Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Podziękowania 71 страница



Czasem zapadał a w sen cię ż ki i pozbawiony snó w, z któ rego budził a się jeszcze bardziej zmę czona niż przed zaś nię ciem. Mimo wszystko był y to najprzyjemniejsze chwile, ponieważ kiedy nawiedzał ją sen, ś nił a o ojcu. Na jawie czy we ś nie wcią ż go widział a. Patrzył a, jak ż oł nierze w zł ocistych pł aszczach pchają go w dó ł, jak zbliż a się ser Ilyn, jak wycią ga z pochwy na plecach Ló d, widział a ten moment… kiedy… chciał a wtedy odwró cić gł owę, chciał a, nogi się pod nią ugię ł y i upadł a na kolana, a jednak nie mogł a się odwró cić, wszyscy krzyczeli przeraź liwie, a jej Ksią ż ę uś miechną ł się do niej, uś miechną ł się, a ona nabrał a pewnoś ci, lecz tylko na jedno bicie serca, dopó ki nie wypowiedział tych sł ó w, a nogi jej ojca… zapamię tał a to, jego nogi, jak drgnę ł y, kiedy ser Ilyn… kiedy jego miecz…

Moż e i ja umrę, powtarzał a sobie i myś l ta nie wydał a jej się tak straszna. Gdyby rzucił a się z okna, poł oż ył aby kres swoim cierpieniom i kiedyś bardowie napisaliby ballady o jej cierpieniu. Widział a swoje ciał o leż ą ce na kamieniach, na dole, pogruchotane, niewinne, oskarż ają ce tych, któ rzy ją zdradzili. Posunę ł a się nawet do lego, ż e przeszł a do okna i otworzył a okiennice… lecz wtedy odwaga opuś cił a ją i wró cił a szybko do ł ó ż ka, szlochają c.

Sł uż ą ce, kiedy przynosił y posił ki, pró bował y z nią rozmawiać, lecz ona milczał a. Raz przyszedł nawet Wielki Maester Pycelle z pudł em peł nym flaszek i bulli z zapytaniem, czy nie jest chora. Przył oż ył dł oń do jej czoł a, kazał ją rozebrać i badał na cał ym ciele, podczas gdy pokojó wka ją przytrzymywał a. Odchodzą c, zostawił jej napó j z wody miodowej z zioł ami i nakazał pić po ł yku co wieczó r. Wypił a, jak kazał, i poszł a spać.

We ś nie sł yszał a kroki na schodach wież y, zł owieszcze skrzypienie skó ry na kamieniu, kiedy ktoś zbliż ał się powoli do jej komnaty, krok po kroku. Jedyne, co mogł a uczynić, to schować się za drzwiami i nasł uchiwać z drż eniem, tymczasem on wchodził coraz wyż ej i wyż ej. Wiedział a, ż e to ser Ilyn Payne, któ ry przychodzi po jej gł owę z Lodem w dł oni. Nie miał a doką d uciec, ż adnej kryjó wki, ż adnego sposobu, by zamkną ć drzwi. Wreszcie kroki umilkł y; nie miał a wą tpliwoś ci, ż e on stoi na zewną trz, milczą cy z tym swoim martwym spojrzeniem i pocią gł ą, dziobatą twarzą. Dopiero wtedy zdał a sobie sprawę, ż e jest naga. Przykucnę ł a, pró bują c się zasł onić rę koma, a kiedy drzwi zaskrzypiał y i otworzył y się powoli… zobaczył a koniec wielkiego miecza…

Obudził a się, mamroczą c: - Proszę, proszę, bę dę dobra, bę dę dobra, proszę, nie… - Lecz nikt jej nie sł uchał.

Wreszcie naprawdę po nią przyszli. Nie usł yszał a ich krokó w. Drzwi otworzył Joffrey. Nie ser Ilyn, ale chł opiec, któ ry był jej Księ ciem. Leż ał a w zasł onię tym ł ó ż ku skulona i nie potrafił a powiedzieć, czy był o poł udnie czy pó ł noc. Najpierw usł yszał a trzask drzwi. Potem zasł ony rozsunę ł y się gwał townie, a ona zasł onił a dł onią oczy przed nieoczekiwanym ś wiatł em i zobaczył a ich nad sobą.

- Bę dziesz mi dzisiaj towarzyszył a na dworze - powiedział Joffrey. - Wyką p się i ubierz, jak przystał o mojej narzeczonej. - Obok niego stał Sandor Clegane w brą zowym kubraku i zielonym pł aszczu; jego poparzona twarz wyglą dał a okropnie w ś wietle poranka. Z tył u dostrzegł a dwó ch rycerzy Kró lewskiej Gwardii w dł ugich pł aszczach z biał ej satyny.

Sansa zakrył a się kocem aż po szyję. - Nie - zaskomlał a - proszę … zostawcie mnie.

- Jeś li sama nie wstaniesz i nie ubierzesz się, pomoż e ci mó j Ogar - powiedział Joffrey.

- Bł agam cię, mó j Ksią ż ę …

- Teraz jestem Kró lem. Psie, wycią gnij ją z ł ó ż ka. Pró bował a się bronić, lecz Sandor Clegane obją ł ją wpó ł i podnió sł z ł ó ż ka. Koc, któ rym się przykrył a, opadł na podł ogę. Jej nagoś ć skrywał a tylko cienka nocna koszula. - Posł uchaj go, moje dziecko - powiedział Clegane. - Ubierz się. - Popchną ł ją ł agodnie w kierunku szafy.

Sansa cofnę ł a się. - Zrobił am to, o co prosił a Kró lowa, napisał am listy tak, jak mi kazał a. Obiecał eś, ż e bę dziesz ł askawy. Proszę, pozwó l mi wró cić do domu. Nikogo nie zdradzę, bę dę dobra, przysię gam, w moich ż ył ach nie pł ynie krew zdrajcy, nie pł ynie. Chcę tylko wró cić do domu. - Przypomniał a sobie o dworskich obyczajach i skł onił a gł owę. - Za twoim pozwoleniem.

- A ja nie pozwalam - powiedział Joffrey. - Matka mó wi, ż e i tak cię poś lubię, wię c zostaniesz tutaj i bę dziesz posł uszna.

- Ale ja nie chcę wychodzić za ciebie - ję knę ł a Sansa. - Ś cią ł eś gł owę mojemu ojcu!

- Był zdrajcą. Nigdy nie obiecywał em darować mu ż ycia, jedynie, ż e okaż ę mu ł askę. I tak też uczynił em. Gdyby nie był twoim ojcem, kazał bym go rozerwać na strzę py albo obedrzeć ze skó ry, a tak przynajmniej miał czystą ś mierć.

Sansa wpatrywał a się w niego, jakby zobaczył a go po raz pierwszy. Ubrany był w watowany szkarł atny kubrak w lwy i pelerynę ze zł otogł owia z wysokim koł nierzem, któ ry okalał jego twarz. Zastanawiał a się, jak to moż liwe, ż e kiedyś uważ ał a go za przystojnego. Usta miał mię kkie i i czerwone jak glisty po deszczu, oczy zaś puste i okrutne. - Nienawidzę cię - wyszeptał a.

Twarz kró la Joffreya znieruchomiał a. - Matka mó wi, ż e Kró lowi nie uchodzi bić wł asnej ż ony. Ser Merynie.

Nie zauważ ył a nawet, kiedy rycerz podszedł i odsuną wszy jej ramię, któ rym pró bował a się osł onić, uderzył ją w ucho otwartą dł onią w rę kawicy. Sansa nie pamię tał a samego upadku. Kiedy doszł a do siebie, klę czał a na jednym kolanie wś ró d sitowia. W gł owie jej dzwonił o. Ser Meryn Trant stał nad nią; na jego biał ej jedwabnej rę kawicy lś nił a krew.

- Bę dziesz już posł uszna, czy mam mu kazać, ż eby uderzył cię jeszcze raz?

Czuł a, ż e ucho jej zdrę twiał o. Kiedy go dotknę ł a, poczuł a lepkoś ć na palcach. - Ja… jak każ esz, panie.

- Wasza Mił oś ć - poprawił ją Joffrey. - Oczekuję cię na dworze. - Odwró cił się i wyszedł.

Ser Meryn i ser Arys poszli za nim, lecz Sandor Clegane pozostał i dź wigną ł ją gwał townie na nogi. - Oszczę dź sobie cierpienia, dziewczyno, i daj mu to, czego chce.

- A czego… czego on chce? Powiedz mi, proszę.

- Chce, ż ebyś się uś miechał a, ż ebyś ł adnie pachniał a i był a jego damą - warkną ł Ogar. - Chce, ż ebyś paplał a wszystkie te sł odkie sł ó wka, któ rych nauczył a cię septa. Chce, ż ebyś go kochał a i… bał a się go.

Po jego odejś ciu Sansa opadł a na wyś cieł aną sitowiem podł ogę i siedział a ze wzrokiem utkwionym w ś cianę. Po pewnym czasie do pokoju weszł y nieś miał o dwie pokojó wki. - Bę dę potrzebował a gorą cej wody na ką piel - zwró cił a się do nich - a takż e perfum i pudru, ż eby zakryć siniaka. - Prawa strona twarzy bolał a ją coraz bardziej, spuchnię ta, ale wiedział a, ż e Joffrey ż yczy sobie, by wyglą dał a pię knie.

Na widok gorą cej wody pomyś lał a o Winterfell, co dodał o jej sił. Nie mył a się od dnia ś mierci ojca i zdumiał a się, widzą c, jak brudna staje się woda. Pokojó wki obmył y jej twarz z krwi, wyszorował y plecy, umył y wł osy i wyczesał y, aż uł oż ył y się w grube kasztanowe loki. Sansa nie rozmawiał a z nimi poza chwilami, kiedy musiał a wydać im polecenia. Nie ufał a pokojó wkom Lannisteró w. Ubierają c się, wybrał a suknię z zielonego jedwabiu, któ rą nosił a w czasie turnieju. Przypomniał a sobie, jak szarmancki był wobec niej Joff tamtego wieczoru w czasie uczty. Moż e dzię ki sukni takż e przypomni sobie tamte chwile i okaż e jej wię cej uprzejmoś ci.

W oczekiwaniu wypił a szklankę maś lanki i zjadł a kilka sł odkich ciasteczek, ż eby uspokoić ż oł ą dek. Ser Meryn wró cił w poł udnie. Teraz miał na sobie biał ą zbroję: koszulę z emaliowanych, zdobionych zł otem ł usek, wysoki heł m z grzebieniem w kształ cie sł onecznej tarczy, nagolenniki, naszyjnik, rę kawice i buty z olś niewają cej stali oraz cię ż ki weł niany pł aszcz spię ty zł otym lwem. Dzię ki odczepionej od heł mu przył bicy wyraź niej widać był o jego ponurą twarz, wory pod oczyma, szerokie skrzywione usta i rudawe, przetykane siwizną wł osy. - Pani - powiedział i skł onił się, jakby zaledwie trzy godziny wcześ niej nic się nie wydarzył o. - Jego Mił oś ć polecił, abym ci towarzyszył do sali tronowej.

- Czy polecił ci uderzyć mnie w razie odmowy?

- Czy odmawiasz, pani? - Jego spojrzenie pozbawione był o jakiegokolwiek wyrazu. Zerkną ł przelotnie na siniaka, któ rego zostawił jej na twarzy.

Sansa zdał a sobie sprawę, ż e on jej ani nie nienawidzi, ani nie kocha. Nic do niej nie czuł, zupeł nie nic. Dla niego był a tylko… rzeczą. - Nie - powiedział a, wstają c. Pragnę ł a pozwolić ponieś ć się wś ciekł oś ci, zranić go tak jak, on ją zranił, ostrzec, ż e jest kró lową i skaż e go na wygnanie, jeś li jeszcze raz oś mieli się ją tkną ć … ale przypomniał a sobie sł owa Ogara, wię c powiedział a tylko: - Zrobię, co każ e Jego Mił oś ć.

- Podobnie jak ja - odpowiedział jej.

- Tak, ale nie jesteś prawdziwym rycerzem, ser Merynie. Sangor Clegane by się roześ miał. Inni mogliby ją przeklą ć, kazać się zamkną ć albo prosiliby o przebaczenie. Ale nie ser Meryn Trant. Ser Meryn Trant pozostał oboję tny.

Na balkonie nie był o nikogo poza Sansą. Stał a ze spuszczoną gł ową, powstrzymują c ł zy, podczas gdy poniż ej Joffrey siedział na Ż elaznym Tronie i wymierzał, jak lubił mó wić, sprawiedliwoś ć. W przypadku dziewię ciu spraw spoś ró d dziesię ciu wydawał się znudzony, dlatego pozwolił radzie zają ć się nimi. Wiercił się niespokojnie, kiedy lord Baelish, Wielki Maester Pycelle albo Kró lowa Cersei zabierali gł os. Gdy jednak sam rozstrzygał problem, nikt, nawet jego matka, nie był w stanie zmienić jego postanowień.

Polecił ser Ilynowi, aby obcią ł gł owę zł odziejowi, któ rego przyprowadzono. Dwó m rycerzom skł ó conym o ziemie nakazał stoczyć pojedynek nastę pnego ranka. - Na ś mierć i ż ycie - dodał. Kobieta padł a na kolana, bł agają c o gł owę mę ż czyzny straconego za zdradę. Kochał a go, jak wyznał a, i pragnę ł a dla niego godziwego pochó wku. - Jeś li kochał aś zdrajcę, ty takż e pewnie jesteś zdrajczynią. - Usł yszał a w odpowiedzi. Dwaj ż oł nierze zawlekli ją natychmiast do lochó w.

Na koń cu stoł u siedział lord Slynt o ż abiej twarzy. Ubrany w czarny kubrak i lś nią cy pł aszcz ze zł otogł owia kwitował skinieniem gł owy każ dy wyrok Kró la. Sansa wpatrywał a się w niego z obrzydzeniem. Pamię tał a, jak rzucił jej ojca pod nogi ser Ilyna. Pragnę ł a, by ona mogł a go zranić, ż eby jakiś bohater rzucił jego pod nogi kata. Gł os w gł owie podpowiadał jej: Nie ma bohateró w, i zaraz przypomniał a sobie, co powiedział jej kiedyś lord Petyr w tej samej sali. „Ż ycie to nie piosenka, kochanie. Moż e sama się kiedyś przekonasz ku wł asnemu smutkowi”. W ż yciu wygrywają potwory, pomyś lał a i zaraz usł yszał a zimny, ochrypł y gł os Ogara: „Oszczę dź sobie cierpienia, dziewczyno, i daj mu to, czego chce”.

Na koniec przyprowadzono pulchnego barda, któ rego oskarż ono o to, ż e w uł oż onej przez siebie balladzie szydził ze zmarł ego kró la Roberta. Joff polecił przy nieś ć jego harfę i kazał pieś niarzowi zaś piewać balladę. Bard pł akał i zaklinał się, ż e nigdy już jej nie zaś piewa, lecz Kró l pozostał nieugię ty. W tej zabawnej piosence Robert walczył ze ś winią. Sansa wiedział a, ż e miał to być dzik, któ ry go zabił, lecz niektó re wersety sugerował y, ż e ś piewa on o Kró lowej. Kiedy bard skoń czył ś piewać, Joffrey oś wiadczył, iż tym razem okaż e ł askę. Oskarż ony mó gł zatrzymać albo swoje palce, albo ję zyk. Pozostawiono mu dzień do namysł u. Janos Slynt skiną ł gł ową.

Sansa odetchnę ł a, widzą c, ż e był a to ostatnia sprawa tego dnia, lecz jej mę ki jeszcze się nie skoń czył y. Gdy tylko pozwolono dworzanom odejś ć, zbiegł a szybko z balkonu, lecz na dole czekał już na nią Joffrey. Był z nim Ogar, a takż e ser Meryn. Mł ody Kró l obejrzał ją cał ą uważ nie. - Wyglą dasz o wiele lepiej.

- Dzię kuję, Wasza Mił oś ć - odpowiedział a. Puste sł owa, lecz on, usł yszawszy je, skiną ł gł ową i uś miechną ł się.

- Chodź ze mną - rozkazał Joffrey i podał jej ramię. Nie miał a wyboru. Kiedyś dotyk jego dł oni przyprawił by ją o dreszcz rozkoszy, teraz poczuł a mrowienie na ciele. - Niebawem bę dziemy ś wię tować dzień mojego imienia - powiedział Joffrey, kiedy wychodzili przez tylne wyjś cie sali tronowej. - Spodziewam się wielkiej uczty, prezentó w. Co mi podarujesz?

- Ja… nie wiem jeszcze, panie.

- Wasza Mił oś ć - warkną ł. - Ty naprawdę jesteś gł upią dziewuchą, prawda? Moja matka tak mó wi.

- Tak? - Po wszystkim tym, co się wydarzył o, jego sł owa nie powinny już jej tak ranić, a jednak był o inaczej. Kró lowa zawsze był a dla niej mił a.

- Och, tak. Martwi się, ż e nasze dzieci bę dą tak samo gł upie jak ty, ale ją uspokoił em. - Na znak Kró la ser Meryn otworzył drzwi przed nimi.

- Dzię kuję, Wasza Mił oś ć - powiedział a cicho. Ogar miał rację, pomyś lał a, jestem tylko ptaszkiem, któ ry powtarza wyuczone sł owa. Sł oń ce schował o się już za zachodnią ś cianę i teraz kamienie Czerwonej Twierdzy wydawał y się ciemne jak krew.

- Bę dziemy mieć dziecko, jak tylko bę dziesz do tego zdolna - powiedział Joffrey, prowadzą c ją przez dziedziniec ć wiczebny. - Jeś li pierwsze okaż e się gł upie, zetnę ci gł owę i poszukam sobie mą drzejszej ż ony. Jak myś lisz, kiedy bę dziesz mogł a mieć dziecko?

Sansa szł a ze spuszczoną gł ową zawstydzona. - Septa Mordane mó wi, ż e… ż e wię kszoś ć wysoko urodzonych panien zakwita w wieku dwunastu albo trzynastu lat.

Joffrey skiną ł gł ową. - Tę dy. - Poprowadził ją przez bramę do schodó w prowadzą cych na blanki.

Sansa szarpnę ł a się i cofnę ł a drż ą ca. Nagle zrozumiał a, doką d ją prowadzi. - Nie - powiedział a przestraszona. - Proszę, nie każ mi, bł agam…

Joffrey zacisną ł usta. - Chcę ci pokazać, jaki jest los zdrajcó w.

Sansa potrzą snę ł a gł ową gwał townie. - Nie, nie pó jdę.

- Ser Meryn zacią gnie cię na gó rę - powiedział. - Nie spodoba ci się to. Lepiej mnie posł uchaj. - Jofrey wycią gną ł rę kę, a Sansa cofnę ł a się, lecz wpadł a na Ogara.

- Posł uchaj go - odezwał się Sandor Clegane, popychają c ją w stronę Kró la. Jego usta na poparzonej czę ś ci twarzy zadrgał y, a Sansa niemal usł yszał a, co jeszcze chciał dodać. I tak cię zacią gnie na gó rę, wię c lepiej daj mu to, czego chce.

Zmusił a się, ż eby podać mu rę kę. Droga na gó rę wydawał a jej się koszmarem, każ dy krok stawiał a z ogromnym wysił kiem, jakby stopnie schodó w pokrywał o bł oto, a był o ich wię cej, niż się spodziewał a, tysią ce, na gó rze zaś czekał o coś potwornego.

Z wysokich blankó w nad bramą roztaczał się widok na cał y ś wiat poniż ej. Sansa zobaczył a Wielki Sept Baelora na Wzgó rzu Yisenya, gdzie umarł jej ojciec. Na drugim koń cu ulicy Siostrzanej widniał y poczerniał e od ognia ruiny Smoczej Jamy. Na zachodzie widział a nabrzmiał e, czerwone sł oń ce, czę ś ciowo schowane za Bramą Bogó w. Za plecami miał a sł one morze, a od poł udniowej strony znajdował się rybi targ, doki i kipią cy Czarny Nurt. Od pó ł nocy…

Odwró cił a się w tamtą stronę i zobaczył a tylko miasto, aleje i ulice, wzgó rza i doliny, kolejne aleje i ulice i kamienne mury. Wiedział a, ż e za nimi znajdują się farmy, pola i lasy, a jeszcze dalej, daleko na pó ł nocy, stoi Winterfell.

- Na co patrzysz? - spytał Joffrey. - Chciał em, ż ebyś to zobaczył a, tutaj.

Zewnę trzną krawę dź muru obronnego osł aniał gruby, kamienny parapet, wysokoś cią się gają cy Sansie do brody i co pię ć stó p poprzecinany otworami strzelniczymi ł ucznikó w. Gł owy, nabite na ż elazne pale mię dzy blankami skierowane był y twarzami na miasto. Sansa zauważ ył a je, gdy tylko weszli na mur, lecz widok rzeki, ruchliwego miasta i zachodzą cego sł oń ca był o wiele przyjemniejszy. Moż e mnie zmusić, ż ebym popatrzył a na nie, pomyś lał a, ale i tak nie bę dę ich widział a.

- Ta należ y do twojego ojca - powiedział. - Ta tutaj. Psie, odwró ć gł owę, ż eby ją zobaczył a.

Sandor Clegane zł apał gł owę za wł osy i odwró cił ją. Okaleczoną gł owę zanurzono w smole, ż eby dł uż ej się zachował a. Sansa popatrzył a na nią ze spokojem niewidzą cym wzrokiem. W rzeczywistoś ci nie przypominał a gł owy lorda Eddarda, w ogó le nie wyglą dał a jak prawdziwa gł owa. - Jak dł ugo mam patrzeć?

Joffrey wyglą dał na rozczarowanego. - Chcesz zobaczyć pozostał e? - Wskazał na dł ugi rzą d.

- Jeś li taka twoja wola, Wasza Mił oś ć.

Za tuzinem innych gł ó w czekał y dwa wolne pale. - Te zachował em dla wuja Stannisa i wuja Renly’ego. Pozostał e gł owy został y nabite wcześ niej niż gł owa jej ojca. Pomimo zabezpieczenia ze smoł y przestał y już być rozpoznawalne. Kró l wskazał na jedną i powiedział: - To twoja septa. - Sansa nie był a nawet pewna, czy gł owa należ ał a do kobiety. Zgnił a szczę ka odpadł a od twarzy, a ptaki wydziobał y jedno ucho i znaczną czę ś ć policzka.

Wcześ niej zastanawiał a się, co się stał o z septą Mordane, chociaż spodziewał a się najgorszego. - Dlaczego ją zabił eś? - spytał a. - Przysię gał a bogom…

- Był a zdrajczynią. - Joffrey najwyraź niej nie był z niej zadowolony. - Nie powiedział aś jeszcze, co mi podarujesz w dzień mojego imienia. A moż e ja powinienem ci coś dać?

- Jeś li taka jest twoja wola, panie - odparł a Sansa.

Kiedy się uś miechną ł, domyś lił a się, ż e z niej drwi. - Twó j brat takż e jest zdrajcą, wiesz o tym. - Odwró cił gł owę septy Mordane. - Pamię tam go z Winterfell. Mó j pies nazwał go panem drewnianego miecza. Prawda, psie.

- Czyż by? - odpowiedział Ogar. - Nie pamię tam.

Joffrey wzruszył ramionami rozdraż niony. - Twó j brat pokonał mojego wuja, Jaime’a. Matka mó wi, ż e tym samym dopuś cił się zdrady i oszustwa. Pł akał a, kiedy się o tym dowiedział a. Kobiety są sł abe, nawet ona, chociaż udaje, ż e tak nie jest. Twierdzi, ż e powinniś my pozostać w Kró lewskiej Przystani, na wypadek gdyby zaatakowali moi pozostali wujowie, ale ja się tym nie przejmuję. Po dniu mojego imienia zbiorę wojsko i sam zabiję twojego brata. To bę dzie mó j prezent dla ciebie, lady Sanso. Gł owa twojego brata.

Poczuł a ogarniają cą ją wś ciekł oś ć i chwilę pó ź niej usł yszał a wł asny gł os: - A moż e to mó j brat podaruje mi twoją gł owę.

Joffrey nachmurzył się. - Nigdy nie kpij ze mnie. Prawdziwa ż ona nigdy nie kpi ze swojego pana. Ser Merynie, daj jej lekcję.

Tym razem rycerz zanim uderzył, chwycił ją pod brodę i przytrzymał mocno. Uderzył dwukrotnie, z lewej na prawo i z prawej strony na lewo. Krew z rozcię tej wargi zmieszał a się na jej brodzie z solą jej ł ez.

- Nie powinnaś cią gle pł akać - powiedział Joffrey. - Jesteś ł adniejsza, kiedy się uś miechasz.

Zewnę trzny parapet się gał jej do brody, lecz wzdł uż wewnę trznej krawę dzi muru nie był o niczego, zewnę trzny mur znajdował się siedemdziesią t, moż e osiemdziesią t stó p poniż ej. Jeden ruch, pomyś lał a. Stał tam, dokł adnie tam, i uś miechał się gł upkowato tymi swoimi glistowatymi ustami. Mogł abyś to zrobić, powiedział a sobie. Mogł abyś. Zró b to teraz. Nie obchodził o jej nawet, czy poleciał aby razem z nim. Ani trochę.

- Pokaż, dziewczyno. - Sandor Clegane przyklę kną ł przed nią, mię dzy nią i Joffreyem. Otarł jej krew pł yną cą z wargi z delikatnoś cią niespotykaną u tak ogromnego czł owieka.

Wł aś ciwa chwila minę ł a. Sansa spuś cił a oczy. - Dzię kuję - powiedział a, kiedy skoń czył. Przecież był a dobrą dziewczyną i zawsze pamię tał a o manierach.


Catelyn

 

Catelyn Stark miał a wraż enie, ż e upł ynę ł o tysią c lat od dnia, kiedy wyniosł a z Riverrun swojego malutkiego syna i przepł yną wszy Kamienny Nurt w mał ej ł ó dce, udał a się w dł ugą podró ż na pó ł noc, do Winterfell. Teraz takż e wracali do domu przez rzekę, lecz chł opiec zamiast pieluch nosił zbroję.

Robb siedział na dziobie z dł onią opartą na ł bie swojego wilkora, kiedy wioś larze chwycili za wiosł a. Theon Greyjoy siedział obok niego. Jej wuj Brynden usadowił się w drugiej ł odzi razem z Greatjonem i lordem Starkiem.

Catelyn zaję ł a miejsce bliż ej rufy. Odbili szybko od brzegu i pozwolili, by silny prą d pocią gną ł ich ze sobą obok Wież y Koł a. Na dź wię k szumu wody i zgrzytania ogromnego wodnego koł a w jej wnę trzu Catelyn uś miechnę ł a się smutno, był to odgł os, któ ry pamię tał a z dzieciń stwa. Stoją cy na murach zamku ż oł nierze i sł uż ą cy krzyczeli gł oś no jej imię i Robba, a takż e „Winterfell! ” Wszę dzie powiewał y sztandary Domu Tullych: srebrzysty pstrą g na niebiesko-czerwonym pofalowanym polu. Wzruszają cy to był widok, lecz ona nie odczuwał a radoś ci. Zastanawiał a się, czy jeszcze kiedyś jej serce poczuje ulgę. Och, Ned…

Miną wszy Wież ę Koł a, wykonali zwrot i pomknę li przez kipią cy nurt. Wioś larze usilnie pracowali. Ich oczom ukazał się szeroki ł uk Wodnej Bramy. Usł yszał a zgrzytanie cię ż kich ł ań cuchó w, któ re cią gnę ł y do gó ry ogromną ż elazną kratę. Wznosił a się powoli i w miarę jak się zbliż ali, Catelyn mogł a zobaczyć, ż e jej dolna czę ś ć jest czerwona od rdzy. Z dolnego koń ca skapywał y resztki brą zowego bł ota, kiedy przepł ywali tuż pod zaostrzonymi palami. Catelyn patrzył a na nie, zastanawiają c się, jak gł ę boko wż arł a się w nie rdza, czy wytrzymał yby napó r tarana i czy trzeba je wymienić. W tym dniu podobne myś li prawie jej nie opuszczał y.

Przepł ynę li pod ł ukiem bramy i pod murem; ze sł oń ca w cień i znowu w sł oneczny blask. Dookoł a rozcią gał się zamek. Mnó stwo ł odzi, duż ych i mał ych, czekał o przywią zanych do ż elaznych pierś cieni umocowanych w kamieniu. Na schodzą cych do wody schodach czekali na nią straż nicy jej ojca i jej brat. Ser Edmure Tully był krę pym mł odym mę ż czyzną o bujnej kasztanowej czuprynie i ognistej brodzie. Jego napierś nik był porysowany i powyginany po bitwie, a bł ę kitno-czerwony pł aszcz poplamiony krwią i dymem. Towarzyszył mu lord Tytos Blackwood, wysoki, z kró tko przystrzyż oną, szpakowatą brodą i zakrzywionym nosem. Jego jasnoż ó ł tą zbroję zdobił y liczne agaty tworzą ce wzó r dzikiego wina. Jego szczupł e ramiona okrywał pł aszcz uszyty z pió r kruka. To on dowodził grupą wypadową, któ ry wyrwał a jej brata z rą k Lannisteró w.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.