Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Podziękowania 65 страница



Dany poczuł a, jakby ktoś ukł uł ją noż em w pierś. Co ona takiego zrobił a, ż e bogowie stali się wobec niej tacy okrutni? Znalazł a wreszcie bezpieczne miejsce, zakosztował a mił oś ci i nadziei. Wreszcie jechał a do domu. I teraz miał aby to wszystko utracić … - Nie - bł agał a. - Uratuj go, a dam ci wolnoś ć, przyrzekam. Musisz znać jakiś sposó b… jakieś czary…

Mirri Maz Duur przysiadł a na pię tach i wpatrywał a się w Dany swoimi czarnymi jak noc oczyma. - Istnieje pewne zaklę cie. - Powiedział a to cicho, nieomal szeptem. - Ale to bardzo mroczne zaklę cie, pani. Niektó rzy powiedzieliby, ż e ś mierć jest jaś niejsza. Nauczył am się go w Asshai i drogo za nie zapł acił am. Moim nauczycielem był mag krwi z Krainy Cieni.

Dany poczuł a dreszcz na cał ym ciele. - A wię c ty naprawdę jesteś maegi

- Czyż by? - Mirri Maz Duur uś miechnę ł a się. - Twojego jeź dź ca moż e uratować tylko maegi, Srebrna Pani.

- Nie ma innego sposobu?

- Nie ma.

Khal Drogo ję kną ł, a jego ciał em wstrzą sną ł dreszcz.

- Zró b to - wykrztusił a Dany. Nie wolno jej się bać, w jej ż ył ach pł ynie krew smokó w. - Uratuj go.

- Cena jest wysoka - ostrzegł a ją kapł anka.

- Dostaniesz zł oto, konie, wszystko co zechcesz.

- Nie chodzi o zł oto czy konie. Mó wimy o magii krwi, pani. Za ż ycie moż na zapł acić tylko ś miercią.

- Ś miercią? - Dany zasł onił a brzuch rę koma, koł yszą c się na pię tach. - Moja ś miercią? - Powiedział a sobie, ż e gotowa jest umrzeć dla niego, jeś li bę dzie trzeba. Jest potomkiem smoka i nie wolno jej się bać. Jej brat, Rhaegar, umarł dla kobiety, któ rą kochał.

- Nie - uspokoił a ją Mirri Maz Duur. - Nie twoją ś miercią, Khaleesi.

Dany odetchnę ł a z ulgą. - Zró b to.

Maegi skinę ł a gł ową z powagą. - Bę dzie, jak każ esz. Wezwij sł uż ą ce.

Khal Drogo wzdrygną ł się lekko, kiedy Rakharo i Quaro opuś cili go powoli do wanny. - Nie - wyszeptał. - Nie. Muszę jechać. - Kiedy zanurzył się w wodzie, wydawał o się, ż e opuś cił y go resztki sił.

- Przyprowadź cie jego konia - rozkazał a Mirri Maz Duur i tak się stał o. Jhogo wprowadził do namiotu ogromnego rumaka. Wyczuwszy zapach ś mierci, koń pró bował staną ć dę ba, rż ał i wywracał oczyma. Potrzeba był o aż trzech ludzi, ż eby utrzymać go w miejscu.

- Co chcesz zrobić? - spytał a Dany.

- Potrzebujemy krwi - odparł a Mirri. - Tak trzeba.

Jhogo zrobił krok do tył u z dł onią na swoim arakhu. Miał dopiero szesnaś cie lat, mł ody, gię tki jak bicz, skory do ś miechu, nieustraszony, z cieniem pierwszego wą sa nad gó rną wargą. Upadł na kolana. - Khaleesi - przemó wił bł agalnym tonem. - Nie wolno ci tego zrobić. Pozwó l mi ją zabić.

- Zabijają c maegi, zabijesz swojego khala - powiedział a Dany.

- To jest magia krwi - odpowiedział jej. - Nie wolno jej uż ywać.

- Ja jestem Khaleesi i ja mó wię, ż e wolno. W Vaes Dothrak khal Drogo zabił rumaka, a ja zjadł am jego serce, ż eby dać sił y i odwagę naszemu synowi. Teraz bę dzie to samo. To samo. - Koń kopał i zapierał się, kiedy Rakharo, Quaro i Aggo podprowadzili go do samej wanny, w któ rej unosił się khal; wyglą dał, jakby już nie ż ył, z jego rany są czył a się ropa i krew. Mirri Maz Duur zaczę ł a intonować sł owa w ję zyku, któ rego Dany nigdy dotą d nie sł yszał a, a w jej dł oni bł ysną ł nó ż. Dany nie zauważ ył a, ską d go wzię ł a. Był stary, wykuty z rudego brą zu, w kształ cie liś cia, z ostrzem pokrytym starymi znakami. Maegi przebił a szyję konia, któ ry zarż ał przeraź liwie i wstrzą sną ł się, kiedy chlusną ł z niego strumień krwi. Przewró cił by się, gdyby nie trzymali go ludzie z jej khas. - Niech moc tego rumaka przejdzie na jeź dź ca - zaintonował a Mirri, kiedy strumień koń skiej krwi zawirował w wannie. - Mocy zwierzę cia, przejdź w czł owieka.

Jhogo wyglą dał na przeraż onego; musiał podtrzymywać martwe zwierzę, któ rego bał się dotykać, a z drugiej strony bał się go puś cić. To tylko koń, pomyś lał a Dany. Jeś li moż e okupić ż ycie Drogo ś miercią konia, to gotowa jest zapł acić tysią ckrotną cenę.

Kiedy opuś cili konia na ziemię, wnę trze wanny zaciemnił o się od krwi, tak ż e widać był o tylko jego twarz. Mirri Maz Duur nie potrzebował a martwego konia. - Spalcie go - rozkazał a Dany. Wiedział a, ż e tak postę pują. Kiedy umierał jeź dziec, zabijano jego konia i kł adziono go pod stosem cał opalnym, aby zawió zł jeź dź ca do krainy nocy. Ludzie z jej khas wycią gnę li ciał o konia z namiotu. Krew zaznaczył a cał e jego wnę trze, na ś cianach widniał y czerwone plamy, a dywany był y mokre i czarne.

Rozpalono ogień w koszach. Mirri wrzucał a do nich czerwony proszek. Z pł omieni buchał dym o przenikliwym zapachu, doś ć przyjemny, lecz Eroeh uciekł a z pł aczem, a Dany czuł a coraz wię kszy strach. Jednakż e zaszł a za daleko, ż eby się cofać. Odesł ał a sł uż ą ce. - Idź z nimi, Srebrna Damo - powiedział a do niej Mirri Maz Duur.

- Zostanę - odparł a Dany. - On posiadł mnie pod gwiazdami i dał ż ycie dziecku, któ re noszę. Nie zostawię go.

- Musisz to zrobić. Kiedy zacznę ś piewać, nikomu nie bę dzie wolno wchodzić do namiotu. Moja pieś ń obudzi stare i mroczne moce. Tej nocy zatań czą tutaj zmarli. Ż yją cym nie wolno na nich patrzeć.

Dany opuś cił a gł owę z rezygnacją. - Nikt nie wejdzie. : - Pochylił a się nad wanną, nad Drogo ską panym we krwi i pocał ował a go w czoł o. - Sprowadź go do mnie z powrotem - powiedział a szeptem, zanim opuś cił a namiot.

Na zewną trz sł oń ce zeszł o już nisko nad horyzont, a niebo zasnuł o się siną czerwienią. Khalasar rozbili obó z. Jak okiem się gną ć, widać był o maty i namioty. Wiał gorą cy wiatr. Jhogo i Aggo kopali dó ł, w któ rym mieli spalić zabitego konia. Dookoł a namiotu Dany zebrał się tł um; wpatrywali się w nią kamiennym spojrzeniem swoich czarnych oczu, z twarzami nieruchomymi niczym miedziane maski. Dostrzegł a ser Joraha Mormonta - cał y w skó rze i kolczudze pocił się obficie. Przepchną ł się mię dzy Dothrakami i staną ł u boku Dany. Zbladł, ujrzawszy purpurowe ś lady, jakie zostawił y jej stopy. - Co ty zrobił aś, gł upia? - zapytał przez zaciś nię te usta.

- Musiał am go uratować.

- Mogliś my uciec - powiedział. - Zawió zł bym cię bezpiecznie do Asshai, księ ż niczko. Nie trzeba był o…

- Naprawdę jestem twoja księ ż niczką? - spytał a go.

- Wiesz, ż e tak jest. Niech bogowie mają nas w opiece.

- A zatem pomó ż mi teraz.

Ser Jorah skrzywił się. - Gdybym tylko wiedział jak.

Na dź wię k wysokiego zawodzenia Mirri Maz Duur Dany poczuł a dreszcz na plecach. Niektó rzy spoś ró d Dothrakó w zaczę li szeptać mię dzy sobą i cofnę li się. Namiot pulsował blaskiem rozpalonych w jego wnę trzu ogni.

Przez splamione krwią jedwabne ś ciany dostrzegł a poruszają ce się cienie. Mirri Maz Duur tań czył a i nie był a sama.

Dany dostrzegł a surowy strach na twarzach Dothrakó w. - Nie wolno - zagrzmiał Qotho.

Nie zauważ ył a, kiedy wró cił. Byli z nim Haggo i Cohollo. Przyprowadzili ze sobą mę ż czyzn bez wł osó w, eunuchó w, któ rzy leczyli za pomocą noż a, igieł i ognia.

- Tak bę dzie - odparł a Dany.

- Maegi - warkną ł Haggo, stary Cohollo zaś - Cohollo, któ ry zwią zał swoje ż ycie z ż yciem Drogo od dnia jego urodzin, Cohollo, któ ry zawsze był dla niej mił y - spluną ł jej prosto w twarz.

- Umrzesz, maegi - powiedział Qotho - ale najpierw musi umrzeć ten drugi. - Wycią gną ł swó j arakh i ruszył w stronę namiotu.

- Nie - krzyknę ł a - nie wolno ci. - Chwycił a go za ramię, lecz on ją odepchną ł. Dany upadł a na ziemię, krzyż ują c ramiona na brzuchu, by uchronić dziecko. - Powstrzymajcie go - rozkazał a ludziom z khas. - Zabijcie go.

Po obu stronach wejś cia do namiotu stali Rakharo i Quaro. Ten drugi zrobił krok do przodu, się gają c po swó j bat, lecz Qotho uskoczył zwinnie niczym tancerz - jego zakrzywiony arakh pomkną ł w gó rę. Dosię gną ł Quaro nisko pod ramieniem, lś nią ce ostrze przebił o się przez skó rzane ubranie, potem przez skó rę, mię sień i ż ebro. Mł ody jeź dziec zatoczył się do tył u, a z jego rany trysnę ł a fontanna krwi.

Qotho wyszarpną ł swó j arakh. - Koń ski lordzie - zawoł ał ser Jorah Mormoni. - Zmierz się ze mną. - Z pochwy wysuną ł dł ugi miecz.

Qotho odwró cił się na pię cie i zaklą ł. Jego arakh popł yną ł szybko, rozpryskują c krew Quaro w drobniutką mgieł kę podobną do deszczu, któ ry pada w upalny dzień. Dł ugi miecz zatrzymał go w odległ oś ci stopy od twarzy ser Joraha. Przez chwilę oba miecze drż ał y w miejscu, a Qotho wył z wś ciekł oś ci. Rycerz zał oż ył kolczugę, a takż e rę kawice, nagolenniki z karbowanej stali i naszyjnik na gardł o, nie ubrał jednak heł mu.

Qotho odskoczył do tył u, a jego arakh zawirował mu nad gł ową z zawrotną szybkoś cią niczym bł yskawica, kiedy rycerz zaatakował. Potem ser Jorah odparowywał ciosy, najlepiej jak umiał, lecz kolejne cię cia nastę pował y po sobie tak szybko, ż e Dany pomyś lał a, iż Qotho ma cztery arakhy i tyle samo ramion. Sł yszał a chrzę st miecza wgryzają cego się w kolczugę, widział a iskry, kiedy dł ugie, zakrzywione ostrze ześ lizgiwał o się po stalowej rę kawicy. Nagle Mormoni zachwiał się do tył u, a Qotho skoczył do przodu. Lewa strona twarzy rycerza spł ywał a krwią; kulał też od rany na biodrze widocznej poprzez przecię tą kolczugę. Qotho krzyczał gł oś no, prowokują c go, nazywał go tchó rzem, oseskiem i eunuchem w ż elaznym ubraniu. - Umrzesz! - groził, bł yskają c arakhem w ś wietle zachodzą cego sł oń ca. Syn w brzuchu Dany kopną ł gwał townie. Zakrzywione ostrze przemknę ł o obok prostego i wgryzł o się gł ę boko w biodro rycerza, w miejscu gdzie wcześ niej przecię ł o kolczugę.

Mormoni ję kną ł i zachwiał się. Dany poczuł a przenikliwy bó l w brzuchu i wilgoć na udach. Qotho wydał zwycię ski okrzyk, lecz jego arakh trafił na koś ć i utkną ł w niej na jedno bicie serca.

Tyle wystarczył o. Ser Jorah opuś cił swó j dł ugi miecz z cał ą sił ą, jaka mu jeszcze został a, przez ciał o. Przedramię Qotho zawisł o luź no, koł yszą c się na cienkiej nitce skó ry i ś cię gna. Nastę pne cię cie rycerza dosię gł o ucha, był o tak gwał towne, ż e wydawał o się, iż twarz Qotho eksplodował a.

Dothrakowie krzyczeli przeraź liwie, Mirri Maz Duur zawodził a we wnę trzu namiotu, umierają cy Quaro bł agał o wodę. Dany woł ał a o pomoc, lecz nikt jej nie sł yszał. Rakharo walczył z Haggo. Taniec arakhó w zakoń czył trzask bicza Jhogo, gł oś ny jak grzmot pioruna. Jego koniec owiną ł się wokó ł gardł a Hagga. Wystarczył o jedno pocią gnię cie, by brat krwi przewró cił się, gubią c miecz. Rakharo skoczył do przodu, wyją c, i opuś cił miecz na gł owę Hagga. Jego koniec przecią ł ją mię dzy oczyma, któ re zadrż ał y czerwone. Ktoś rzucił kamieniem; dopiero po chwili Dany zorientował a się, ż e jej ramię krwawi. - Nie - pł akał a. - Nie, proszę, przestań cie, to za wysoka cena, za wysoka. - Posypał y się kolejne kamienie. Zaczę ł a posuwać się w kierunku namiotu, lecz Cohollo ją powstrzymał. Chwycił mocno za wł osy i odchyliwszy jej gł owę, przył oż ył nó ż do gardł a. - Moje dziecko - krzyknę ł a, i moż e bogowie ją usł yszeli, bo w nastę pnej chwili Cohollo już nie ż ył. Strzał a Aggo przebił a jego pł uca i serce.

Kiedy wreszcie Dany znalazł a tyle sił y, ż eby podnieś ć gł owę, zobaczył a, ż e Dothrakowie rozchodzą się w milczeniu do swoich namiotó w i na swoje maty. Niektó rzy siodł ali konie i odjeż dż ali.

Sł oń ce zdą ż ył o już zajś ć. Na terenie cał ego khalasar pł onę ł y ogniska, ich ogromne pł omienie trzaskał y wś ciekle, plują c w niebo popioł ami. Dany spró bował a wstać, lecz spazm bó lu pochwycił ją niczym ogromna pię ś ć. Czuł a, ż e z trudem oddycha. Zawodzenie Mirri Maz Duur brzmiał o teraz jak pieś ń pogrzebowa. We wnę trzu namiotu wirował y cienie.

Poczuł a czyjeś ramię i zobaczył a, ż e podnosi ją ser Jorah. Twarz miał lepką od krwi i odcię te pó ł ucha. Jej ciał o wił o się w jego ramionach wstrzą sane falami bó lu. Sł yszał a, jak przywoł uje sł uż ą ce. Czy oni wszyscy się tak boją? Znał a odpowiedź. Jeszcze jedna fala bó lu. Dany zdusił a krzyk. Jakby jej syn trzymał nó ż w każ dej dł oni i torował sobie nimi drogę. - Doreah, a niech cię! - ryczał ser Jorah.

- Chodź tutaj. Sprowadź kobiety.

- Nie przyjdą. Mó wią, ż e ona jest przeklę ta.

- Przyjdą albo stracą gł owy.

Doreah zaniosł a się pł aczem. - One uciekł y, panie.

- Maegi. - Usł yszał a czyjś gł os. Czy to Aggo? - Zanieś cie ją do maegi.

Nie, chciał a powiedzieć Dany, nie, tylko nie to, nie wolno, lecz kiedy otworzył a usta, z jej gardł a wydobył się tylko dł ugi, bolesny okrzyk, a po jej ciele spł yną ł pot. Co z nimi, czy oni nie widzą? Cienie w namiocie wcią ż krą ż ył y wokó ł ognia i wanny peł nej krwi; ciemne na tle jedwabnych ś cian, nie wszystkie przypominał y ludzkie postacie. Przez chwilę widział a cień ogromnego wilka, a inny, jakaś ludzka postać, wił się w pł omieniach.

- Owczarka zna tajemnicę ł ó ż ka narodzin - powiedział a Irri.

- Tak mó wił a, sł yszał am.

- Tak - przyznał a Doreah. - Ja też sł yszał am.

Nie, krzyknę ł a, a moż e jej się tylko wydawał o, ż e to zrobił a, ponieważ z jej ust nie wyszedł nawet najcichszy szept. Czuł a, ż e ktoś ją niesie. Otworzył a oczy i ujrzał a niebo, pł askie, czarne i ponure, pozbawione blasku gwiazd. Nie, proszę. Ś piew Mirri Maz Duur wzmó gł się, aż jej gł os wypeł nił cał y ś wiat. - Postacie! - krzyknę ł a. Tancerze!

Ser Jorah wnió sł ją do namiotu.


Arya

 

Zapach gorą cego chleba, któ ry unosił się ze sklepó w ulicy Mą cznej, wydawał jej się sł odszy od wszystkich perfum, któ re dotą d wą chał a. Arya wcią gnę ł a gł ę boko powietrze i przysunę ł a się do goł ę bia. Był tł usty, w brą zowe plamki, zaję ty dziobaniem okrucha, któ ry wpadł mię dzy kamienie, lecz kiedy dotkną ł go jej cień, wzbił się szybko w powietrze.

Jej kij ś wisną ł i dopadł ptaka dwie stopy nad ziemią. Goł ą b opadł na ziemię, trzepocą c skrzydł ami. Skoczył a na niego i chwycił a za skrzydł o. Dziobną ł ją w rę kę, a ona zł apał a go za szyję i skrę cił a, aż poczuł a trzask koś ci.

W poró wnaniu z ł apaniem kotó w, polowanie na goł ę bie wydawał o się ł atwe. Przechodzą cy ulicą septon popatrzył na nią zaciekawiony. - To najlepsze miejsce na zł apanie goł ę bia - powiedział a Arya, po czym otrzepał a się i podniosł a swó j drewniany miecz. - Przylatują tutaj po okruchy. - Odszedł szybko.

Przywią zał a ptaka do paska i ruszył a w dó ł ulicy. Jakiś mę ż czyzna pchał dwukoł owy wó zek peł en plackó w z owocami; w strumieniu zapachó w rozpoznał a boró wki, cytryny i morele. Jej ż oł ą dek zaprotestował gł oś no. - Mogę dostać jeden? - Usł yszał a swó j gł os. - Cytrynowy albo…

Mę ż czyzna zmierzył ją wzrokiem od stó p do gł ó w. Najwyraź niej nie podobał o mu się to, co zobaczył. - Trzy miedziaki.

Arya stuknę ł a drewnianym mieczem o but. - Dam ci za niego goł ę bia - powiedział a.

- Niech Inni wezwą twojego goł ę bia - odpowiedział mę ż czyzna. Placki był y jeszcze ciepł e. Czuł a napł ywają cą do ust ś linę, ale nie miał a nawet jednego miedziaka, a co tu mó wić trzech. Przyjrzał a się mę ż czyź nie; pamię tał a, co Syrio mó wił jej na temat patrzenia. Był niski, z lekko wystają cym brzuchem, a poruszają c się, przenosił cię ż ar ciał a bardziej na lewą nogę. Zdą ż ył a pomyś leć, ż e mogł aby spró bować porwać jeden z plackó w, a mę ż czyzna z pewnoś cią by jej nie zł apał, kiedy usł yszał a jego gł os: - Trzymaj swoje brudne ł apy z dala od mojego wó zka. Zł ote pł aszcze wiedzą, co robić z takimi zł odziejskimi szczurami.

Arya obejrzał a się za siebie. U wejś cia do alei stał o dwó ch ż oł nierzy ze Straż y Miejskiej. Ich weł niane, farbowane na zł oty kolor pł aszcze się gał y prawie do ziemi, ich buty, kolczugi i rę kawice był y czarne. Jeden z nich miał u boku dł ugi miecz, drugi ż elazną maczugę. Zerkają c tę sknie na wó zek peł en plackó w, Arya szybko odeszł a. Straż nicy nie zwracali na nią specjalnej uwagi, lecz na sam ich widok poczuł a ucisk w ż oł ą dku. Chociaż dotą d trzymał a się jak najdalej od zamku, i tak widział a z daleka gniją ce gł owy zatknię te na czerwonych murach. Nad każ dą z nich kotł ował o się stado wron, któ re z daleka przypominał y tł uste muchy. W dzielnicy zwanej Zapchlonym Tył kiem mó wiono, ż e zł ote pł aszcze zbratał y się z Lannisterami, a ich dowó dca otrzymał tytuł lorda wraz z ziemiami nad Tridentem i miejscem w radzie kró lewskiej.

Sł yszał a też inne wieś ci, straszne i nieprawdopodobne. Niektó rzy opowiadali, ż e jej ojciec zamordował kró la Roberta, a sam został zabity przez lorda Renly’ego. Jedni twierdzili, ż e to Renly zabił Kró la w czasie pijackiej sprzeczki mię dzy brać mi. Inaczej nie uciekał by w nocy jak jakiś zł odziej. Inni uważ ali, ż e Kró la zabił dzik na polowaniu, ż e Kró l umarł, jedzą c dzika - podobno tak się napchał, ż e pę kł przy stole. Owszem, Kró l umarł przy stole, ale został otruty przez Yarysa Pają ka. Przeciwnie, to Kró lowa go otruł a. Nie, umarł na syfa. Nie, zakrztusił się rybią oś cią.

Tylko w jednym zgadzał y się wszystkie wersje: kró l Robert nie ż ył. Przez cał y dzień i cał ą noc dzwonił y dzwony siedmiu wież Wielkiego Septa Baelora; grzmot ich spiż owej ż ał oby nió sł się ponad miastem. Pomocnik garbarza powiedział Aryi, ż e te dzwony odzywają się tylko po ś mierci kró la.

Arya pragnę ł a jedynie wró cić do domu, lecz ucieczka z Kró lewskiej Przystani okazał a się trudniejsza, niż przypuszczał a. Wszyscy mó wili o wojnie, a na murach był o tyle zł otych pł aszczy, ile pcheł na… hm, na jej ciele. Od jakiegoś czasu spał a w Zapchlonym Tył ku, na dachach domó w, w stajniach, gdzie tylko znalazł a jakiś ką t, i szybko przekonał a się, ż e dzielnica ta otrzymał a wł aś ciwą nazwę.

Po ucieczce z Czerwonej Twierdzy każ dego dnia odwiedzał a któ rą ś z siedmiu bram miasta. Smocza Brama, Lwia i Stara Brama był y zamknię te. Gliniana Brama i Brama Bogó w pozostał y otwarte, lecz wpuszczano przez nie tylko wjeż dż ają cych do miasta. Ci, któ rym wolno był o wyjechać, mogli opuś cić miasto przez Kró lewską Bramę albo przez Ż elazną; niestety, strzegł y ich pilnie posterunki ż oł nierzy Lannisteró w w szkarł atnych pł aszczach i heł mach z lwami. Arya obserwował a ich z dachu karczmy w są siedztwie Kró lewskiej Bramy, jak przeszukiwali fury i powozy, kazali konnym otwierać torby przy siodł ach i wypytywali każ dego pieszego.

Myś lał a o tym, ż eby przepł yną ć rzekę, ale Czarny Nurt był szeroki i gł ę boki i wszyscy zgodnie twierdzili, ż e jego nurt jest bardzo zdradziecki. Nie miał a pienię dzy, ż eby zapł acić za prom albo miejsce na statku.

Ojciec pan nauczył ją, ż eby nigdy nie kradł a. Wcią ż o tym pamię tał a, tylko coraz trudniej był o jej sobie przypomnieć, dlaczego nie wolno tego robić. Odką d nauczył a się ł apać ptaki, nie gł odował a zbytnio, ale po pewnym czasie na widok goł ę bia robił o jej się niedobrze. Zanim trafił a do Zapchlonego Tył ka, kilka z nich zjadł a na surowo.

Na ulicach dzielnicy znajdował o się wiele sklepó w garncarskich, przed któ rymi nieustannie wystawiano ogromne gary peł ne gulaszu i zawsze moż na był o dostać za poł owę ptaka pię tkę wczorajszego chleba i „michę gulachu”; podpiekli nawet drugą poł owę na ogniu o ile obrał a goł ę bia z pió r. Arya oddał aby wszystko za kubek mleka i cytrynowe ciasteczko, ale gulasz nie był taki zł y. Był zwykle zagę szczony kaszą z kawał kami marchewki, cebuli i rzepy, czasem nawet z jabł kiem, a po jego powierzchni zawsze pł ywał a powł oka tł uszczu. Kiedy go jadł a, starał a się nie myś leć o mię sie. Raz trafił się jej kawał ek ryby.

Jedyny kł opot polegał na tym, ż e sklepy nigdy nie był y puste; zawsze czuł a na sobie spojrzenia innych, ż eby nie wiem jak szybko pochł aniał a swoje jedzenie. Niektó rzy przyglą dali się jej butom albo pł aszczowi; dobrze wiedział a, o czym myś lą. Spojrzenia innych, czuł a to nieomal, wpeł zał y pod jej ubranie; nie wiedział a dlaczego, co przeraż ał o ją jeszcze bardziej. Kilkakrotnie ś ledzili ją, a potem gonili, lecz jak dotą d nikomu nie udał o się jej zł apać.

Już w czasie pierwszej nocy poza murami zamku skradziono jej srebrną bransoletkę, któ rą zamierzał a sprzedać, a takż e toboł ek z ubraniami; ukradziono je w spalonym domu przy alei Ś wiń skiej, gdzie spał a. Został jej tylko pł aszcz, w któ ry był a zawinię ta, skó rzany kaftan, drewniany miecz i… Igł a. Pewnie i ona by zniknę ł a, gdyby nie to, ż e spał a na niej - był a warta wię cej niż cał a reszta. Od tamtej pory Arya chodził a zawsze w pł aszczu zarzuconym na ramię, ż eby ukryć miecz na biodrze. W lewej dł oni nosił a drewniany miecz, zawsze trzymał a go na widoku, tak by odstraszyć zł odziei, chociaż w okolicy krę cili się tacy, któ rych nie odstraszył by nawet widok berdysza. Dlatego szybko stracił a apetyt na goł ę bia i czerstwy chleb. Wolał a iś ć spać gł odna, niż naraż ać się na spojrzenia.

Kiedy znajdzie się za murami miasta, nazbiera jagó d albo ukradnie jabł ek czy wiś ni z sadu. Widział a je w czasie podró ż y na poł udnie kró lewskim traktem. Bę dzie też mogł a wykopać jakieś korzonki w lesie albo spró buje zapolować na kró lika. W mieś cie pozostał y do ł apania tylko szczury, koty i wychudzone psy. Sł yszał a, ż e wł aś ciciele straganó w dawali garś ć miedziakó w za miot szczeniakó w - nie chciał a nawet myś leć dlaczego.

Poniż ej ulicy Mą cznej cią gną ł się labirynt krę tych alei i uliczek. Arya przemykał a wś ró d tł umu, starają c się zachować odpowiednią odległ oś ć od zł otych pł aszczy. Nauczył a się trzymać ś rodka ulicy. Czasem musiał a uskakiwać przed przejeż dż ają cym wozem czy jeź dź cem, ale idą c ś rodkiem, widział a zbliż ają cych się straż nikó w. Ludzie ł apali ją za koł nierz, kiedy szł a pod murem, lecz w niektó rych alejkach niemal ocierał a się o ś ciany domó w, któ re pochylał y się ku sobie.

Minę ł a ją banda rozkrzyczanych dzieci gonią cych toczą cą się obrę cz. Arya popatrzył a na nich z niechę cią, ponieważ przypomniał a sobie czasy, kiedy bawił a się tak samo z Branem, Jonem i malutkim Rickonem. Zastanawiał a się, jak duż y jest teraz Rickon i czy Bran jest smutny. Oddał aby wszystko, ż eby był z nią Jon, ż eby nazwał ją „siostrzyczką ” i potarmosił za wł osy. Oglą dają c swoje odbicie w kał uż ach, doszł a do wniosku, ż e nie widział a jeszcze ró wnie mocno potarganych wł osó w.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.