|
|||
Podziękowania 70 страницаJednak oczyma wyobraź ni widział zamek tak wyraź nie, jakby opuś cił go poprzedniego dnia; wysokie, granitowe wież e, wielka sala przepeł niona zapachami dymu, psó w i pieczonego mię sa, samotnia ojca, pokó j w wież yczce, gdzie spał. Jakaś jego czę ś ć pragnę ł a bardzo znowu usł yszeć ś miech Brana, zjeś ć pasztet z woł owiny i bekonu Gage’a, posł uchać opowieś ci Starej Niani o dzieciach lasu i Florianie Gł upcu. Ale przecież nie po to uciekł z Muru, opuś cił go dlatego, ż e mimo wszystko jest synem swojego ojca i bratem Robba. Podarowany miecz, nawet tak wspaniał y jak Dł ugi Pazur, nie zrobi z niego Mormonta. Nie był też Aemonem Targaryenem. Starzec musiał wybierać trzykrotnie i trzy razy wybrał honor, ale to był on. Nawet teraz Jon nie wiedział, czy maester został na Murze, ponieważ był sł aby i tchó rzliwy, czy też okazał sił ę i prawoś ć. Rozumiał jednak, co starzec miał na myś li, kiedy mó wił o cierpieniu zwią zanym z wyborem, to akurat rozumiał aż nazbyt dobrze. Tyrion Lannister twierdził, ż e wię kszoś ć ludzi zaprzeczy raczej okrutnej prawdzie, niż spojrzy jej w oczy, lecz Jon miał już doś ć zaprzeczeń. Był po prostu Jonem Snow, bę kartem i krzywoprzysię ż cą pozbawionym matki i przyjació ł, przeklę tym. Przez resztę ż ycia - nieważ ne, jak dł ugo - bę dzie tylko milczą cym cieniem, któ ry stoi z boku i boi się wymó wić swoje prawdziwe imię. Gdziekolwiek się uda w cał ych Siedmiu Kró lestwach, bę dzie zmuszony kł amać, ponieważ każ demu wolno bę dzie podnieś ć na niego rę kę. Ale to nie miał o już znaczenia, jeś li tylko doż yje tej chwili, kiedy stanie u boku brata i pomoż e mu pomś cić ojca. Przypomniał sobie Robba takiego, jakim widział go podczas ich ostatniego spotkania, kiedy stał na dziedziń cu, a w jego kasztanowych wł osach topniał ś nieg. Jon musi pojechać do niego w tajemnicy, w przebraniu. Spró bował wyobrazić sobie wyraz twarzy Robba, kiedy go rozpozna. Pokrę ci gł ową i uś miechnie się, a potem powie… powie… Nie zobaczył uś miechu, choć bardzo się starał. Zamiast tego powró cił myś lami do dezertera, któ remu ojciec ś cią ł gł owę w ten sam dzień, kiedy znaleź li wilkory. „Ty wypowiedział eś te sł owa”, powiedział wtedy lord Eddard. „Ty przysię gał eś wobec swoich braci, wobec bogó w dawnych i nowych”. Desmond i Gruby Tom przywlekli tamtego czł owieka do pień ka. Oczy Brana stał y się wielkie jak spodki, a Jon musiał pilnować go, ż eby trzymał kuca na miejscu. Pamię tał wyraz twarzy ojca, kiedy Theon Greyjoy przynió sł Ló d, krew na ś niegu i to, jak Theon kopną ł gł owę, gdy potoczył a się pod jego nogi. Zastanawiał się, co by zrobił Lord Eddard, gdyby dezerterem okazał się jego brat Benjen, a nie jakiś obdarty obcy. Czy zachował by się inaczej? Z pewnoś cią … z pewnoś cią … i Robb przywita go uś miechem. Przywita… inaczej… Nie potrafił dł uż ej o tym myś leć. Kiedy ś ciskał lejce, czuł w dł oni pulsują cy bó l. Jon spią ł konia ostrogami i ruszył galopem. Pę dził kró lewskim traktem, jakby chciał zostawić za sobą wą tpliwoś ci. Nie bał się ś mierci, ale nie chciał umrzeć w ten sposó b, zwią zany i stracony jak zwykł y przestę pca. Jeś li ma zginą ć, to z mieczem w dł oni, w walce z zabó jcami ojca. Nie jest prawdziwym Starkiem, nigdy nim nie był … ale moż e umrze jak jeden z nich. Niech powiedzą, ż e Eddard Stark miał czterech synó w, a nie trzech. Duch biegł blisko niego przez prawie pó ł mili z wywieszonym ję zorem. Pochylony nad koń skim grzbietem, jechał coraz szybciej. Wilk zwolnił, zatrzymał się i popatrzył za nim; jego oczy jarzył y się w blasku księ ż yca. Wkró tce znikną ł w ciemnoś ci, lecz Jon wiedział, ż e wilk podą ż y za nim wł asnym krokiem. Po obu stronach drogi przed sobą dostrzegł mię dzy drzewami rozrzucone ś wiateł ka: Mole’s Town. Cisza spowijał a wioskę, kiedy przejeż dż ał przez nią, raz tylko zaszczekał pies i zarż ał muł w stajni. Przez zamknię te okiennice tu i ó wdzie są czył się blask ż aru palenisk. Mole’s Town był o wię ksze, niż się wydawał o, lecz trzy czwarte osady znajdował o, się pod ziemią, w gł ę bokich, ciepł ych piwnicach poł ą czonych labiryntem tuneli. Nawet burdel był pod ziemią, na powierzchni znajdował a się tylko drewniana szopa nie wię ksza od ustę pu z czerwoną lampą nad drzwiami. Jon sł yszał na Murze, jak dziwki stą d nazywano „zakopanymi skarbami”. Zastanawiał się, czy tej nocy kopie tam któ ryś z jego braci. W ten sposó b takż e ł amali przysię gę, ale nikt się tym nie przejmował. Jon zwolnił ponownie, dopiero gdy zostawił za sobą wioskę. Zaró wno on, jak i jego kobył a byli mokrzy od potu. Zsiadł, drż ą c, poparzona dł oń pulsował a bó lem. Dostrzegł ś nież ną zaspę pod drzewami, roziskrzoną w blasku księ ż yca, z któ rej spł ywał y struż ki wody, tworzą c rozległ e kał uż e. Jon przykucną ł i zebrał wodę w zł oż one dł onie. Był a lodowata. Napił się i spryskał sobie twarz, aż poczuł mrowienie na policzkach. Palce bolał y go bardziej niż kiedykolwiek wcześ niej, bolał a go też gł owa. Przecież postą pił em sł usznie, pomyś lał, dlaczego zatem czuję się tak podle? Koń spienił się bardzo, wię c poprowadził go drogą poprzecinaną malutkimi strumykami i pokrytą kamieniami. W tym miejscu jej szerokoś ć pozwalał a wyminą ć się zaledwie dwó m jeź dź com. Gł upotą był o tak pę dzić. Czyż by chciał zł amać kark? Co w niego wstą pił o? Tak bardzo pragną ł ś mierci? Gdzieś mię dzy drzewami rozległ się krzyk przestraszonego zwierzę cia i Jon spojrzał w tamtą stronę. Jego kobył a zarż ał a nerwowo. Czyż by jego wilk schwytał jaką ś ofiarę? Zł oż ył dł onie wokó ł ust. - Duch! - zawoł ał. - Duch, do mnie. - W odpowiedzi usł yszał tylko szelest gał ę zi poruszonej przez odlatują cą sowę. Ruszył dalej. Prowadził kobył ę przez pó ł mili, dopó ki nie wyschł a. Duch nie wracał. Jon chciał dosią ś ć konia i pojechać, lecz niepokoił się nieobecnoś cią wilka. - Duch! - zawoł ał ponownie. - Gdzie jesteś? Do mnie! Duch! - W tych lasach nikt nie zagraż ał jego wilkowi, nawet dorastają cy wilkor, chyba ż e… nie Duch był zbyt mą dry, ż eby zaatakować niedź wiedzia; gdyby nawet gdzieś w okolicy czaił o się stado wilkó w, Jon usł yszał by ich wycie. Postanowił odpoczą ć. Jedzenie uspokoi jego ż oł ą dek i moż e Duch dogoni go w tym czasie. Nie widział niebezpieczeń stwa; Czarny Zamek pogrą ż ony był jeszcze we ś nie. W torbie znalazł suchara, kawał ek sera i mał e, pomarszczone jabł ko. Pomyś lał też o solonej woł owinie i plastrze bekonu, któ ry ukradł z kuchni, lecz tę czę ś ć prowiantu zostawił na poranny posił ek. Kiedy skoń czy mu się poż ywienie, bę dzie musiał polować, co opó ź ni jego podró ż. Jon usiadł pod drzewem i jadł suchara z serem, podczas gdy jego klacz skubał a trawę przy drodze. Jabł ko zostawił na sam koniec. Zmię kł o nieco, lecz mią ż sz wcią ż był cierpki i soczysty. Trzymał w rę ku już tylko ogryzek, kiedy usł yszał odgł osy: konie, i to nadjeż dż ają ce z pó ł nocy. Zerwał się na nogi i podszedł do swojej kobył y. Czy uda mu się uciec? Nie, podjechali za blisko, z pewnoś cią by go usł yszeli, a jeś li przyjechali z Czarnego Zamku… Sprowadził konia z drogi, za kę pę gę sto rosną cych szarozielonych drzew straż niczych. - Cicho - powiedział szeptem i przycupną ł, patrzą c uważ nie poprzez gał ę zie. Przejadą, jeś li bogowie mu sprzyjają. Pewnie byli to jacyś mieszkań cy Mole’s Town, wieś niacy udają cy się na pole. Zastanawiał się, co robili na drodze w ś rodku nocy… Stukot koń skich kopyt stawał się coraz bardziej wyraź ny. Są dzą c z odgł osó w, był o ich co najmniej pię ciu albo sześ ciu. Ich gł osy niosł y się mię dzy gał ę ziami. - …pewny, ż e tę dy pojechał? - Nie moż emy mieć ż adnej pewnoś ci. - Mó gł pojechać na wschó d. Albo zjechał z drogi i pojechał na skró ty przez las. Ja bym tak zrobił. - Po ciemku? Gł upi. Nawet jeś li byś nie zł amał karku, z pewnoś cią byś zabł ą dził, a rano i tak byś wró cił pod Mur. - Wcale nie - odparł Grenn poirytowany. - Jechał bym na poł udnie, wedł ug gwiazd. - A gdyby niebo się zachmurzył o? - Wtedy bym nie jechał. - Wiecie, gdzie ja bym był na jego miejscu? - wtrą cił ktoś inny. Siedział bym w Mole’s Town i szukał zakopanych skarbó w. - Ochrypł y ś miech Ropuchy zagrzmiał donoś nie wś ró d drzew. Kobył a Jona parsknę ł a. - Cicho - powiedział Halder. - Chyba coś sł yszał em. - Gdzie? Ja nic nie sł yszał em. - Konie zatrzymał y się. - Ty nie sł yszysz nawet wł asnego pierdnię cia. - Ja też coś sł yszał em - wtrą cił Grenn. - Cicho! Zamilkli, nasł uchują c. Jon wstrzymał oddech. Sam, pomyś lał. Nie poszedł do starego Niedź wiedzia, ale spać też nie poszedł, obudził chł opakó w. A niech ich wszystkich. Jeś li nie wró cą przed ś witem, ich takż e uznają za dezerteró w. Co oni robią? Cisza wydawał a się trwać w nieskoń czonoś ć. Ze swojego miejsca Jon widział przez gał ę zie nogi ich koni. Wreszcie odezwał się Pyp. - Co sł yszeliś cie? - Nie wiem - przyznał Halder. - Jakiś hał as. Myś lał em, ż e to moż e koń, ale… - Nic nie sł ychać. Jon dostrzegł ką tem oka bladą postać przemykają cą mię dzy drzewami. Rozległ się szelest liś ci i z cienia wynurzył się Duch; pojawił się tak nagle, ż e kobył a Jona zarż ał a przestraszona. - Tam! - zawoł ał Halder. - Ja też sł yszał em! - Zdrajca - powiedział Jon do wilkora, wskakują c na siodł o. Odwró cił konia, by wycofać się w gą szcz, lecz dopadli go, zanim ujechał dziesię ć stó p. - Jon! - zawoł ał Pyp. - Stó j - powiedział Grenn. - Nie uciekniesz przed nami. Jon zawró cił i wycią gną ł miecz. - Cofnijcie się. Nie chcę nikogo zranić, ale zrobię to, jeś li bę dę musiał. - Sam przeciwko siedmiu? - Na znak Haldera chł opcy rozproszyli się i otoczyli go. - Czego chcecie? - spytał. - Chcemy zabrać cię tam, gdzie twoje miejsce - powiedział Pyp. - Moje miejsce jest u boku mego brata. - My jesteś my twoimi brać mi - odparł Grenn. - Wiesz, ż e stracisz gł owę, jeś li cię zł apią - wtrą cił Ropucha, uś miechają c się nerwowo. - To takie gł upie. Nie dziwił bym się, gdyby Ż ubr tak się zachował. - Wcale bym się tak nie zachował - odcią ł się Grenn. - Nie jestem krzywoprzysię zcą. Wiem, co przyrzekał em. - Ja też - powiedział Jon. - Nie rozumiecie? Oni zamordowali mojego ojca. Jest wojna, a mó j brat, Robb, walczy na nizinach… - Wiemy - powiedział Pyp z powagą. - Sam o wszystkim nam opowiedział. - Przykro nam z powodu twojego ojca - powiedział Grenn - ale to już nie ma znaczenia. Zł oż ył eś przysię gę i nie wolno ci odejś ć. - Muszę - upierał się Jon. - Przecież mó wił eś te sł owa - przypomniał mu Pyp. - „Teraz zaczyna się moja wachta”, tak mó wił eś. „Bę dzie trwał a aż do mojej ś mierci”. - Bę dę ż ył i umrę na posterunku - dodał Grenn. - Nie musicie przypominać mi sł ó w przysię gi. Pamię tam je ró wnie dobrze jak wy. - Teraz był zł y. Dlaczego nie zostawią go w spokoju? Przez nich wszystko stawał o się jeszcze trudniejsze. - Jestem mieczem w ciemnoś ci - zaintonował Halder. - Stró ż em na murach - zapiszczał Ropucha. Jon ciskał im kolejne przekleń stwa, lecz oni nie zważ ali na niego. Pyp podjechał bliż ej, recytują c: - Jestem ogniem, któ ry pł onie przeciwko zimnu, ś wiatł em, któ re przynosi ś wit, rogiem, któ ry budzi ś pią cych; tarczą, któ ra osł ania kró lestwo czł owieka. - Nie zbliż aj się - ostrzegł go Jon, wymachują c mieczem. - Nie ż artuję, Pyp. - Nie zabrali ze sobą broni; mó gł ich posiekać na kawał ki. Matthar zajechał go od tył u i doł ą czył do pozostał ych. - Oddaję moje ż ycie i mó j honor Nocnej Straż y. Jon ś cisną ł pię tami boki swojego konia, obracają c go dookoł a. Chł opcy zacieś niali krą g. - Na tę noc… - Halder podjechał z lewej. - …i na wszystkie, któ re nadejdą - skoń czył Pyp. Wycią gną ł rę kę i zł apał lejce Jona. - Oto twó j wybó r. Zabij mnie albo wró ć z nami. Jon unió sł miecz… i zaraz opuś cił go zrezygnowany. - A niech was wszystkich - rzucił. - Czy mamy zwią zać ci rę ce, czy oddasz nam miecz i pojedziesz dobrowolnie? - spytał Halder. - Nie ucieknę, jeś li o to ci chodzi. - Duch wynurzył się spomię dzy drzew i Jon posł ał mu gniewne spojrzenie. - Nie przydał eś się na wiele - powiedział. Pł oną ce ś lepia patrzył y na niego ze zrozumieniem. - Spieszmy się lepiej - powiedział Pyp. - Jeś li nie wró cimy o pierwszym brzasku, Stary Niedź wiedź utnie gł owy nam wszystkim. Jon niewiele pamię tał z powrotnej drogi. Wydawał a mu się kró tsza niż w drugą stronę, kiedy jechał na poł udnie, moż e dlatego, ż e myś lami był gdzie indziej. Pyp nadawał tempo, jechali galopem, szli pieszo, potem kł usem i znowu galopem. Minę li Mole’s Town, czerwona latarnia nad drzwiami do burdelu zgasł a. Nie spó ź nili się. Do ś witu pozostał a jeszcze godzina, kiedy Jon ujrzał w oddali wież e Czarnego Zamku, czarne na tle bladej ś ciany Muru. Tym razem nie czuł, ż e zbliż a się do domu. Mogli zmusić go do powrotu, lecz nie potrafili go tam zatrzymać. Wojna nie skoń czy się nastę pnego ranka, ani za dwa dni, a jego przyjaciele nie mogli pilnować go dzień i noc. Poczeka, niech pomyś lą, ż e pogodził się z losem, a kiedy przestaną go pilnować, znowu ucieknie. Nastę pnym razem bę dzie trzymał się z daleka od kró lewskiego szlaku. Moż e pojedzie wzdł uż Muru na wschó d, aż do morza, dł uż sza droga, ale bezpieczniejsza. Albo nawet na zachó d, w gó ry, a potem przeł ę czą na poł udnie. Ta droga był a cię ż ka i niebezpieczna, ale przynajmniej nikt nie bę dzie go tam ś cigał. Nie zabł ą dził by w promieniu stu mil od Winterfell czy kró lewskiego szlaku. Samwell Tarly czekał na nich w stajni; siedział na ziemi oparty belę siana, zbyt podniecony, by poł oż yć się spać. - Ja… cieszę się, ż e cię znaleź li, Jon. - A ja nie - odparł Jon, zsiadają c z konia. Pyp zeskoczył z konia i spojrzał na jaś nieją ce niebo skrzywiony. - Sam, pomó ż nam oporzą dzić konie - powiedział. - Przed nami dł ugi dzień, a i noc był a bezsenna, dzię ki lordowi Snow. Z nastaniem ś witu Jon wszedł do kuchni, jak zawsze. Tró jpalczasty Hobb nie odezwał się ani sł owem i dał mu ś niadanie dla Starego Niedź wiedzia. Tego dnia skł adał y się na nie trzy brą zowe jaja ugotowane na twardo, smaż ony chleb z szynką i suszone ś liwki. Jon zanió sł wszystko do Kró lewskiej Wież y. Mormoni siedział w okiennym siedzeniu zaję ty pisaniem. Jego kruk spacerował po jego ramieniu tam z powrotem, skrzeczą c cicho: - Ziarno, ziarno, ziarno. - Wrzasną ł gł oś no na widok Jona. - Zostaw jedzenie na stole - powiedział Stary Niedź wiedź. - Napiję się też piwa. Jon otworzył okiennicę okna, się gną ł po dzban z piwem z zewnę trznej pó ł ki i napeł nił ró g. Hobb dał mu wcześ niej cytrynę, któ rą teraz Jon rozgnió tł w dł oni. Był a jeszcze zimna. Sok popł yną ł mię dzy palcami jego dł oni. Mormont codziennie pił sok z cytryny z piwem, twierdzą c, ż e dzię ki temu ma jeszcze wł asne zę by. - Nie wą tpię, ż e kochał eś swojego ojca - powiedział, kiedy Jon podał mu ró g. - Rzeczy, któ re kochamy, niszczą nas, chł opcze. Już ci to mó wił em, pamię tasz? - Tak - przyznał Jon ponurym gł osem. Nie miał ochoty rozmawiać o ś mierci ojca, nawet z Mormontem. - Staraj się o tym pamię tać. Trudną prawdę trzeba trzymać mocno w garś ci. Podaj mi talerz. Znowu szynka? Niech bę dzie. Nie wyglą dasz najlepiej. Zmę czył a cię tak podró ż przy ś wietle księ ż yca? Jon poczuł, ż e wyschł o mu w gardle. - Wiesz? - Wiesz - powtó rzył jak echo kruk z ramienia Mormonta. - Wiesz. Stary Niedź wiedź prychną ł. - Snow, czy są dzisz, ż e mianowali mnie Lordem Dowó dcą Nocnej Straż y dlatego, ż e jestem gł upi jak but? Aemon mó wił, ż e pojedziesz. A ja mu powiedział em, ż e wró cisz. Znam moich ludzi, a takż e moich chł opcó w. Honor wyprowadził cię na kró lewski trakt… i honor przywió dł cię z powrotem. - Przyprowadzili mnie przyjaciele - powiedział Jon. - A czy ja mó wił em o twoim honorze? - Mormoni oglą dał uważ nie jedzenie. - Zabili mojego ojca. Są dził eś, ż e bę dę siedział bezczynnie? - Szczerze mó wią c, spodziewaliś my się, ż e tak postą pisz. - Mormoni spró bował ś liwkę i wypluł pestkę. - Kazał em straż nikom, ż eby cię obserwowali. Widzieli, jak wyjeż dż asz. Gdyby nie przyprowadzili cię twoi bracia, został byś schwytany po drodze, z pewnoś cią nie przez przyjació ł. Chyba ż e masz skrzydlatego konia, któ ry potrafi fruwać jak kruk. Masz takiego? - Nie. - Jon poczuł się jak gł upiec. - A szkoda, przydał by nam się. - Jon stał wyprostowany. Powiedział sobie, ż e umrze godnie, przynajmniej tyle mó gł zrobić. - Wiem, jaka jest kara za dezercję. Nie boję się umierać. - Umierać! - zawoł ał kruk. - Ani ż yć, mam nadzieję - powiedział Mormont. Odcią ł sztyletem kawał ek szynki i podsuną ł ptakowi. - Nie zdezerterował eś, przynajmniej na razie. Stoisz tu przede mną. Gdybyś my ucinali gł owę każ demu, kto wymknie się nocą do Mole’s Town, Muru strzegł yby same duchy. Ale moż e masz zamiar uciec ponownie rano albo za kilka dni. Co? Myś lał eś o tym, chł opcze? Jon milczał. - Spodziewał em się tego. - Mormont obrał jajko. - Twó j ojciec nie ż yje. Czy potrafisz przywró cić mu ż ycie? - Nie. - Dobrze - powiedział Mormont. - Obaj widzieliś my zmarł ych, któ rzy powró cili, i nie chciał bym już tego oglą dać. - Zjadł jajko w dwó ch kę sach i wypluł spomię dzy zę bó w okruch skorupy. - Twó j brat wyruszył z sił ą, jaką dysponuje cał a pó ł noc. Każ dy z jego chorą ż ych ma pod sobą wię cej ludzi, niż znajdziesz w cał ej Nocnej Straż y. Dlaczego są dzisz, ż e potrzebują twojej pomocy? Czy jesteś aż tak dzielnym wojownikiem, a moż e trzymasz w kieszeni grumkina, ż eby zaczarować twó j miecz? Jon nic nie odpowiedział. Kruk dziobał jajko, rozbijają c skorupę. Potem wsadził dzió b w dziurę i wycią gną ł kawał ek biał ka z ż ó ł tkiem. Stary Niedź wiedź westchną ł. - Nie jesteś jedyny, któ rego dotknę ł a wojna. Moja siostra maszeruje wraz z ludź mi twojego brata, a z nią te jej có rki ubrane w kolczugi. Maege to stara zmora, uparta, porywcza i samowolna. Szczerze mó wią c, trudno mi był o z nią wytrzymać, ale nie znaczy to, ż e kocham ją mniej, niż ty kochasz swoje przyrodnie siostry. - Marszczą c czoł o, Mormont wzią ł ostatnie jajko i zgnió tł je w dł oni, aż rozległ się chrzę st skorupki. - A moż e tak jest. Nawet jeś li, to jej ś mierć napeł nił aby mnie smutkiem. A jednak nie pę dzę tam. Zł oż ył em przysię gę, tak jak i ty. Moje miejsce jest tutaj… a twoje, chł opcze? Ja nie mam swojego miejsca, chciał powiedzieć Jon, jestem bę kartem, nie mam ż adnych praw, nie mam imienia ani matki, teraz nawet i ojca. Gł oś no powiedział tylko: - Nie wiem. - Ale ja wiem - odpowiedział Lord Dowó dca Mormont. - Wzmagają się zimne wiatry, Snow. Cienie wydł uż ają się za Murem. Cotter Pyke pisze, ż e duż e stada ł osi wę drują na poł udnie i na wschó d, ku morzu, podobnie jak i mamuty. Pisze też, ż e jeden z jego ludzi odkrył ogromne, zniekształ cone ś lady stó p niecał e trzy mile od Wschodniej Straż y. Zwiadowcy ze Wschodniej Straż nicy napotkali opuszczone cał e wioski, a ser Denys donosi, ż e nocą widzą ogniska w gó rach, ogromne ognie, któ re pł oną od zmierzchu do ś witu. Quorin Halfhand schwytał jeń ca w gł ę bi Gardzieli, a ten utrzymuje, ż e Mań ce Rayar zbiera swoich ludzi w jakimś nowym, tajemniczym umocnieniu, któ re znalazł, i tylko bogowie wiedzą po co. Są dzisz, ż e twó j wuj Benjen był jedynym zwiadowcą, któ rego straciliś my w tym roku? - Ben Jen - zakrakał kruk, przekrzywiają c gł owę z okruchami jajka w dziobie. - Ben Jen. Ben Jen. - Nie - powiedział Jon. Wiedział, ż e byli też inni. Zbyt wielu. - Myś lisz, ż e wojna twojego brata jest waż niejsza od naszej wojny? - warkną ł starzec. Jon zacisną ł usta. Kruk zatrzepotał skrzydł ami, jakby mu groził. - Wojna, wojna, wojna, wojna - krzyczał. - Otó ż nie jest - odpowiedział za niego Mormoni. - Bogowie, miejcie nas w opiece, chł opcze, nie jesteś ś lepy ani gł upi. Myś lisz, ż e waż ne jest, kto zasiada na Ż elaznym Tronie, kiedy nocą zakradają się trupy? - Nie. - Jon nie myś lał o tym w ten sposó b. - Jon, twó j ojciec pan przysł ał cię do nas. Kto wie, dlaczego? - Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? - powtarzał kruk. - Wiem tylko, ż e w ż ył ach Starkó w pł ynie krew Pierwszych Ludzi. Pierwsi Ludzie zbudowali Mur i podobno pamię tają rzeczy, któ re inni zapomnieli. Ta twoja bestia… zaprowadził a nas do tamtych istot, ostrzegł a cię przed trupem na schodach. Ser Jaremy nazwał by to zbiegiem okolicznoś ci, tylko ż e ser Jaremy nie ż yje, w przeciwień stwie do mnie. - Lord Mormoni nadział na koniec sztyletu kawał ek szynki. - Uważ am, ż e twoim przeznaczeniem był o znaleź ć się tutaj. Chcę, ż ebyś był z nami razem ze swoim wilkiem, kiedy wyjedziemy za Mur. Na dź wię k tych sł ó w Jon poczuł dreszcz emocji. - Za Mur? - Sł yszał eś. Mam zamiar odnaleź ć Bena Starka, martwego lub ż ywego. - Pogryzł szynkę i poł kną ł ją. - Nie bę dę tutaj siedział bezczynnie i czekał na ś niegi i wiatr. Chcę, ż ebyś wiedział, co się dzieje. Tym razem Nocna Straż pokaż e swoją sił ę, pojedziemy przeciwko Kró lowi-za-Murem, przeciwko Innym czy komukolwiek, kto tam jeszcze jest. Sam ich poprowadzę. - Skierował sztylet na pierś Jona. - Zwykle steward Lorda Dowó dcy jest też jego giermkiem, ale nie mam ochoty budzić się każ dego ranka i zastanawiać się, czy już uciekł eś. A zatem musisz mi odpowiedzieć, Snow, i to teraz. Czy jesteś bratem Nocnej Straż y… czy tylko bę kartem, któ ry chce się bawić w wojnę? Jon wyprostował się i wzią ł gł ę boki oddech. Wybacz mi, ojcze. Robb, Arya, Bran… wybaczcie mi, nie mogę wam pomó c. On ma rację. Tu jest moje miejsce. - Jestem twó j, panie. Twó j. Przysię gam. Nie ucieknę. Stary Niedź wiedź prychną ł. - Dobrze. A teraz weź miecz. Sansa
Sansa pogrą ż ył a się w ciemnoś ci komnaty w wież y w sercu Twierdzy Maegora. Zasł ony wokó ł jej ł ó ż ka był y zacią gnię te, spał a, budził a się zapł akana i znowu zapadał a w sen. Kiedy nie mogł a zasną ć, leż ał a pod kocami, drż ą c ze strachu. Sł uż ą cy przychodzili i odchodzili, przynosili posił ki, lecz ona nie mogł a nawet znieś ć widoku jedzenia. Na siole pod oknem pię trzył się stos naczyń z nietknię tą i psują cą się ż ywnoś cią, dopó ki ich nie zabrano.
|
|||
|