowią tylko nieliczną gromadkę starych wyg.

Mają c za sobą wię cej godzin spę dzonych w stanie nieważ koś ci niż niektó rzy technicy od lat zatrudnieni na “Skyfac", byliś my z Sharą starymi wyjadaczami. Z naszych silniczkó w korzystaliś my rzadko i efektywnie, gł ó wnie po to, by wygasić energie, kinetyczną, nadawaną nam przez Pierś cień, któ ry opuszczaliś my. Mieliś my larynogofony i odbiorniczki wielkoś ci aparató w sł uchowych, ale w drodze przez pustkę, nie rozmawialiś my. Znalezienie się w ś rodowisku pozbawionym lokalnego pionu - wyraź nie okreś lonej “gó ry" i “doł u" - myś li i wywoł uje niepokó j bardziej, niż moż e to sobie wyobrazić ktoś, kto nigdy nie opuszczał Ziemi. Z tego tylko powodu, wszystkie konstrukcje zespoł u “Skyfac" są ustawiane w tej samej, wyimaginowanej “ekliptyce", ale niewiele to pomaga. Zastanawiał em się niejednokrotnie, czy kiedykolwiek do tego przywyknę - a jeszcze czę ś ciej zastanawiał em się, czy w ogó le powinienem przyzwyczajać się do braku bó lu w nodze. Zdawał a się już boleć mnie mniej nawet niż przy wirowaniu.

Wylą dowaliś my na powierzchni naszego nowego studia z impetem mniejszym niż lą dują cy na ziemi spadochroniarz. Był a to stalowa kula, obł oż ona bateriami sł onecznymi i ekranami cieplnymi. Poł ą czono ją z innymi trzema kulami, znajdują cymi się w ró ż nych stadiach budowy. Nawet teraz pracowali na nich chł opcy Harry'ego Steina. McGillicuddy powiedział mi, ż e po ukoń czeniu ten kompleks wykorzystywany bę dzie do “przetwarzania w kontrolowanej gę stoś ci", a kiedy powiedział em: “Co pan powie? " dodał: “Spienianie dyspersyjne i odlewanie w kontrolowanej gę stoś ci", jak gdyby to wyjaś niał o wszystko. Moż e i wyjaś niał o. W chwili obecnej był o to studio Shary.

Ś luza prowadził a do doś ć ciasnej przestrzeni roboczej, otaczają cej mniejszą kule wewnę trzną, któ ra miał a ś rednice jakichś pię ć dziesię ciu metró w. Wewnę trzna kula był a ró wnież hermetyczna i docelowo miał a zawierać pró ż nie, teraz jednak jej ś luzy stał y otworem. Zdję liś my skafandry, a Shara, trzymają c się wspornika, zdję ł a ze swego skafandra bransoletki z silniczkami rakietowymi i nał oż ył a je na kostki nó g. Potem zapię ł a na przegubach obrą czki z takimi samymi silniczkami. Jako biż uteria był y trochę za masywne - ale mogł y pracować nieprzerwanie przez dwadzieś cia minut, przy czym w normalnej atmosferze i przy odpowiednim oś wietleniu ich praca był a zupeł nie niewidoczna. Bez nich taniec przy zerowym cią ż eniu był by niewypowiedzianie trudniejszy.

Gdy zapinał a ostatni pasek, podpł yną ł em do niej od przodu i chwycił em się za wspornik.

 - Sharo...

 - Poradzę sobie, Charlie. Bę dę ć wiczył a przy trzykrotnym przecią ż eniu i spał a przy dwukrotnym, ale dopnę swego. Wiem, ż e potrafię.

 - Mogł abyś opuś cić “Masa to czasownik" i przejś ć od razu do “Gwiezdnego tań ca".

Potrzą snę ł a gł ową.

 - Nie jestem jeszcze do niego gotowa i nie jest jeszcze gotowa widownia. Najpierw muszę przeprowadzić ich i siebie przez taniec w kuli, w przestrzeni zamknię tej, zanim bę dę gotowa do tań ca w otwartym kosmosie albo zanim oni bę dą gotowi do jego odbioru. Muszę uwolnić swó j i ich umysł y od każ dego z przyję tych wyobraż eń o tań cu, zmienić wszystkie jego zał oż enia. Nawet dwa etapy to za mał o - ale to jest nieprzekraczalne minimum - jej oczy zł agodniał y. - Charlie, ja muszę.

 - Wiem - burkną ł em i odwró cił em się od niej. Ł zy są przykrą rzeczą w stanie nieważ koś ci - nigdzie nie spł ywają. Tworzą po prostu gł upio wyglą dają ce, wypukł e szkł a kontaktowe, w któ rych pł ywa ś wiat. Zaczą ł em podcią gać się po powierzchni kuli w kierunku stanowiska kamery, któ rą pracował em, Shara zaś wpł ynę ł a do jej wnę trza, ż eby rozpoczą ć pró bę.

Instalują c swó j sprzę t, przecią gają c kable pomię dzy wspornikami i doł ą czają c je do dryfują cych rozgał ę ziaczy, modlił em się. Po raz pierwszy od lat. Modlił em się, ż eby Sharze się udał o. Ż eby udał o się nam obojgu.

Nastę pne dwanaś cie dni był o najtrudniejszym okresem mego ż ycia. Shara pracował a ró wnie cię ż ko, jak ja. Poł owę każ dego dnia spę dzał a na pró bach w studio, poł owę reszty na ć wiczeniach w 2, 5 g (to maksimum, na jakie zgodził się Panzella), a trzy z pozostał ych sześ ciu godzin w ł ó ż ku Carringtona, starają c się zadowolić go na tyle, ż eby pozwolił jej na wydł uż enie limitu czasu. Moż e spał a przez te kilka godzin któ re jej pozostawał y. Wiem tylko, ż e nigdy nie wyglą dał a na zmę czoną, nigdy nie pokazywał a po sobie zniechę cenia i nigdy nie tracił a swej zawzię tej determinacji. Uparcie, opornie jej ciał o wyzbywał o się niezgrabnoś ci, przybierają c wdzię k w ś rodowisku, w któ rym wymaga to nadzwyczajnej koncentracji. Jak dziecko uczy się chodzić, tak Shara uczył a się latać.

Ja zaś zaczynał em się nawet przyzwyczajać do braku bó lu w nodze.

***

Có ż mogę powiedzieć o “Masie", skoro jej nie widzieliś cie? Nie sposó b jej opisać, tak samo, jak nie moż na sł owami opisać symfonii. Konwencjonalna terminologia taneczna jest, ze wzglę du na wbudowane w nią zał oż enia, zupeł nie bezuż yteczna i jeś li w ogó le obeznani jesteś cie z nową nomenklaturą, to musicie znać “Masa to czasownik", z któ rej czerpie ona swoje nazewnictwo.

Niewiele też mogę powiedzieć o technicznych aspektach “Masy". Nie był o w niej ż adnych efektó w specjalnych, nie był o nawet podkł adu muzycznego. Wspaniał a muzyka Raoula Brindle'a skomponowana został a na podstawie samego tań ca i nał oż ona na ś cież kę dź wię kową za moim pozwoleniem w dwa lata pó ź niej. Ale nagrodę Emmy dostał em za oryginalną, niemą wersje. Cał y mó j wkł ad, poza montaż em i zainstalowaniem dwó ch trampolin, sprowadzał się do zamaskowania ź ró deł rozproszonego ś wiatł a, któ re grupami otaczał y obiektywy kamer i takiego ich poł ą czenia, ż e był y zasilane tylko wtedy, gdy nie znajdował y się w kadrze pracują cej kamery. Dzię ki temu Shara był a wcią ż oś wietlona od przodu i miał a dwa (nie zawsze jednakowej wielkoś ci) cienie. Nie pró bował em nawet wprowadzać bł yskotliwej pracy kamer; po prostu rejestrował em jej taniec zmieniają c uję cie tylko wtedy, gdy wychodził a mi z kadru.

Nie, “Masę " moż na opisać jedynie terminami symbolicznymi, a zatem ubogo. Mogę tylko powiedzieć, ż e Shara pokazał a, iż masa i bezwł adnoś ć, podobnie jak grawitacja, są zdolne do dostarczenia konfliktu dynamicznego, któ ry jest podstawą tań ca. Mogę wam powiedzieć, ż e wydestylował a z nich taki rodzaj tań ca, któ ry mogł a wyobrazić sobie tylko grupa skł adają ca się z akrobaty, pilota uprawiają cego akrobacje, lotniczą, pilota piszą cego po niebie dymem wypuszczanym z samolotu i podwodnej baleriny. Mogę wam powiedzieć, ż e panują c nad ciał em zgodnie ze swą wolą i nad samą przestrzenią zgodnie ze swą potrzebą, zburzył a ostatnią granice, jaka leż ał a miedzy nią a absolutną swobodą ruchu.

I wcią ż jeszcze powiedział em mniej niż nic. Ponieważ Shara znalazł a coś wię cej niż samą wolnoś ć - ona znalazł a sens. “Masa" był a ponad wszystko przeż yciem duchowym - jej dwuznaczny tytuł odzwierciedla tematyczną niejednoznacznoś ć tego, co technologiczne, z tym co teologiczne: Shara uczynił a konfrontacje czł owieka z bytem aktem przejś ciowym, dosł ownym spotkaniem Boga w pó ł drogi. Nie zamierzam sugerować, ż e jej taniec w jakimkolwiek momencie odwoł ywał się do zewnę trznego Boga - dyskretnej istoty z biał ą brodą lub bez niej. Jej taniec odwoł ywał się do rzeczywistoś ci, wyraż ał sobą Trzy Wieczne Pytania zadawane przez każ dą rozumną istotę, jaka kiedykolwiek ż ył a.

Jej taniec obserwował ją samą i pytał: jak to się stał o, ż e jestem tutaj?

Jej taniec obserwował wszechś wiat, w któ rym istniał i pytał: jak to się stał o, ż e to wszystko jest tu ze mną?

I w koń cu, obserwują c ją na tle swojego wszechś wiata, zadawał pytanie: Dlaczego jestem taka samotna?

I zadawszy te pytania otworzył a ciał o i dusze przed tym wszechś wiatem i gdy odpowiedź nie nadeszł a, skurczył a się w sobie. Nie w sensie dramatycznym, przypominają cym kurczenie się sprę ż yny. Był o to podobne fizycznie, a zarazem zupeł nie inne zjawisko. Był to akt introspekcji, zwró cenie na siebie oka duszy, aby w swym wnę trzu szukać odpowiedzi, któ rych nie moż na znaleź ć nigdzie indziej. Jej ciał o też zdawał o się zapadać w siebie, zmniejszają c swą masę tak ró wnomiernie, ż e jego poł oż enie w przestrzeni nie uległ o zmianie.

Kamera wył ą czył a się, pozostawiają c Sharę samą, sztywną, tę sknią cą. Taniec się skoń czył, pozostawiają c trzy pytania, któ re postawił a, bez odpowiedzi, ich napię cie nie rozł adowane. Tylko wyraz cierpliwego oczekiwania na jej twarzy stę pił szokują cą krawę dź niespeł nienia, uczynił ją znoś nym, mał ym, bł ogosł awionym znakiem, szepczą c: cią g dalszy nastą pi.

Osiemnastego dnia mieliś my to gotowe do obró bki. Shara natychmiast przestał a o tym myś leć i przystą pił a do pracy nad choreografią “Gwiezdnego tań ca", ale ja zanim taś ma był a gotowa do emisji, spę dził em jeszcze dwa cię ż kie dni montują c ją. Został o mi cztery dni do wykupionej przez Carringtona pó ł godzinnej emisji - ale to nie oddech tej nieprzekraczalnej granicy czuł em na swym karku.

Gdy ś lę czał em nad montaż em, przyszedł do mojej pracowni McGillicuddy i chociaż widział ł zy spł ywają ce mi po policzkach, nie odezwał się ani sł owem. Puś cił em taś mę i oglą dał ją w milczeniu. Wkró tce i jego policzki powilgotniał y. Taś ma dawno już się skoń czył a, gdy odezwał się bardzo cicho.

 - Lada dzień zamierzam rzucić te. ś mierdzą cą robotę. Nie odpowiedział em.

 - Był em przedtem instruktorem karate. Był em niezł y. Mogę znowu uczyć, moż e stoczyć parą walk zarabiają c dziesię ć procent tego, co tutaj.

Nie odpowiedział em.

 - Gdy ostatnim razem wychodziliś cie na zewną trz widział em was oboje w ś luzie powietrznej. Widział em jak się przewró cił a. Widział em, jak pomagał eś jej dojś ć do siebie. Sł yszał em, jak kazał a ci przyrzec, ż e nic nie powiesz doktorowi Panzelli.

Czekał em. Pragną ł em zapaś ć się pod ziemie.

Osuszył sobie twarz.

 - Przyszedł em tutaj, ż eby ci powiedzieć, ż e idę poinformować o wszystkim doktora Panzellę. On wymusi na Carringtonie, by Sharę natychmiast odesł ać na Ziemie.

 - A teraz? - spytał em.

 - Widział em te taś mę.

 - I wiesz, ż e “Gwiezdny taniec" prawdopodobnie ją zabije?

 - Tak.

 - Wiesz, ż e musimy jej na to pozwolić?

 - Tak.

Pragną ł em umrzeć. Pokiwał em gł ową.

 - A wię c wyjdź stą d i daj mi pracować.

Wyszedł.

***

Na Wall Street i na pokł adzie “Skyfac" był o pó ź ne popoł udnie, gdy ku swej satysfakcji miał em taś mę zmontowaną. Zadzwonił em do Carringtona, powiedział em mu, ż eby mnie oczekiwał za pó ł godziny, wzią ł em prysznic, ogolił em się, ubrał em i wyszedł em.

Gdy zjawił em się w gabinecie Carringtona, był z nim major Sił Kosmicznych, ale nie został mi przedstawiony, wię c go zignorował em. Był a tam ró wnież Shara, odziana w coś utkanego z pomarań czowego dymu, co odsł aniał o cał y jej biust. Najpewniej kazał jej się tak ubrać Carrington, ale ona nosił a to z osobliwą, perwersyjną godnoś cią, co jak wyczuwał em irytował o go. Spojrzał em jej w oczy i uś miechną ł em się.

 - Czoł em, mał a. To dobra taś ma.

 - Zobaczymy - powiedział Carrington. Wraz z majorem zaję li miejsca za biurkiem, a Shara usiadł a obok niego.

Wsuną ł em taś mę w szczelinę wmontowanej w ś cianę gabinetu aparatury wideo, przygasił em ś wiatł a i usiadł em z drugiego boku biurka. Film trwał nieprzerwanie przez dwadzieś cia minut bez ś cież ki dź wię kowej, zupeł nie nagi.

Był wspaniał y.

“Osł upienie" to zabawne sł owo. Ż eby coś wprawił o cię w osł upienie, musi cię trafić w miejsce jeszcze nie opancerzone cynizmem. Zdaje mi się, ż e ja już się urodził em cynikiem - o ile dobrze sobie przypominam, w stan osł upienia popadł em tylko trzy razy. Po raz pierwszy przydarzył o mi się to w wieku trzech lat, gdy dowiedział em się, ż e istnieją ludzie, któ rzy mogą z premedytacją drę czyć mał e kotki. Po raz drugi osł upiał em w wieku lat siedemnastu, gdy dowiedział em się, ż e istnieją ludzie, któ rzy mogą zaż ywać LSD, a potem dla zabawy drę czyć innych ludzi. Po raz trzeci osł upiał em, gdy skoń czył a się “Masa to czasownik", Carrington zaś idealnie konwersacyjnym tonem powiedział: “Bardzo przyjemne; bardzo wdzię czne. Podoba mi się ", a ja dowiedział em się w wieku lat czterdziestu pię ciu, ż e istnieją ludzie - nie gł upcy, nie kretyni, ale ludzie inteligentni - któ rzy mogą oglą dać taniec Shary i nic nie rozumieć. My wszyscy, nawet ci najbardziej cyniczni, mamy jakieś zł udzenia, któ re pielę gnujemy.

Shara po prostu to przeł knę ł a, ale widział em, ż e major był tak samo osł upiał y jak ja i z widocznym wysił kiem panuje nad swą twarzą.

Zadowolony, ż e mogę odwró cić swą uwagę od wypeł niają cej mnie odrazy i konsternacji, zaczą ł em nagle przyglą dać mu się uważ niej i po raz pierwszy zastanawiać, co on tu robi. Był w moim wieku, szczupł y i bardziej ogorzał y ode mnie, ze srebrnym puszkiem na wierzchu czaszki i nadzwyczaj bujnym wą sem pod nosem. Wzią ł bym go za przyjaciela Carringtona, ale przeczył y temu trzy spostrzeż enia. Coś nieokreś lonego w jego oczach powiedział o mi, ż e jest wojskowym o dł ugim staż u w armii. Coś ró wnie nieokreś lonego w jego postawie powiedział o mi, ż e jest w tej chwili na sł uż bie. I coś zupeł nie okreś lonego w linii jego ust skł onił o mnie do przypuszczenia, ż e obowią zki sł uż bowe, któ re go tu wezwał y, napawają go wstrę tem.

Gdy Carrington uprzejmym tonem cią gną ł. - A co pan o tym są dzi, majorze? - ten czł owiek milczał przez chwile, zbierają c myś li i dobierają c sł ó w. Kiedy się odezwał, nie zwracał się do Carringtona.

 - Panno Drummond - powiedział spokojnie - jestem major William Cox, dowó dca SC “Champion" i czuje się, zaszczycony tym, ż e poznał em panią. To był najgł ę biej poruszają cy film, jaki w ż yciu widział em.

Shara podzię kował a poważ nym tonem.

 - To jest Charles Armstead, majorze Cox. On to nakrę cił.

Cox spojrzał na mnie z nowym zainteresowaniem.

 - Wspaniał a robota, panie Armstead.

Wycią gną ł rę kę, a ja ją uś cisną ł em.

Carrington zaczynał zdawać sobie sprawę, ż e my troje dzielimy miedzy sobą coś, co dla niego jest nieosią galne.

 - Cieszę, się, ż e się panu podobał o, majorze - powiedział nie silą c się na szczeroś ć. - Jutro wieczorem moż e pan to obejrzeć ponownie w swoim telewizorze, jeż eli nie bę dzie miał pan sł uż by. I oczywiś cie bę dzie dostę pne na kasetach. A teraz moż e przeszlibyś my do sprawy, któ ra wymaga zał atwienia.

 - Twarz Coxa zamknę ł a się, jakby zapią ł się na zamek bł yskawiczny, stał a się sztywno formalna.

 - Jak pan sobie ż yczy, sir.

Zaintrygowany, zaczą ł em od tego, co ja uważ ał em za sprawą do zał atwienia.

 - Chciał bym, ż eby tym razem nad emisją czuwał pań ski szef ł ą cznoś ci, panie Carrington. Shara i ja bę dziemy zbyt zaję ci, ż eby...

 - Nad tą emisją bę dzie czuwał mó j szef ł ą cznoś ci, Armstead - przerwał mi Carrington - ale nie są dzę, aby pan był w tym czasie szczegó lnie zaję ty.

Był em otumaniony z braku snu; moja zdolnoś ć kojarzenia uległ a spowolnieniu.

Carrington dotkną ł delikatnie swojego biurka.

 - McGillicuddy zamelduje się u mnie natychmiast - powiedział i odsuną ł rę kę. - Widzisz, Armstead. Ty i Shara wracacie natychmiast na Ziemią.

 - Co takiego?

 - Bryce, nie moż esz - krzyknę ł a Shara. - Obiecał eś.

 - Obiecał em? Moja droga, ostatniej nocy nie był o przy nas ż adnych ś wiadkó w. No i dobrze się stał o, czyż nie mam racji?

Zaniemó wił em z wś ciekł oś ci. Wszedł McGillicuddy.

 - Cześ ć, Tom - powiedział sympatycznie Carrington. - Jesteś wylany. Wracasz na Ziemie razem z panną Drummond i panem Armsteadem na pokł adzie statku majora Coxa. Start za godziną. Nie zapomnij czegoś: - Przenió sł wzrok z McGillicuddy'ego na mnie. - Z biurka Toma moż na się podł ą czyć dyskretnie do każ dego wideofonu na “Skyfac". Z mojego biurka moż na się podł ą czyć do biurka Toma.

 - Bryce, dwa dni - gł os Shary był niski. - Bą dź czł owiekiem, wymień cenę..

 - Przepraszam, kochanie - uś miechną ł się lekko. - Doktor Panzella powiadomiony o twoim upadku zają ł wyraź ne stanowisko. Nawet jednego dnia. Ż ywa, robisz doskonał ą reklamę - jesteś moim darem dla ś wiata. Martwa, bę dziesz kamieniem u mej szyi. Nie mogą ci pozwolić umrzeć na moim terenie. Spodziewał em się, ż e moż esz stawiać opó r, porozumiał em się wiać z przyjacielem - tu spojrzał na Coxa - z wyż szego szczebla Dowó dztwa Sił Kosmicznych, któ ry był na tyle uprzejmy, ż eby przysł ać tu majora z poleceniem eskortowania cię w drodze do domu. Nie jesteś aresztowana w sensie prawnym - ale zapewniam cię, ż e nie masz wyboru. Wchodzi tu w grę coś w rodzaju troski o twoje zdrowie. Do widzenia, Sharo - się gną ł po pię trzą cy się na biurku stos meldunkó w, a ja zadziwił em nawet samego siebie.

Zmiotł em z biurka dosł ownie wszystko i pochyliwszy gł owę wyrż ną ł em go bykiem prosto w mostek. Krzesł o, na któ rym siedział, przytwierdzone był o do podł ogi sworzniami, a wię c pę kł o z trzaskiem. Odzyskał em ró wnowagę na tyle szybko, ż eby wyprowadzić jeszcze jeden przepię kny prawy prosty. Wiecie, jak podczas kozł owania odbija się od parkietu pił ka do koszykó wki? Tak wł aś nie, w zwolnionym tempie, charakterystycznym dla zmniejszonego cią ż enia, odbił a się od podł ogi jego gł owa.

Cox podnió sł mnie potem na nogi i popychają c przed sobą wtł oczył w przeciwległ y ką t gabinetu.

 - Nie - powiedział do mnie, a jego gł os musiał mieć w sobie duż o z “nawyku wydawania rozkazó w", ponieważ ochł oną ł em od razu. Stał em, dyszą c cię ż ko, podczas gdy Cox pomagał wstać Carringtonowi.

Multimiliarder pomacał swó j rozkwaszony nos, popatrzył na powalane krwią palce i rzucił mi peł ne nienawiś ci spojrzenie.

 - Nie bę dziesz już pracował w wideo, Armstead. Jesteś skoń czony. Bezrobotny, zrozumiał eś?

Cox poklepał go po ramieniu i Carrington odwró cił się gwał townie.

 - Czego pan chce, u diabł a? - warkną ł.

Cox uś miechną ł się.

 - Carrington, mó j ś wię tej pamię ci ojciec powiedział kiedyś: “Bili, wrogó w ró b sobie z wyboru, nie z przypadku". Z upł ywem lat przekonał em się, ż e był a to ś wietna rada. Zapamię taj ją sobie.

Shara uś miechnę ł a się ironicznie.

Carrington zamrugał oczyma. Potem jego absurdalnie szerokie ramiona poszerzył y się jeszcze bardziej i rykną ł:

 - Wynoś cie się stą d wszyscy! Precz z moich oczu!

Milczą ce porozumienie kazał o nam czekać aż i Tom wygł osi swoją kwestie:

 - Panie Carrington - powiedział - to rzadki przywilej i wielki zaszczyt być przez pana osobiś cie wylanym z pracy. Powinienem to sobie zapamię tać na zawsze jako pyrrusową kieskę. - I zgię ty w pó ł wycofał się za nami z gabinetu. Każ de z nas podtrzymywane był o na duchu przez mł odzień cze poczucie tryumfu, któ re musiał o nam starczyć na peł ne dziesię ć sekund.




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.