Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Podziękowania 66 страница



Pró bował a rozmawiać z dzieć mi, któ re spotykał a na ulicy, liczą c na to, ż e zaprzyjaź ni się z któ rymś na tyle, ż e da jej jakieś wygodne miejsce do spania, ale chyba nie tak się odzywał a. Te mniejsze spoglą dał y tylko na nią przestraszone i uciekał y, kiedy pró bował a podejś ć bliż ej. Ich starsi bracia i siostry zadawali Aryi pytania, na któ re nie potrafił a odpowiedzieć, przezywali ją i pró bowali okraś ć. Poprzedniego dnia chuda, bosonoga dziewczyna, o wiele starsza od Aryi, przewró cił a ją i pró bował a ś cią gną ć buty z jej nó g. Puś cił a ją i odeszł a z pł aczem, krwawią c, dopiero kiedy otrzymał a uderzenie w ucho drewnianym mieczem.

Kiedy schodził a zboczem do Zapchlonego Tył ka, nad jej gł ową zakoł ował a mewa. Arya zerknę ł a na nią, lecz uznał a, ż e ptak znajduje się poza zasię giem jej kija. Pomyś lał a o morzu. Moż e powinna spró bować tej drogi. Stara Niania opowiadał a im historie chł opcó w, któ rzy schowani na handlowych galerach wyruszali na poszukiwanie przygó d. Moż e i ona powinna zrobić to samo. Postanowił a odwiedzić rzeczny port. I tak znajdował się po drodze do Glinianej Bramy, któ rej jeszcze nie sprawdził a.

Kiedy przybył a na nabrzeż e, panował tam dziwny spokó j. Po rybim targu przechadzał o się dwó ch straż nikó w, któ rzy nie zwracali na nią specjalnej uwagi. Poł owa straganó w był a pusta, a w dokach stał o mniej statkó w, niż się spodziewał a. W oddali na wodach Czarnego Nurtu pł ynę ł y w szyku trzy kró lewskie wojenne galery, ich zł ociste dzioby pruł y wodę w rytm unoszą cych się i opadają cych wioseł.. Arya obserwował a je przez chwilę, po czym ruszył a wzdł uż rzeki.

Jej serce zatrzymał o się na moment, kiedy ujrzał a przy trzeciej przystani straż nikó w w szarych pł aszczach oblamowanych biał ą satyną. Na widok barw Winterfell ł zy napł ynę ł y jej do oczu. Za nimi koł ysał a się na wodzie tró jrzę dowa galera kupiecka. Nie potrafił a odczytać nazwy wymalowanej na kadł ubie ł odzi, sł owa wyglą dał y dziwnie, należ ał y pewnie do ję zyka Myr, Braavos albo był y jeszcze starsze, moż e starovalyriań skie. Arya chwycił a za rę kaw przechodzą cego robotnika portowego. - Przepraszam - powiedział a - co to za statek?

- To Wichrowa Wiedź ma z Myr - odpowiedział jej.

- Wcią ż tu stoi - bą knę ł a Arya. Mę ż czyzna obrzucił ją dziwnym spojrzeniem, wzruszył ramionami i odszedł. Arya pobiegł a do przystani. To wł aś nie Wichrowa Wiedź ma miał a zabrać ją do domu… wcią ż czeka! A ona są dził a, ż e statek dawno odpł yną ł.

Dwó ch ze straż nikó w grał o w koś ci, trzeci zaś chodził tam i z powrotem z dł onią na kuli rę kojeś ci miecza. Nie chcą c pokazywać ł ez, zatrzymał a się, ż eby otrzeć oczy. Jej oczy, dlaczego…

Patrz oczyma, usł yszał a szept Syria.

Arya spojrzał a uważ nie. Znał a wszystkich ludzi ojca. Trzej ż oł nierze w szarych pł aszczach byli obcy. - Ty - zawoł ał ten, któ ry peł nił wartę. - Czego tu szukasz, chł opcze? - Jego towarzysze podnieś li wzrok znad koś ci.

Arya wiedział a, ż e jeś li zacznie uciekać, pobiegną za nią. Zmusił a się, by podejś ć bliż ej. Szukali dziewczyny, a on myś lał, ż e ona jest chł opcem. A zatem niech bę dzie chł opcem. - Chcesz kupić goł ę bia?

- Pokazał a mu martwego ptaka.

- Wynoś się stą d - powiedział straż nik.

Arya posł uchał a go i nie musiał a nawet udawać, ż e jest przestraszona. Straż nicy wró cili do swoich koś ci. Nie potrafił a powiedzieć, jak wró cił a do Zapchlonego Tył ka, lecz dyszał a cię ż ko, kiedy dotarł a wreszcie do krę tych uliczek bez chodnikó w mię dzy wzgó rzami. Zapchlony Tył ek miał swoją specyficzną woń; był to smró d chlewó w, stajni i garbarni przemieszany z kwaś nym zapachem podł ych wyszynkó w i tanich burdeli. Arya szł a wolno ś mierdzą cym labiryntem. W tej samej chwili, kiedy poczuł a zapach bulgocą cego gulaszu pł yną cy z otwartych drzwi, zorientował a się, ż e nie ma goł ę bia; musiał jej się wysuną ć zza pasa albo ktoś go ukradł. Przez chwilę miał a ochotę się rozpł akać. Ż eby znaleź ć ró wnie tł ustego, musiał aby wró cić na ulicę Mą czną.

W drugim koń cu miasta rozległ o się bicie dzwonó w. Arya spojrzał a w gó rę, zastanawiają c się, co to moż e znaczyć.

- Co tam znowu? - zawoł ał grubas ze sklepu garncarza.

- Bogowie litoś ciwi, znowu dzwony - ję knę ł a stara kobieta. Na drugim pię trze otworzył o się okno i ukazał a się w nim rudowł osa dziwka w ską pej jedwabnej sukience. - Czy teraz umarł mał y Kró l? - zawoł ał a, wychylają c się na zewną trz. - Ach, tak już z nimi jest, nigdy nie ż yją za dł ugo. - Roześ miał a się, kiedy nagi mę ż czyzna obją ł ją z tył u i gryzą c w szyję, zł apał za jej cię ż kie biał e piersi, któ re wylał y się spod jej koszuli.

- Gł upia dziwka - krzykną ł grubas z doł u. - Nie umarł ż aden kró l. Dzwoni tylko jedna wież a, wzywają wszystkich. Kiedy umiera kró l, dzwonią wszystkie dzwony.

- No, przestań mnie gryź ć albo zadzwonię twoim dzwonem - powiedział a kobieta w oknie do mę ż czyzny za nią i odepchnę ł a go ł okciem. - No to kto umarł, jeś li nie Kró l?

- Wzywają wszystkich - powtó rzył grubas.

Dwó ch chł opcó w mniej wię cej w wieku Aryi przebiegł o szybko, rozpryskują c wodę w kał uż y. Starucha przeklę ł a ich, ale chł opcy nawet nie zwolnili. Inni takż e szli szybko w gó rę ulicy. Arya pobiegł a za wolniejszym z chł opcó w. - Doką d idziecie? - zapytał a, kiedy znalazł a się tuż za nim. - Co się dzieje?

Zerkną ł na nią przez ramie, nie zwalniają c. - Zł ote pł aszcze wiozą go do septa.

- Kogo? - zapytał a.

- Namiestnika! Buu mó wi, ż e obetną mu gł owę. Przejeż dż ają cy wó z zostawił za sobą gł ę bokie koleiny. Chł opak wskoczył szybko, lecz Arya nie miał a tyle szczę ś cia. Potknę ł a się i upadł a na twarz; rozbił a kolano o kamień i obtarł a mocno palce, kiedy uderzył a dł oń mi o twardą ziemię. Igł a zaplą tał a się jej mię dzy nogami. Podniosł a się, pochlipują c. Kciuk jej lewej rę ki był cał y we krwi. Kiedy podniosł a palce, ż eby go possać, zobaczył a, ż e zdarł a sobie poł owę paznokcia. Czuł a w dł oniach pulsują cy bó l, kolano takż e miał a zakrwawione.

- Z drogi! - Usł yszał a krzyk dochodzą cy z poprzecznej ulicy. - Droga dla lordó w Redwyne! - Arya zdą ż ył a odsuną ć się w ostatniej chwili przed czterema straż nikami, któ rzy pę dzili galopem na ogromnych koniach. Ubrani byli w stroje w niebiesko-czerwoną kratę. Za nimi jechał o dwó ch mł odych lordó w na dwó ch identycznych kasztanowych kobył ach. Arya spotykał a ich wielokrotnie na zamku, bliź niacy Redwyne, ser Horas i ser Hobber, byli brzydkimi mł odzień cami o rudych wł osach i kanciastych, piegowatych twarzach. Sansa i Jeyne Poole nazywał y ich Horrorem i Bobrem i zawsze chichotał y na ich widok. Teraz nie wyglą dali zabawnie.

Wszyscy zdą ż ali szybko w tym samym kierunku, by przekonać się, do czego wzywają dzwony. Teraz ich dź wię k wydawał się jeszcze gł oś niejszy, bardziej natarczywy w swoim wezwaniu. Arya zanurzył a się w ludzkim strumieniu. Z trudem powstrzymywał a ł zy, czują c bó l w kciuku. Kuś tykają c, zagryzał a wargi i nasł uchiwał a tego, co mó wią idą cy obok niej ludzie.

-... Lord Stark, namiestnik kró la. Wiozą go do Septy Baelora.

- Sł yszał em, ż e nie ż yje.

- Już niedł ugo poż yje. Zał oż ę się o srebrnego jelenia, ż e mu obetną gł owę.

- Należ y się zdrajcy. - Mę ż czyzna spluną ł.

Arya zebrał a się na odwagę. - On nigdy… - zaczę ł a, ale rozmawiają cy nie zwracali na nią najmniejszej uwagi i rozmawiali dalej ponad jej gł ową.

- Gł upi! Nie utną mu gł owy. Od kiedy to wystawiają zdrajcó w na stopniach Wielkiej Septy?

- Chyba nie bę dą go pasować na rycerza. Sł yszał em, ż e to Stark zabił starego kró la Roberta. Podobno poderż ną ł mu gardł o w lesie, a kiedy ich znaleź li, stał tam zimny jak gł az i opowiadał, ż e jakiś stary dzik zał atwił Jego Mił oś ć.

- Nie, nie tak był o. Kró la zabił jego wł asny brat, zrobił to tymi swoimi zł otymi rogami.

- Zamknij się, stara kł amczucho. Nie wiesz, co mó wisz. Jego lordowska moś ć jest porzą dnym czł owiekiem.

Kiedy dotarli do ulicy Sió str, szli już ś ciś nię ci gę sto. Arya pozwolił a, ż eby ludzki strumień ponió sł ją aż na szczyt Wzgó rza Yisenya. Plac z biał ego marmuru wypeł niał a szczelnie ludzka masa; wszyscy wrzeszczeli na siebie, pró bują c przecisną ć się bliż ej Wielkiej Septy Baelora. Dzwony bił y tutaj bardzo gł oś no.

Z drewnianym mieczem w dł oni Arya przeciskał a się przez tł um, przemykają c skulona mię dzy koń skimi nogami. Z jego ś rodka widział a jedynie ramiona, nogi i brzuchy oraz wierzchoł ki siedmiu smukł ych wież septa. Zauważ ył a drewniany wó z i pomyś lał a, ż e mogł aby spró bować wspią ć się tam dla lepszego widoku, lecz inni ró wnież wpadli na ten pomysł. Ale woź nica zaklą ł i przepę dził ich jednym trzaś nię ciem bicza. Tł um przycisną ł ja do kamiennego cokoł u. Zdesperowana, spojrzał a w gó rę na Baelora Bł ogosł awionego, Kró la-septona. Wsuną wszy kij za pas, zaczę ł a się wspinać. Nie zważ ają c na krwawe ś lady, jakie pozostawiał jej kciuk, dotarł a aż mię dzy stopy Kró la.

I wtedy zobaczył a ojca.

Lord Eddard stał na pulpicie Wielkiego Septona przed drzwiami septy, podtrzymywany przez dwó ch straż nikó w w zł otych pł aszczach. Ubrany był w aksamitny szary kubrak z biał ym wilkiem wyszytym na piersi biał ymi paciorkami oraz szary weł niany pł aszcz lamowany futrem. Arya nie widział a go jeszcze tak chudego, jego pocią gł a twarz wyraż ał a bó l. Bardziej był podtrzymywany, niż stał o wł asnych sił ach; gips na jego zł amanej nodze zszarzał i zgnił. Obok niego stał sam Wielki Septon, siwy, tł usty, w dł ugiej, biał ej szacie i ogromnej koronie z kutego zł ota i kryształ u, któ ra promieniował a tę czami przy każ dym jego ruchu.

Przy drzwiach septy, przed marmurowym pulpitem zebrali się rycerze i wielcy lordowie. Wś ró d nich wyró ż niał się Joffrey, cał y w purpurowych jedwabiach i satynie, zdobionych skaczą cymi jeleniami i ryczą cymi lwami, ze zł otą koroną na gł owie. Obok niego stał a Kró lowa, jego matka, w ż ał obnej czerni zaakcentowanej szkarł atem, w jej wł osach lś nił welon z czarnych diamentó w. Arya rozpoznał a Ogara, na ciemnoszarą zbroję nał oż ył ś nież nobiał y pł aszcz; otaczał o go czterech rycerzy z Kró lewskiej Gwardii. Zobaczył a Yarysa, eunucha, jak przesuwa się gł adko mię dzy lordami w mię kkich pantoflach i wzorzystej szacie z adamaszku. Patrzą c na niego, pomyś lał a, ż e ten niski mę ż czyzna ze spiczastą brodą w srebrzystej pelerynie mó gł być tym, któ ry kiedyś walczył o jej matkę.

Wreszcie dostrzegł a też i Sansę wystrojoną w bł ę kitne jedwabie, jej dł ugie kasztanowe wł osy spł ywają ce lokami, na rę kach miał a srebrne bransolety. Arya zastanawiał a się, co robi tam jej siostra i dlaczego wydaje się taka zadowolona z siebie.

Dł ugi rzą d wł ó cznikó w w zł otych pł aszczach oddzielał ludzi zebranych na schodach od tł umu. Ż oł nierzami dowodził krę py mę ż czyzna w czarnej zbroi misternie zdobionej zł otem. Jego pł aszcz migotał metalicznie poł yskiem prawdziwego zł otogł owia. Kiedy dzwony przestał y bić, na placu zapadł a powoli cisza. Wtedy jej ojciec podnió sł gł owę i zaczą ł mó wić gł osem tak cichym i sł abym, ż e z trudem go rozumiał a. Ludzie za jej plecami zaczę li krzyczeć: - Co? Gł oś niej! - a mę ż czyzna w czarno-zł otej zbroi podszedł do jej ojca i szturchną ł go mocno. Zostaw go!, chciał a krzykną ć, ale wiedział a, ż e nikt jej nie usł yszy. Zagryzł a tylko wargi.

Ojciec przemó wił jeszcze raz, gł oś niej. - Jestem Eddard Stark, Lord Winterfell, Kró lewski Namiestnik. - Teraz jego gł os nió sł się przez plac.

- Staną ł em tutaj, ż eby wobec bogó w i ludzi przyznać się do zdrady. - Nie - wyszeptał a Arya. Tł um wokó ł niej zaczą ł wrzeszczeć i wyć. Posypał y się obelgi. Sansa ukrył a twarz w dł oniach.

Jej ojciec mó wił coraz gł oś niej. - Zł amał em przysię gę wiernoś ci wobec Kró la i wię zy zaufania wobec mojego przyjaciela Roberta - krzyczał. - Przysię gał em bronić jego dzieci, lecz zanim jeszcze ostygł a jego krew, knuł em spisek, któ rego celem był o zamordowanie jego syna i obję cie przeze mnie tronu. Niech Wielki Septon oraz Baelor Wielbiony i Siedmiu zaś wiadczą o prawdziwoś ci moich sł ó w: Joffrey Baratheon jest prawdziwym spadkobiercą Ż elaznego Tronu i z ł aski wszystkich bogó w Panem Siedmiu Kró lestw i Protektorem Mocarstwa.

Ktoś rzucił kamień. Arya krzyknę ł a, widzą c, ż e trafił jej ojca. Zł ote pł aszcze podtrzymywał y go przed upadkiem. Z gł ę bokiej rany na jego czole pł ynę ł a krew. Poleciał y kolejne kamienie. Jeden z nich uderzył straż nika po jego lewej stronie. Inny odbił się gł oś no od napierś nika rycerza w zł ocistoczarnej zbroi. Dwaj rycerze z Kró lewskiej Gwardii zasł onili tarczami Joffreya i Kró lową.

Arya wsunę ł a dł oń pod pł aszcz i dotknę ł a Igł y. Nigdy jeszcze niczego nie ś ciskał a tak mocno jak teraz rę kojeś ci swojego miecza. Bogowie, uratujcie go, proszę, modlił a się. Nie pozwó lcie im skrzywdzić mojego ojca.

Wielki Septon klę kną ł przed Joffreyem i jego matką. - Cierpimy tak, jak grzeszymy - przemó wił uroczystym tonem, jeszcze gł oś niej niż mó wił jej ojciec. - Ten czł owiek wyznał swoje winy w obliczu bogó w i ludzi w tym oto ś wię tym miejscu. - Kiedy unió sł ramiona w bł agalnym geś cie, wokó ł jego gł owy zatań czył y tę cze. - Bogowie są sprawiedliwi, lecz Bł ogosł awiony Baelor uczył nas, ż e są też ł askawi. Jaki bę dzie los tego zdrajcy, Wasza Mił oś ć?

Rozległ się krzyk tysią ca gł osó w, lecz Arya ich nie sł yszał a. Ksią ż ę Joffrey… nie, kró l Joffrey… wył onił się zza tarcz rycerzy swojej gwardii. - Moja matka namawia mnie, bym pozwolił lordowi Starkowi przywdziać czarną szatę, lady Sansa zaś bł aga o litoś ć dla swojego ojca. - Po tych sł owach spojrzał na Sansę i uś miechną ł się, tak ż e przez moment Arya są dził a, ż e bogowie usł yszeli jej proś bę, lecz tylko do momentu, kiedy Joffrey znowu odwró cił się do tł umu i powiedział: - Lecz ich serca to mię kkie serca niewiast. Dopó ki ja bę dę waszym Kró lem, zdrada nigdy nikomu nie ujdzie bezkarnie. Ser Ilynie, przynieś mi jego gł owę.

Tł um zawył, a Ary a poczuł a, ż e statua Baelora koł ysze się pod jego naporem. Wielki Septon chwycił Kró la za pelerynę, Yarys podbiegł do niego szybko, wymachują c ramionami, nawet Kró lowa coś do niego mó wił a, lecz Joffrey krę cił tylko gł ową. Lordowie i rycerze rozstą pili się, robią c mu miejsce: Kró lewski Kat staną ł przed nimi, wysoki, upiorny, szkielet w ż elaznej kolczudze. Arya sł yszał a krzyk siostry, lecz niewyraź nie, jakby dochodził z oddali. Sansa opadł a na kolana i pł akał a histerycznie. Ser Ilyn Payne wszedł na stopnie pulpitu.

Arya wysunę ł a się spomię dzy stó p Baelora i rzucił a się mię dzy tł um, wycią gają c z pochwy Igł ę. Wylą dował a na grzbiecie mę ż czyzny w fartuchu rzeź nika, któ ry runą ł na ziemię. Zaraz ktoś grzmotną ł ją w plecy, tak ż e sama nieomal się przewró cił a. Tł um wokó ł niej napierał nieustannie, gniotą c ją i depczą c biednego rzeź nika. Arya zaczę ł a wymachiwać mieczem.

Wysoko na pulpicie ser Ilyn Payne dał znak i rycerz w zł ocistoczarnej zbroi wydał rozkaz. Ż oł nierze przewró cili lorda Starka na marmurowy blat, tak ż e jego gł owa i pierś wystawał y poza krawę dź.

- Hej, ty! - krzyczał ktoś rozgniewany do Aryi, lecz ona odpychał a ludzi na boki i przeciskał a się mię dzy nimi, biją c każ dego, kto znalazł się na jej drodze. Jakaś kobieta potknę ł a się, a Arya wskoczył a jej na plecy, zadają c cię cia na lewo i prawo, wszystko to jednak nie miał o znaczenia, za duż o ludzi, tł um natychmiast wypeł niał puste miejsce, któ re sobie przygotował a. Ktoś zepchną ł ją na bok. Wcią ż sł yszał a krzyki Sansy.

Ser Ilyn wycią gną ł z pochwy na plecach obusieczny miecz. Kiedy unió sł go nad gł ową, wydawał o się, ż e blask sł oń ca tań czy na jego ostrzu ostrzejszym od najlepszej brzytwy. Ló d, pomyś lał a, on ma Ló d. Przez ł zy niewiele już widział a.

I wtedy z tł umu wył onił a się rę ka, któ ra - niczym potrzask - zacisnę ł a się na jej ramieniu; ś cisnę ł a je mocno, tak ż e Igł a wypadł a jej z rę ki. Arya poczuł a, ż e unosi się w powietrze. Spodziewał a się, ż e upadnie na ziemię, lecz on trzymał ją pewnie i mocno jak lalkę. Czyjaś twarz przysunę ł a się blisko jej twarzy, dł ugie, czarne wł osy, potargana broda i zepsute zę by. - Nie patrz - warkną ł ochrypł y gł os.

- Ja… ja… ja… - szlochał a Arya.

Starzec potrzą sną ł nią tak mocno, ż e aż zagrzechotał y jej zę by. - Zamknij gę bę i nie patrz, chł opcze. - Niewyraź nie, jakby z oddali, usł yszał a odgł os… ciche westchnienie, jakby milion ludzi wypuś cił o wstrzymywany oddech. Starzec jeszcze mocniej zacisną ł palce na jej ramieniu. - Popatrz na mnie, tak, na mnie. - Jego oddech cuchną ł kwaś nym winem. - Pamię tasz, chł opcze?

Przypomniał a sobie poprzez zapach. Znowu zobaczył a potargane, tł uste wł osy, poł atany, brudny czarny pł aszcz, któ ry zakrywał jego pokrzywione ramiona, przenikliwe spojrzenie czarnych oczu. Tak, przypomniał a sobie czarnego brata, któ ry odwiedził jej ojca.

- Teraz mnie poznajesz, prawda? Bystry chł opak. - Spluną ł. - Tu już jest po wszystkim. Pó jdziesz ze mną i bę dziesz siedział cicho. - Kiedy otworzył a usta, znowu nią potrzą sną ł. - Cicho, powiedział em.

Plac pustoszał powoli. Ś cisk zelż ał dookoł a, w miarę jak ludzie wracali do swojego ż ycia. Tylko ż e ż ycie Aryi skoń czył o się. Odrę twiał a, szł a powoli obok… Yorena, tak, tak miał na imię. Nie widział a, kiedy podnió sł jej miecz. - Mam nadzieję, ż e potrafisz się nim posł ugiwać, chł opcze - powiedział, podają c jej Igł ę.

- Ja nie jestem… - zaczę ł a.

Wepchną ł ją do bramy, zanurzył brudne palce w jej wł osach i pocią gną ł mocno. - …nie jesteś bystrym chł opcem, to chciał eś powiedzieć?

W drugiej rę ce trzymał nó ż.

Kiedy jego ostrze zbliż ył o się do jej twarzy, rzucił a się do tył u, kopią c wś ciekle i szarpią c gł ową, lecz on trzymał ją tak mocno, ż e wydawał o jej się, iż oderwie jej skó rę z gł owy, a na ustach czuł a sł ony smak ł ez.


Bran

 

Najstarsi przeż yli już siedemnasty, osiemnasty rok od dnia ich imienia. Jeden nawet dwudziesty. Jednakż e wię kszoś ć z nich był a mł odsza, mieli po szesnaś cie lat albo mniej.

Bran przyglą dał im się z balkonu wież yczki maestera Luwina i sł uchał ich okrzykó w, ję knię ć i przekleń stw, kiedy wywijali kijami i drewnianymi mieczami. Cał y dziedziniec rozbrzmiewał odgł osami uderzeń drewna o drewno, czę sto przeplatanymi bolesnym ję kiem, kiedy uderzenie trafił o w skó rzaną osł onę albo w goł e ciał o. Pomię dzy chł opcami chodził ser Rodrik, mruczą c, z twarzą czerwoną pod biał ymi bokobrodami. - Nie - powtarzał. - Nie. Nie. Nie.

- Nie walczą najlepiej - powiedział Bran niepewnie. Podrapał za uchem Lato, któ ry rozrywał zę bami kawał mię sa. Rozległ się chrzę st ł amanej koś ci.

- For certes - przyznał maester Luwin i westchną ł gł ę boko. Maester patrzył przez ogromną lunetę z Myr; mierzył cienie i ustalał pozycję komety, któ ra wisiał a nisko na porannym niebie. - Ale moż e z czasem… Ser Rodrik ma rację, potrzebujemy ludzi na mury. Twó j ojciec pan zabrał najlepszych do Kró lewskiej Przystani, resztę wzią ł twó j brat. Wielu z nich nie wró ci, trzeba wię c znaleź ć innych na ich miejsca.

Bran patrzył z niechę cią na walczą cych na dziedziń cu chł opcó w. - Gdybym miał nogi, wszystkich bym pokonał. - Przypomniał sobie, kiedy ostatni raz trzymał w rę ku miecz w czasie odwiedzin Kró la w Winterfell. Wprawdzie był to tylko drewniany miecz, ale pokonał nim księ cia Tommena, i to nie raz. - Ser Rodrik powinien nauczyć mnie posł ugiwać się berdyszem. Gdybym miał taki z dł ugim drzewcem, Hodor mó gł by być moimi nogami. Razem tworzylibyś my rycerza.

- To chyba… nie jest najlepszy pomysł - odparł maester Luwin. - Widzisz, Bran, kiedy czł owiek walczy, jego ramiona, nogi i myś li muszą stanowić cał oś ć.

Z doł u dobiegł y krzyki ser Rodrika: - Walczycie jak gę si. On dziobnie ciebie, a ty dziobiesz go trochę mocniej. To ma być parada! Zablokuj cię cie. Dziobanie nie wystarczy. Gdybyś cie walczyli prawdziwymi mieczami pierwsze dziobnię cie odcię ł oby wam ramię. - Jeden z chł opcó w roześ miał się, a stary rycerz napadł natychmiast na niego. - Ś miejesz się. Ty? Walczysz jak jeż …

- Przecież był kiedyś rycerz, któ ry nie widział - mó wił Bran z uporem. - Opowiadał a mi o nim Stara Niania. Miał dł ugie drzewce z ostrzami z obu stron, tak ż e mó gł obracać nim w rę kach i przecią ć dwó ch ludzi jednocześ nie.

- Symeon Gwiezdnooki - po wiedział Luwin, wpisują c cyfry do księ gi. - Kiedy stracił wzrok, kazał sobie wsadzić w oczodoł y gwiezdne szafiry, tak przynajmniej ś piewają w balladach. Bran, pamię taj, ż e to tylko opowieś ć, taka sama jak ta o Florianie Gł upcu. Opowieś ć z Czasó w Herosó w. - Maester cmokną ł. - Zostaw te marzenia, zł amią ci tylko serce.

Wspomnienie o marzeniach przypomniał o mu o czymś. - Ostatniej nocy znowu ś nił a mi się wrona. Miał a troje oczu. Przyfrunę ł a do mojej sypialni i powiedział a, ż ebym poszedł za nią, wię c poszedł em. Zeszliś my do krypty. Spotkał em tam ojca. Rozmawialiś my. Był smutny.

- Dlaczego? - Luwin nie odrywał oka od soczewki lunety.

- Chyba chodził o o Jona. - Sen ostatniej nocy bardziej go zaniepokoił niż poprzednie z wroną. - Hodor nie chce schodzić do krypty.

Bran widział, ż e maester nie sł ucha go zbyt uważ nie. Odsuną ł twarz od lunety. - Hodor nie chce? …

- Zejś ć do krypty. Kiedy się obudził em, chciał em, ż eby mnie zabrał na dó ł, chciał em się przekonać, czy ojciec rzeczywiś cie tam jest. Najpierw w ogó le mnie nie rozumiał, wię c poprowadził em go do schodó w, mó wią c mu, gdzie ma iś ć, ale on nie chciał zejś ć na dó ł. Stał na najwyż szym stopniu i powtarzał tylko to swoje „Hodor”, jakby się bał ciemnoś ci, a przecież miał em pochodnię. Wś ciekł em się i o mał o co nie walną ł em go w gł owę, jak to robi Stara Niania. - Bran zobaczył, ż e maester marszczy czoł o, i dodał szybko: - Ale tego nie zrobił em.

- To dobrze. Hodor jest czł owiekiem, a nie muł em, któ rego moż na okł adać.

- W moim ś nie fruwał em razem z wroną, ale kiedy się budzę, nie potrafię tego robić - wyjaś nił Bran.

- Dlaczego miał byś schodzić do krypty?



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.