Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Podziękowania 67 страница



- Mó wił em ci. Ż eby poszukać ojca.

Maester pocią gną ł za ł ań cuch na swojej szyj, jak zawsze kiedy był zakł opotany. - Bran, mił e dziecko, któ regoś dnia lord Eddard zasią dzie tam na dole w swojej kamiennej postaci, spocznie obok swojego ojca i ojca jego ojca, i wszystkich przodkó w aż do czasó w starych kró ló w na pó ł nocy… lecz nie nastą pi to tak szybko, z pomocą bogó w. Twó j ojciec pozostaje wię ź niem Kró lowej w Kró lewskiej Przystani. Nie znajdziesz go w krypcie.

- Był tam wczorajszej nocy. Rozmawiał em z nim.

- Uparciuch - westchną ł maester, odkł adają c księ gę. - Moż e chciał byś pó jś ć tam teraz?

- Nie mogę. Hodor nie chce, a schody są zbyt wą skie i krę te dla Tancerki.

- Moż e potrafię temu zaradzić.

Zamiast Hodora wezwano dziką, Oshę. Wysoka, silna, nigdy nie narzekał a, zawsze gotowa pó jś ć, gdzie ją posył ano. - Cał e ż ycie spę dził am za Murem, wię c nie boję się dziury w ziemi - powiedział a tylko.

- Chodź, Lato - zawoł ał Bran, kiedy podniosł a go silnymi ramionami. Wilkor zostawił swoją koś ć i poszedł za Oshą i Branem przez dziedziniec, a potem krę tymi schodami w gł ą b zimnego grobowca. Prowadził ich maester Luwin z pochodnią. Bran nie miał nic przeciwko temu, ż eby Osha niosł a go na rę kach, a nie na plecach tak jak Hodor. Ponieważ sł uż ył a wiernie przez cał y czas pobytu w Winterfell, ser Rodrik już wcześ niej kazał uwolnić ją z ł ań cuchó w. Pozostawiono jej tylko ż elazne obrę cze wokó ł kostek u nó g - na znak, ż e nie moż na był o jej ufać w peł ni - lecz one nie przeszkadzał y jej kroczyć pewnie po wą skich schodach.

Bran nie pamię tał, kiedy ostatni raz był w krypcie. Z pewnoś cią był o to wtedy, gdy jako mał y chł opiec bawił się tam z Robbem, Jonem i siostrami.

Ż ał ował, ż e nie ma ich tam z nim w tej chwili. Grobowiec nie wydawał by mu się taki ciemny i straszny. Lato wszedł ostroż nie w rozbrzmiewają cy echem mrok, po czym zatrzymał się, unió sł ł eb i wcią gną ł w nozdrza chł odne, zatę chł e powietrze. Szczerzą c kł y, cofną ł się; w blasku pochodni maestera jego oczy lś nił y zł ociś cie. Nawet Osha, twarda jak ż elazo, sprawiał a wraż enie zaniepokojonej. - Z tego, co widać, mieszka tu ponure bractwo - powiedział a, ujrzawszy dł ugi rzą d przodkó w Starkó w wykutych w granicie, siedzą cych nieruchomo na kamiennych tronach.

- Kró lowie Zimy - powiedział szeptem Bran. Wydawał o mu się, ż e w takim miejscu nie należ y mó wić zbyt gł oś no.

Osha uś miechnę ł a się. - Zima nie ma kró ló w. Wiedział byś o tym, gdybyś ją zobaczył, letni chł opcze.

- Oni kró lowali na pó ł nocy przez tysią ce lat - powiedział maester Luwin. Podnió sł pochodnię wysoko, tak ż e jej blask oś wietlił kamienne twarze. Niektó rzy, o srogich obliczach, bujnych wł osach i brodach, przypominali wilki, któ re spoczywał y u ich stó p. Inni, gł adko wygoleni, o twarzach pocią gł ych i rysach ostrych jak krawę dzie mieczy na ich kolanach. - Twardzi ludzie na twarde czasy.

- Chodź my. - Ruszył szybko mię dzy kamiennymi filarami i rzeź bionymi postaciami. Uniesiona pochodnia cią gnę ł a za sobą pł omienny ję zor.

Krypta był a ogromna, wię ksza od samego Winterfell, a Jon opowiadał mu kiedyś, ż e poniż ej znajdował y się jeszcze inne poziomy, gł ę bsze i ciemniejsze grobowce, w któ rych pochowano starszych kró ló w. Dobrze był o mieć ś wiatł o. Lato nie chciał zejś ć ze stopni, nawet kiedy Osha z Branem w ramionach poszł a za pochodnią.

- Bran, pamię tasz dzieje swojej rodziny? - odezwał się maester, kiedy szli. - Niech Osha dowie się, kim byli twoi przodkowie i co robili.

Patrzą c na przesuwają ce się twarze, przypominał sobie opowieś ci. Usł yszał je od maestera, a Stara Niania sprawiał a, ż e oż ywał y w jego wyobraź ni. - Ten tutaj to Jon Stark. Kiedy morscy najeź dź cy wylą dowali na wschodzie, wypę dził ich i wybudował zamek w Biał ym Porcie. Jego syn nazywał się Rickard Stark, nie ojciec mojego ojca, inny Rickard, któ ry odebrał Szyję Kró lowi Bagien i poś lubił jego có rkę. Ten straszny chudzielec z dł ugimi wł osami i rzadką brodą to Theon Stark. Nazywali go gł odnym Wilkiem, ponieważ wcią ż wojował. Dalej siedzi Brandon, ten wysoki o rozmarzonej twarzy, zwany Brandonem Ż eglarzem z powodu jego mił oś ci do morza. Jego gró b jest pusty. Popł yną ł na zachó d przez Morze Zachodzą cego Sł oń ca i nigdy nie wró cił. Jego syn, Brandon Podpalacz, wiedziony smutkiem podpalił wszystkie statki ojca. Tutaj jest Rodrik Stark, któ ry w zawodach zapaś niczych wygrał Wyspę Niedź wiedzią i podarował ją Mormontom. A oto Torrhen Stark, Kró l, Któ ry Klę kną ł. Ostatni Kró l Pó ł nocy i pierwszy Lord Winterfell, po tym jak uległ Aegonowi Zdobywcy. Och, jest i Cregan Stark. Walczył kiedyś z księ ciem Aemonem i Smoczy Rycerz powiedział, ż e nigdy nie spotkał tak dobrego wojownika. - Doszli już prawie do koń ca krypty i Bran poczuł ogarniają cy go smutek. - A oto mó j dziadek, lord Rickard, stracony przez Szalonego Kró la, Aerysa; obok niego spoczywają jego có rka, Lyanna, i jego syn, Brandon. Nie ja, inny Brandon, brat mojego ojca. Nie powinni mieć pomnikó w, któ re stawia się tylko kró lom i lordom, ale ojciec kazał ich wyrzeź bić, ponieważ bardzo ich kochał.

- Pię kna panna - powiedział a Osha.

- Robert miał ją poś lubić, lecz ksią ż ę Rhaegar porwał ją i zgwał cił - wyjaś nił Bran. - Robert wypowiedział mu wojnę, ż eby ją odzyskać. Zabił Rhaegara nad Tridentem, ale Lyanna umarł a.

- Smutna opowieś ć - powiedział a Osha.

- Tu spocznie lord Eddard, kiedy nadejdzie jego czas - odezwał się maester Luwin. - Bran, czy tutaj widział eś ojca w twoim ś nie?

- Tak. - Zadrż ał na wspomnienie snu. Rozejrzał się niespokojnie, czują c mrowienie na plecach. Czy coś sł yszał? Czy tam ktoś był? Maester Luwin podszedł do pustego grobu z pochodnią w dł oni. - Jak widzisz, nie ma go tutaj. I nie bę dzie jeszcze przez wiele lat. Sny są tylko snami, dziecko. - Wsadził ramię w ciemnoś ć grobowca, jakby to był a paszcza ogromnej bestii. - Widzisz? Jest zupeł nie pu…

Ciemnoś ć skoczył a na niego, warczą c.

Bran dostrzegł ogniki zielonych ś lepi, bł ysk zę bó w i sierś ć ró wnie czarną jak otaczają ca ich ciemnoś ć. Maester Luwin krzykną ł i zasł onił się ramionami. Pochodnia wypadł a mu z rą k, odbił a się od kamiennej twarzy Brandona Starka i potoczył a się do jego stó p i pł omienie obję ł y nogi. W drgają cym ś wietle zobaczyli, jak Luwin zmaga się z wilkorem, biją c go jedną rę ką po pysku, ponieważ drugą pozostał a w szczę kach zwierzę cia.

- Lato! - wrzasną ł Bran.

Wilkor zjawił się w jednej chwili, cień wył aniają cy się z ciemnoś ci. Wpadł z impetem na Kudł acza i odepchną ł go do tył u; potem oba wilkory zaczę ł y się tarzać, warczą c i ką sają c się nawzajem w ogromnym wirze szarego i czarnego futra, tymczasem maester Luwin dź wigną ł się na kolana. Lewy rę kaw miał podarty i zakrwawiony. Osha oparł a Brana o kamiennego wilka u stó p lorda Rickarda i pospieszył a mu z pomocą. W blasku skwierczą cej pochodni wielkie na dwadzieś cia stó p wilcze cienie walczył y na ś cianach i suficie.

- Kudł acz - zawoł ał cichy gł os. Bran podnió sł wzrok i ujrzał mał ego brata stoją cego u wejś cia do grobowca ojca. Chwyciwszy raz jeszcze Lato za pysk, Kudł acz odskoczył i wró cił do Rickona. - Zostaw mojego ojca. - Rickon zwró cił się do Luwina. - Zostaw go.

- Rickon - powiedział Bran cicho. - Ojca tam nie ma.

- Jest. Widział em go. - Na twarzy Rickona zalś nił y ł zy. - Widział em go wczoraj w nocy.

- We ś nie? …

Rickon skiną ł gł ową. - Zostawcie go. Zostawcie. On wraca do domu, tak jak obiecał. Wraca do domu.

Bran nigdy dotą d nie widział maestera Luwina tak zmieszanego. Krew kapał a z jego ramienia, w miejscu gdzie Kudł acz rozerwał weł niany rę kaw i przegryzł jego ciał o. - Osha, pochodnia - rzucił tylko, zaciskają c zę by z bó lu, ona zaś szybko podniosł a pochodnię, zanim ta zgasł a. Na nogach podobizny jego wuja pozostał y czarne plamy. - Ta… ta bestia - mó wił dalej Luwin - musi zostać na ł ań cuchu w psiarni.

Rickon poklepał zakrwawiony pysk Kudł acza. - Nigdy go nie przywią zuję. On nie lubi ł ań cuchó w. - Wilkor polizał mu palce.

- Rickon - powiedział Bran. - Pó jdziesz z nami?

- Nie. Tu mi dobrze.

- Ciemno tutaj i zimno.

- Nie boję się. Muszę czekać na ojca.

- Moż esz czekać ze mną - odparł Bran. - Razem na niego zaczekamy, ty i ja, i nasze wilkory. - Oba siedział y teraz blisko siebie i lizał y rany, patrzą c uważ nie.

- Bran - odezwał się maester stanowczym tonem. - Wiem, ż e chcesz dobrze, ale Kudł acz jest zbyt niebezpieczny, ż eby chodzić wolno. Jestem już trzecią jego ofiarą. Jeś li pozwolisz mu biegać wolno po zamku, prę dzej czy pó ź niej zagryzie kogoś. Prawda jest bolesna, ale wilka trzeba uwią zać na ł ań cuchu albo…

…zabić, pomyś lał Bran, lecz gł oś no powiedział tylko: - On nie został stworzony do ł ań cucha. Zaczekamy w twojej wież y, wszyscy.

- Tak być nie moż e - powiedział maester Luwin.

Osha uś miechnę ł a się. - O ile pamię tam, chł opiec jest tutaj teraz panem. - Oddał a Luwinowi pochodnię i wzię ł a Brana na rę ce. - Do wież y maestera, jak każ esz.

- Idziesz, Rickon?

Jego brat skiną ł gł ową. - Jeś li Kudł acz pó jdzie ze mną - powiedział i pobiegł za Osha i Branem. Maester Luwin, zrezygnowany, ruszył za nimi, zerkają c podejrzliwie na wilkory.

Wież a maestera Luwina wydał a się Branowi tak zagracona, ż e nie wyobraż ał sobie, aby jej wł aś ciciel potrafił znaleź ć w niej cokolwiek. Pię trzą ce się stosy ksią ż ek zajmował y powierzchnie stoł ó w i krzeseł, na pó ł kach rzę dy zakrytych sł ojó w, kikuty ś wiec i woskowe kał uż e widoczne na wszystkich meblach, przy drzwiach na taras luneta z brą zu ustawiona na tró jnogu, mapy nieba na ś cianach, inne porzucone na podł odze wś ró d sitowia, wszę dzie papiery, pió ra, kał amarze, a wszystko to upstrzone odchodami krukó w siedzą cych na krokwiach pod sufitem. Ich gł oś ne krakanie pł ynę ł o z gó ry, kiedy Osha obmywał a i bandaż ował a rany maestera, stosują c się do jego zwię zł ych instrukcji. - To gł upota - powiedział drobny, siwy starzec, kiedy smarował a mu ranę pieką cą maś cią. - Owszem, dziwny to zbieg okolicznoś ci, ż e obaj chł opcy mieli taki sam sen, ale jak się nad tym zastanowić, to nie ma w tym nic niezwykł ego. Obaj tę sknicie za ojcem panem i wiecie, ż e jest wię ziony. Strach osł abia umysł i podsuwa mu dziwaczne myś li. Rickon jest jeszcze za mał y, ż eby zrozumieć …

- Mam już cztery lata - przerwał mu Rickon. Patrzył przez lunetę na chimery umieszczone na Pierwszej Twierdzy. Wilkory siedział y w przeciwległ ych koń cach ogromnej, okrą gł ej komnaty, zaję te lizaniem ran i ogryzaniem koś ci.

- …za mł ody i, ach, na siedem piekieł, ale to pali, nie, nie przerywaj, daj wię cej. Jak mó wił em, jest za mł ody, lecz ty, Bran, jesteś na tyle dorosł y, ż eby wiedzieć, ż e sny to tylko sny.

- Ze snami ró ż nie bywa. - Osha polał a dł ugą ranę jasnoczerwonym ognistym mlekiem. Luwin sykną ł. - Dzieci lasu powiedział yby ci co nieco o snach.

Po twarzy maestera popł ynę ł y ł zy, lecz mimo to krę cił gł ową. - Dzieci… ż yją tylko w snach. Teraz. One odeszł y, już nie ż yją. Doś ć, teraz doś ć. Bandaż e. Daj podkł ad i mocno zawiń, bo bę dę krwawił.

- Stara Niania mó wi, ż e dzieci znał y pieś ni wszystkich drzew, ż e potrafił y latać jak ptaki, pł ywać jak ryby i rozmawiać ze zwierzę tami - powiedział Bran. - Mó wi też, ż e ich muzyka był a tak pię kna, ż e ludzie pł akali, sł uchają c jej.

- A wszystko to robił y za pomocą magii - powiedział maester Luwin trochę nieobecnym gł osem. - Szkoda, ż e nie ma ich teraz tutaj. Moż e zaklę cie był oby mniej bolesne niż moje lekarstwo i mogł yby porozmawiać z Kudł aczem, ż eby nie gryzł już wię cej. - Rzucił przez ramię gniewne spojrzenie czarnemu wilkowi. - Niech to bę dzie jeszcze jedna lekcja dla ciebie, Bran. Ten, kto wierzy w zaklę cia, walczy szklanym mieczem. Podobnie jak dzieci. Pokaż ę ci coś. - Wstał szybko, poszedł w drugi koniec pokoju i wró cił z zielonym sł ojem, któ ry trzymał w zdrowej rę ce. - Spó jrz na to - powiedział, po czym odkrył sł ó j i wytrzą sną ł z naczynia garś ć czarnych grotó w strzał.

Bran podnió sł jeden z nich. - Jest zrobiony ze szkł a. - Rickon, zaciekawiony, podszedł bliż ej stoł u.

- Smocze szkł o - powiedział a Osha, siadają c obok Luwina z bandaż em w dł oniach.

- Obsydian - upierał się maesterLuwin, wycią gają c ranną rę kę. - Wytopione w ogniu bogó w, gł ę boko pod ziemią. Tysią ce lat temu dzieci lasu uż ywał y go do polowania. Nie uż ywał y metalu. Zamiast kolczugi nosił y dł ugie koszule tkane z liś ci, a nogi owijał y korą, dlatego wyglą dał y jakby wtopione w las. Zamiast mieczy posł ugiwał y się obsydianowym orę ż em.

- I wcią ż się nim posł ugują. - Osha kł adł a na rany mię kkie waciki i owijał a je ciasno pł ó ciennymi bandaż ami.

Bran podnió sł jeden z grotó w. Czarne szkł o był o gł adkie i lś nią ce. Wydał o mu się pię kne. - Czy mogę zatrzymać jeden?

- Jak chcesz - odparł maester.

- Ja też chcę jeden - powiedział Rickon. - Nie, cztery. Tyle, ile mam lat.

Luwin pozwolił mu odliczyć cztery groty. - Uważ aj, wcią ż są bardzo ostre. Nie skalecz się.

- Opowiedz mi o dzieciach - powiedział Bran. Był o to dla niego waż ne.

- Co chciał byś wiedzieć?

- Wszystko.

Maester Luwin pocią gną ł za swó j ł ań cuch koł nierz w miejscu, gdzie go uwierał. - Byli to ludzie Ery Ś witu, pierwsi, istnieli już, zanim nastali kró lowie i kró lestwa - powiedział. - W tamtych czasach nie był o zamkó w ani grodó w czy miast, a przynajmniej nie wię cej niż spotkasz kupieckich osad mię dzy miejscem, w któ rym jesteś my, a Morzem Dornó w. Nie był o wtedy ludzi. Tylko dzieci lasu zamieszkiwał y ziemie, któ re dzisiaj nazywamy Siedmioma Kró lestwami.

Był to lud wielkiej urody, o ciemnej skó rze, niewielkiej postury, wielkoś ci dorastają cego dziecka. Ż yli w gł ę bi lasu, w pieczarach, na wyspach albo w tajemniczych drzewnych miastach. Choć byli drobnej budowy, odznaczali się duż ym wdzię kiem i szybkoś cią. Osobniki obu pł ci polował y razem, posł ugują c się ł ukami z magidrewna i latają cymi sidł ami. Ich bogami byli bogowie lasu, strumienia, kamienia, starzy bogowie, któ rych imiona pozostają nieznane. Ich mę drcy, któ rych nazywano zielonymi oczyma, rzeź bili dziwne twarze w pniach magidrzew, aby strzegł y lasó w. Nikt nie wie, jak dł ugo dzieci panował y tutaj ani ską d przybył y.

Lecz jakieś dwanaś cie tysię cy lat temu na wschodzie pojawili się Pierwsi Ludzie, przekroczyli Zł amane Ramię nad Morzem Dornó w, zanim został o ono zł amane. Przybyli konno, przywoż ą c ze sobą spiż owe miecze i ogromne skó rzane tarcze. Przedtem nie widziano konia po tej stronie wą skiego morza. Bez wą tpienia dzieci przeraził y się na jego widok ró wnie mocno jak Pierwsi Ludzie, kiedy ujrzeli wyrzeź bione w drzewach twarze. Gdy Pierwsi Ludzie zbudowali swoje grody i farmy, ś cię li drzewa z twarzami i spalili je. Przeraż one dzieci wypowiedział y im wojnę. Stare pieś ni mó wią, ż e zielono… swoją magią sprawili, iż morza wznosił y się i opadał y, zalewają c ziemię, druzgocą c Ramię, lecz nie dał o się już zamkną ć drzwi. Na skutek dł ugich wojen ziemia spł ynę ł a krwią Pierwszych Ludzi i dzieci, lecz bardziej dzieci niż Ludzi, ponieważ Ludzie byli wię ksi i silniejsi, a drewno, kamień i obsydian nie mogł y sprostać spiż owym mieczom. Ostatecznie wysł uchano sł ó w mę drcó w obu stron i wodzowie oraz herosi Pierwszych Ludzi spotkali się z zielonymi oczyma… i leś nymi tancerzami w zagajniku magidrzew na mał ej wysepce na ś rodku jeziora zwanego Boż ym Okiem.

- I tak zawarli Pakt. Pierwsi Ludzie otrzymali wybrzeż e, wyż yny, jasne ł ą ki, gó ry i bagna, lecz mroczne lasy miał y na zawsze pozostać w rę kach dzieci. Ustalono też, ż e nikt nie bę dzie już wycinał magidrzew. Aby bogowie mogli zaś wiadczyć o prawdziwoś ci paktu, każ demu drzewu dano twarz, a utworzony zakon zielonych miał odtą d strzec Wyspy Twarzy.

Pakt rozpoczą ł trwają cą cztery tysią ce lat przyjaź ń mię dzy Ludź mi i dzieć mi. Z czasem Pierwsi Ludzie odrzucili bogó w, któ rych przywieź li ze sobą, i zaczę li wielbić bogó w lasó w. Podpisanie Paktu zakoń czył o Erę Ś witu i dał o począ tek Erze Herosó w.

Bran zamkną ł dł oń wokó ł czarnego, lś nią cego grotu. - Ale powiedział eś, ż e dzieci lasu wyginę ł y.

- No, zrobione - powiedział a Osha i odgryzł a ostatni kawał ek zwisają cego bandaż a. - Na pó ł noc od Muru wszystko wyglą da inaczej. Tam wł aś nie udał y się dzieci, a takż e olbrzymy i inne rasy.

Maester Luwin westchną ł. - Kobieto, powinnaś już nie ż yć albo siedzieć zakuta w ł ań cuchy. Starkowie potraktowali cię ł agodniej, niż na to zasł ugujesz, a ty odpł acasz im się, napychają c chł opcu gł owę gł upotami.

- Opowiedz nam, doką d oni się udali - powiedział Bran. - Chcę wiedzieć.

- Ja też - zawtó rował mu Rickon.

- No dobrze - mrukną ł Luwin. - Pakt pozostawał nienaruszony, dopó ki rzą dy sprawowali wł adcy kró lestw Pierwszych Ludzi, przez cał ą Erę Herosó w, Erę Dł ugiej Nocy i w czasie narodzin Siedmiu Kró lestw, ostatecznie jednak wiele wiekó w pó ź niej przez wą skie morze przypł ynę ł y inne narody.

Pierwsi przybyli Andalowie, rasa wysokich, jasnowł osych wojownikó w, któ rzy przywieź li ze sobą stal i ogień, a na piersi mieli wymalowaną siedmioramienną gwiazdę swoich bogó w. Wojny trwał y setki lat, lecz ostatecznie sześ ć poł udniowych kró lestw padł o przed najeź dź cami. Pierwsi Ludzie zachowali swoje rzą dy tylko tutaj; tutaj Kró l Pó ł nocy odrzucał każ dą armię, któ ra pró bował a przejś ć Szyję. Andalowie palili magigaje, ś cinali twarze, mordowali dzieci, gdziekolwiek je znaleź li, i wszę dzie ogł aszali wyż szoś ć Siedmiu nad starymi bogami. Tak wię c dzieci uciekł y na pó ł noc…

Lato zaczą ł wyć. Maester Luwin zamilkł zaskoczony. Kiedy Kudł acz wstał i doł ą czył do swojego brata, Bran poczuł strach w sercu. - Nadchodzi - wyszeptał przepeł niony rozpaczą. Zdał sobie sprawę, ż e wiedział o tym od ostatniej nocy, kiedy to wrona poprowadził a go do krypty, ż eby się poż egnał. Wiedział, lecz nie wierzył. Pragną ł, aby maester Luwin miał rację. Wrona, pomyś lał, trzyoka wrona…

Wycie ucichł o ró wnie niespodziewanie, jak się zaczę ł o. Lato podszedł do Kudł acza i zaczą ł lizać zlepioną krwią sierś ć swojego brata. W oknie rozległ o się trzepotanie skrzydeł.

Na szarym kamiennym parapecie wylą dował kruk. Otworzywszy dzió b, zakrakał ochryple i zł owieszczo.

Rickon rozpł akał się. Groty strzał wypadł y mu z dł oni i zagrzechotał y na podł odze. Bran przycią gną ł go i przytulił do siebie.

Maester Luwin wpatrywał się w czarnego ptaka, jakby ujrzał pierzastego skorpiona. Wstał i podszedł do okna, poruszał się jak we ś nie. Zagwizdał i kruk wskoczył na jego zabandaż owane ramię. Na jego skrzydł ach widniał a zakrzepł a krew. - Jastrzą b - mrukną ł Luwin - albo sowa. Biedactwo. Cud, ż e dotarł do nas. - Wzią ł list z nogi ptaka.

Bran zorientował się, ż e drż y, kiedy maester rozwijał papier. - Co to jest? - spytał, tulą c brata jeszcze mocniej.

- Ty wiesz, chł opcze - powiedział a Osha spokojnym gł osem i poł oż ył a mu dł oń na gł owie.

Maester Luwin popatrzył na nich nieobecnym spojrzeniem: mał y, szary czł owieczek z plamami krwi na rę kawie szarej, weł nianej szaty i ze ł zami w jasnoszarych oczach. - Moi lordowie - przemó wił gł osem drż ą cym i ochrypł ym - bę dziemy… bę dziemy musieli znaleź ć kamieniarza, któ ry znał go na tyle dobrze, ż eby odtworzyć podobień stwo.


Daenerys

 

Cień skrzydeł zasł aniał jej rozgorą czkowane sny.

Nie chcesz obudzić smoka, prawda?

Szł a dł ugim korytarzem pod wysokim kamiennym sklepieniem. Nie mogł a obejrzeć się do tył u, nie moż e tego zrobić. Daleko przed nią znajdował y się drzwi, bardzo daleko lecz widział a, ż e są pomalowane na czerwono. Przyspieszył a. Jej goł e stopy zostawiał y na kamiennej posadzce krwawe ś lady.

Nie chcesz obudzić smoka, prawda?

Zobaczył a blask sł oń ca na morzu Dothrakó w, ż ywa ró wnina peł na zapachó w ziemi i ś mierci. Poruszane wiatrem trawy falował y jak woda. Drogo trzymał ją w ramionach i pieś cił jej pł eć, potem otworzył ją, budzą c jej sł odką wilgoć, któ ra należ ał a tylko do niego, a z gó ry uś miechnę ł y się gwiazdy, gwiazdy nieba dnia. - Dom - wyszeptał a, kiedy wszedł w nią i napeł nił swoim nasieniem, lecz nagle gwiazdy zniknę ł y, bł ę kitne niebo przecię ł y ogromne skrzydł a, a cał y ś wiat staną ł w pł omieniach.

Nie chcesz obudzić smoka, prawda?

Ser Jorah twarz miał wychudzoną, przepeł nioną smutkiem. - Rhaegar był ostatnim ze smokó w - powiedział do niej, a jego sł owa odbił y się echem od zimnych kamiennych ś cian. W jednej chwili był tam, w nastę pnej zaś już znikał, bezcielesny, bardziej ulotny niż wiatr.

- Ostatni ze smokó w - powiedział ledwo sł yszalnym szeptem i znikną ł. Czuł a za sobą ciemnoś ć, a czerwone drzwi wydawał y jej się bardziej odległ e niż kiedykolwiek.

Nie chcesz obudzić smoka, prawda?

Teraz stał obok niej Yiserys i krzyczał przeraź liwie. - Smok nikogo nie bł aga, wywł oko. Nikt nie rozkazuje smokowi. Ja jestem smokiem i ja dostanę koronę. - Roztopione zł oto pł ynę ł o po twarzy niczym wosk, ż ł obią c w jego ciele gł ę bokie bruzdy. - Ja jestem smokiem i ja dostanę koronę! - wrzeszczał, a jego dł onie oplatał y ją jak wę ż e, cią gną c za sutki, szczypią c je i wykrę cają c, oczy zaś pł onę ł y i pł ynę ł y galaretowatym strumieniem po sczerniał ych policzkach.

…Nie chcesz obudzić smoka…

Czerwone drzwi znajdował y się tak daleko przed nią, a z tył u lizał ją lodowaty oddech. Gdyby ją pochwycił, umarł aby czymś wię cej niż ś miercią, wyją c bez koń ca samotnie w ciemnoś ci. Zaczę ł a biec.

…Nie chcesz obudzić smoka…

Czuł a wypeł niają cy ją ż ar, straszliwe pieczenie w ł onie. Jej syn był wysoki i dumny, o miedzianej skó rze Drogo i jej srebrzystozł otych wł osach, oczy miał fioletowe w kształ cie migdał ó w. Uś miechał się do niej i unió sł rę kę w jej stronę, lecz kiedy otworzył usta, wylał się z nich ogień. Widział a, jak jego serce przepala mu pierś i zaraz znikną ł, strawiony pł omieniem niczym ć ma. Zapł akał a nad swoim dzieckiem, obietnicą sł odkich ust przy jej piersi, lecz jej ł zy zamienił y się w parę, gdy tylko dotknę ł y jej skó ry.

…chcesz obudzić smoka…

Widział a w korytarzu duchy ubrane w wyblakł e kró lewskie szaty. W dł oniach trzymali miecze z bladego ognia. Wł osy ze srebra, wł osy ze zł ota i platyny, oczy z opali, ametystó w, tumalinu i jadeitu. - Szybciej - krzyczeli - szybciej, szybciej! - Pę dził a, a jej stopy roztapiał y kamień pod sobą. - Szybciej! - woł ał y duchy jednym gł osem, a ona rzucił a się do przodu, krzyczą c jeszcze gł oś niej. Jej plecy rozpruł ogromny nó ż bó lu i poczuł a, ż e jej skó ra rozwiera się, poczuł a też smró d palą cej się krwi i ujrzał a cień skrzydeł. Daenerys Targaryen pofrunę ł a.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.