Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Podziękowania 64 страница



Dookoł a jeź dź cy podnosili swoje lance, a ziemia skrywają ca okrutne ostrza rozstą pił a się. - Winterfell! - Usł yszał a okrzyk Robba, kiedy rozległ o się drugie westchnienie strzał. Patrzył a, jak jej syn prowadzi swoich ludzi w dó ł zbocza.

Catelyn siedział a na koniu, nieruchoma, otoczona ludź mi ze swojej straż y. Czekał a tak samo, jak czekał a wcześ niej, na Brandona, Neda i na swojego ojca. Stał a wysoko na grzbiecie wzgó rza; drzewa zakrywał y wię kszoś ć z tego, co się dział o w dole. Uderzenie serca, dwa, cztery i nagle jakby został a tylko sama ze swoją straż ą. Pozostali rozpł ynę li się w zielonej gę stwinie.

Kiedy spojrzał a na drugi brzeg doliny, ujrzał a jeź dź có w Greatjona wył aniają cych się z ciemnoś ci mię dzy drzewami. Tworzyli dł ugą linię, a kiedy wypadli z lasu, przez kró tką chwilę Catelyn widział a tylko iskierki księ ż ycowego blasku na czubkach ich lanc, jakby ze zbocza spł ynę ł y tysią ce bł ę dnych ognikó w spowitych w srebrzysty pł omień.

Zamrugał a i widział a już tylko ludzi, któ rzy pę dzili w dó ł, by zabijać lub umierać.

Potem trudno jej był o powiedzieć, ż e widział a bitwę.

Ale dobrze sł yszał a, ponieważ cał a dolina rozbrzmiewał a echami. Trzask zł amanej lancy, szczę k krzyż ują cych się mieczy, okrzyki „Lannister”, „Winterfell”, „Tully” oraz „Riverrun i Tully”. Kiedy zorientował a się, ż e niczego wię cej już nie zobaczy, zamknę ł a oczy i sł uchał a. Bitwa tę tnił a swoim ż yciem wszę dzie dookoł a. Sł yszał a tę tent kopyt, chlupot ż elaznych butó w w pł ytkim strumieniu, stł umione odgł osy uderzeń miecza o drewniane tarcze i zgrzyt stali o stal, ś wist strzał, grzmot bę bnó w, przeraź liwe rż enie tysię cy koni. Ludzie przeklinali gł oś no i bł agali o litoś ć, otrzymywali ją (albo nie) i zachowywali ż ycie (albo umierali). Dolina wydawał a się igrać z dź wię kami. W jednej chwili sł yszał a gł os Robba bardzo wyraź nie, jakby stał tuż obok i woł ał: - Do mnie! Do mnie! - Sł yszał a też warczenie jego wilkora, kł apanie jego dł ugich zę bó w rozrywają cych ciał o, a zaraz potem okrzyki przeraż enia i bó lu ludzi i zwierzą t. Czy to moż liwe, ż eby to był tylko jeden wilk? Nie miał a pewnoś ci.

Stopniowo odgł osy sł abł y i milkł y, aż był a pewna, ż e pozostał tylko jeden wilk. Kiedy wschó d zaczerwienił się, Szary Wicher zawył ponownie.

Robb wró cił na srokatym wał achu zamiast swojego siwego rumaka, na któ rym zjechał w dolinę. Wilczy ł eb na jego tarczy przecinał y gł ę bokie wyż ł obienia i smugi surowego drewna, lecz sam Robb nie wyglą dał na rannego. Jednakż e kiedy podjechał bliż ej, Catelyn zobaczył a, ż e jego rę kawica, a takż e rę kaw opoń czy są czarne od krwi. - Jesteś ranny - powiedział a.

Robb unió sł dł oń i zgią ł kilkakrotnie palce. - Nie - powiedział. - To… to jest chyba krew Torrhena albo… - Pokrę cił gł ową. - Nie wiem.

Za nim na gó rę wszedł tł um ludzi, byli brudni, w pogniecionych zbrojach, uś miechnię ci; prowadzili ich Theon i Greatjon. Cią gnę li mię dzy sobą ser Jaime’a Lannistera. Rzucili go na ziemię przed jej koniem. - Kró lobó jca - oznajmił Hal, jak zwykle niepotrzebnie.

Lannister podnió sł gł owę. - Lady Stark - powiedział, wcią ż klę czą c. Z rany na gł owie spł ywał a mu po policzku struż ka krwi, lecz mimo to blade ś wiatł o poranka przywró cił o jego wł osom zł ocisty poł ysk. - Oddał bym ci mó j miecz, ale zdaje się, ż e go gdzieś zapodział em.

- Nie pragnę twojego miecza, ser - odpowiedział a mu. - Oddaj mi raczej mojego ojca i brata, Edmure’a. Oddaj mi moje có rki. Mojego pana mę ż a.

- Obawiam się, ż e ich takż e zgubił em.

- Szkoda - odpowiedział a chł odno.

- Zabij go, Robb - odezwał się Theon Greyjoy. - Weź jego gł owę.

- Nie - odparł jej syn, zdejmują c zakrwawioną rę kawicę. - Bardziej nam się przyda ż ywy niż martwy. A poza tym mó j pan ojciec nigdy nie pochwalał zabijania jeń có w po bitwie.

- Mą dry czł owiek - powiedział Jaime Lannister - i honorowy.

- Zabierzcie go i zakujcie w kajdany. - powiedział a Catelyn.

- Ró bcie, co każ e moja pani matka - rozkazał Robb. - I niech go dobrze pilnują. Lord Karstark zechce z pewnoś cią ujrzeć jego gł owę na palu.

- I ujrzy ją - odparł Greatjon. Skinieniem dł oni dał znak, ż eby opatrzono Lannistera i zakuto w kajdany.

- Dlaczego lord Karstark miał by chcieć jego ś mierci? - spytał a Catelyn.

Robb spojrzał w gł ą b lasu; to samo zamyś lone spojrzenie, któ re tak czę sto widywał a na twarzy Neda. - On… on ich zabił …

- Zabił synó w lorda Karstarka - wyjaś nił Galbart Glover.

- Obu - powiedział Robb. - Torrhena i Eddarda. A takż e Daryna Hornwooda.

- Nie moż na odmó wić Lannisterowi odwagi - powiedział Glover. - Kiedy zorientował się, ż e musi przegrać, zebrał swoich i pró bował się przebić na gó rę, w nadziei ż e zabije lorda Robba. I prawie mu się udał o.

- Zapodział swó j miecz w karku Eddarda Karstarka, a wcześ niej zdą ż ył odcią ć rę kę Torrhenowi i rozpł atał gł owę Darynowi Hornwoodowi - powiedział Robb. - Przez cał y czas woł ał mnie. Gdyby go nie powstrzymali…

- Wtedy ja był abym pogrą ż ona w ż ał obie zamiast lorda Karstarka - powiedział a Catelyn. - Twoi ludzie zrobili to, co do nich należ ał o, Robb. Zginę li w obronie swojego suwerena. Moż esz ich opł akiwać, uhonorować za walecznoś ć, ale nie teraz. Nie czas na ż ał obę. Owszem, odcią ł eś ż mii gł owę, lecz trzy czwarte jej ciał a pozostał o owinię te wokó ł zamku mojego ojca. Wygraliś my bitwę, nie wojnę.

- Ale jaką bitwę! - wtrą cił Theon Greyjoy wyraź nie podniecony. - Pani, takiego zwycię stwa nie pamię tają od czasó w Ognistego Pola. Przysię gam, na naszego jednego zabitego przypada dziesię ciu ludzi Lannisteró w. Wzię liś my do niewoli prawie setkę rycerzy i tuzin lordó w chorą ż ych. Lorda Westerlinga, lorda Baneforta, ser Gartha Greenfielda, lorda Estrena, ser Tytosa Braxa, Mallora Dorniczyka… i trzech Lannisteró w, nie liczą c Jaime’a. Siostrzeń cy i bratanek samego lorda Tywina, dwaj synowie jego siostry oraz syn jego nież yją cego brata…

- A lord Tywin? - przerwał a mu Catelyn. - Czy i jego uwię ziliś cie?

- Nie - odparł Greyjoy.

- Dopó ki się to nie stanie, daleko do koń ca wojny.

Robb podnió sł gł owę i odgarną ł wł osy z oczu. - Matka ma rację. Przed nami Riverrun.


Daenerys

 

Muchy krą ż ył y dookoł a khala Drogo, brzę czą c skrzydł ami - ledwo sł yszalne buczenie, któ re napeł niał o Dany przeraż eniem.

Sł oń ce stał o wysoko i praż ył o niemił osiernie. Fale gorą cego powietrza drgał y nad skalistymi krawę dziami pagó rkó w. Cienka struż ka potu spł ynę ł a powoli mię dzy nabrzmiał ymi piersiami Dany. Sł ychać był o tylko miarowe czł apanie ich koni, rytmiczne dzwonienie dzwonó w we wł osach Drogo i odległ e gł osy z tył u.

Dany obserwował a muchy.

Był y wielkie jak pszczoł y, grube, czerwonawe, lś nią ce. Dothrakowie nazywali je krwiuchami. Ż ył y przeważ nie na bagnach lub w pobliż u stoją cej wody, wysysał y krew zaró wno z koni, jak i ludzi i skł adał y jaja w ciał ach zmarł ych lub umierają cych. Drogo nienawidził ich. Gdy tylko jakaś pojawił a się wokó ł niego, jego rę ka natychmiast strzelał a w powietrze niczym atakują ca ż mija i zamykał a się wokó ł muchy. Zawsze ją chwytał. Potem zaciskał dł oń, a kiedy rozwierał palce, widać był o tylko czerwoną plamę.

Teraz jedna z much chodził a po zadzie jego konia, któ ry machną ł szybko ogonem, ż eby ją strą cić. Pozostał e latał y wokó ł Drogo, coraz bliż ej i bliż ej. Khal nie reagował. Siedział ze wzrokiem wpatrzonym gdzieś w odległ e brą zowe wzgó rza, trzymają c luź no wodze. Pod jego malowaną kamizelką figowe liś cie z niebieskim bł otem przykrywał y ranę na jego piersi. Opatrzył a mu ją zielarka. Okł ad Mirri Maz Duur powodował swę dzenie i palił, dlatego Drogo z przekleń stwem na ustach zerwał go sześ ć dni temu. Bł otnista kataplazma dział ał a bardziej ł agodzą co, a zielarka dawał a mu makowe wino. Przez ostatnie trzy dni duż o pił, makowe wino, sfermentowane kobyle mleko albo pieprzowe piwo.

Prawie nic nie jadł, a w nocy rzucał się i ję czał. Dany patrzył a teraz na jego wychudzoną twarz. Rhaego wiercił się w jej brzuchu, wierzgał jak koń, ale nawet i to nie interesował o już Drogo. Każ dego ranka, kiedy budził się z niespokojnego snu, odnajdywał a na jego twarzy nowe zmarszczki bó lu. Zastanawiał o ją jego milczenie. Bał a się coraz bardziej. Nie powiedział ani sł owa, odką d wyruszyli o ś wicie. Kiedy mó wił a coś do niego, w odpowiedzi otrzymywał a tylko mruknię cie, od poł udnia zamilkł cał kowicie.

Jedna z krwiuch usiadł a na nagim ramieniu khala. Inna wylą dował a na jego szyi i popeł zł a w kierunku jego ust. Khal Drogo koł ysał się miarowo w siodle, pobrzę kują c dzwonkami.

Dany ś cisnę ł a boki srebrzystej i podjechał a bliż ej. - Mó j panie - powiedział a cicho. - Drogo. Moje sł oń ce-i-gwiazdy.

Jakby jej nie sł yszał. Mucha przeszł a pod jego opadają cym wą sem i zatrzymał a się na policzku, w zagł ę bieniu obok nosa. - Drogo - wyrzucił a z siebie Dany. Wycią gnę ł a ramię niezdarnie i dotknę ł a jego ramienia.

Khal Drogo obró cił się w siodle, przechylił powoli w bok i spadł cię ż ko z konia. Muchy zerwał y się na chwilę, po czym sfrunę ł y na jego leż ą ce ciał o.

- Nie! - krzyknę ł a Dany i zatrzymał a konia. Nie zważ ają c na swó j brzuch, zeskoczył a na ziemię i podbiegł a do niego.

Trawa pod nim był a brą zowa i sucha. Kiedy klę knę ł a, Drogo krzykną ł z bó lu. Patrzył na nią nieobecnym wzrokiem, a z jego gardł a wydobywał o się nieregularne charczenie. - Mó j koń - wymamrotał. Dany zgonił a muchy z jego piersi, zgniatają c jedną z nich. Czuł a pod palcami jego rozpaloną skó rę.

Bracia krwi khala jechali tuż za nimi. Usł yszał a krzyk Haggo, kiedy ruszyli szybko w ich stronę. Cohollo zeskoczył z konia. - Krew mojej krwi - powiedział i przyklę kną ł na kolano. Pozostali dwaj nie zsiedli.

- Nie - ję kną ł khal Drogo, odpychają c rę ce Dany. - Muszę jechać … jechać … nie…

- Spadł - powiedział Haggo. Patrzył z gó ry na leż ą cego. Jego szeroka twarz pozostawał a oboję tna, lecz gł os brzmiał cię ż ko.

- Nie wolno ci tak mó wić - zwró cił a się do niego Dany. - Dł ugo już dzisiaj jechaliś my. Zatrzymamy się tutaj.

- Tutaj? - Haggo rozejrzał się. Ziemia dookoł a był a brą zowa i wypalona. - Niedobre miejsce na obó z.

- Kobieta nie daje komendy postoju - powiedział Qotho - nawet Khaleesi.

- Zatrzymamy się tutaj - powtó rzył a Dany. - Haggo, powiedz im, ż e khal Drogo zarzą dził postó j. Jeś li bę dą pytać dlaczego, powiedz, ż e mó j dzień jest już bliski i nie mogę jechać dalej. Cohollo, sprowadź niewolnikó w, muszą szybko rozbić namiot khala. Qotho…

- Nie rozkazuj mi, Khaleesi - przerwał jej Qotho.

- Znajdź Mirri Maz Duur - dokoń czył a. - Kapł anka idzie z innymi Owczarzami w dł ugiej kolumnie niewolnikó w. - Sprowadź ją tutaj razem z jej skrzynką.

Qotho mierzył ją kamiennym spojrzeniem. - Maegi. - Spluną ł. - Nie przyprowadzę.

- Zrobisz to - odparł a Dany - albo powiem Drogo, kiedy się obudzi.

Z wyrazem wś ciekł oś ci na twarzy Qotho zawró cił konia i pogalopował. Dany wiedział a, ż e wró ci z Mirri Maz Duur pomimo swojej niechę ci do niej. Niewolnicy rozbili namiot khala Drogo pod skalnym wystę pem, któ rego cień dawał niewielką ulgę przed popoł udniowym skwarem. Mimo to kiedy Dany przy pomocy Irri i Doreah wprowadził a go do jedwabnego wnę trza, panował a tam duchota. Na podł odze rozł oż ono grube, wzorzyste dywany, a w ką tach poduszki. Eroeh, nieś miał a dziewczyna, któ rą Dany uratował a za bł otnistymi murami Owczarzy, rozpalił a ogień. Poł oż ył y Drogo na tkanej macie. - Nie - mamrotał w ję zyku powszechnym. - Nie, nie. - Wydawał o się, ż e nie potrafi wydusić z siebie nic wię cej.

Doreah rozpię ł a jego pas z medalionó w i zdję ł a mu kamizelkę i getry, tymczasem Jhiqui przyklę knę ł a przy jego nogach i rozwią zał a mu sandał y do konnej jazdy. Irri chciał a zostawić poł y wejś cia odsł onię te, lecz Dany ją powstrzymał a. Nie chciał a, by ktokolwiek oglą dał Drogo w takim stanie, kompletnie zamroczonego i osł abionego. Kiedy zjawili się ludzie z jej fchas, kazał a im pozostać na straż y przed namiotem.

- Nie wpuszczajcie nikogo bez mojego zezwolenia - powiedział a do Jhoqo. - Nikogo.

Eroeh spoglą dał a lę kliwie na leż ą cego Drogo. - On umiera - powiedział a szeptem.

Dany wymierzył a jej policzek. - Khal nie moż e umrzeć. Jest ojcem rumaka, któ rzy przemierza ś wiat. Nigdy nie obcią ł swoich wł osó w. Nosi w nich dzwonki, któ re dał mu jego ojciec.

- Khaleesi - odezwał a się Jhiqui - on spadł z konia.

Ze ł zami w oczach, rozdygotana, Dany odwró cił a się od nich. Spadł z konia! Tak był o, widział a to, podobnie jak bracia krwi i pewnie sł uż ą ce, a takż e ludzie z jej khas. I kto jeszcze? Wszyscy się o tym dowiedzą, a Dany wiedział a, co to oznacza. Khal, któ ry nie moż e jechać na wł asnym koniu, nie moż e też rzą dzić, a Drogo spadł z konia.

- Musimy go wyką pać - powiedział a z uporem. Nie wolno jej poddać się rozpaczy. - Irri, niech natychmiast przyniosą wannę. Doreah, Eroeh, znajdź cie wodę, chł odną wodę. On jest taki rozpalony. - Przypominał ogień zamknię ty w ludzkiej skó rze.

Niewolnicy postawili cię ż ką, miedzianą wannę w rogu namiotu. Kiedy Doreah przyniosł a pierwszy dzban wody, Dany zmoczył a kawał ek jedwabiu i przył oż ył a go do czoł a Drogo. Otworzył oczy i skierował na nią nieobecny wzrok. Otworzył usta, lecz wydobył się z niego tylko ję k. - Gdzie jest Mirri Maz Duur? - dopytywał a się zniecierpliwiona i przestraszona jednocześ nie.

- Qotho ją znajdzie - powiedział a Irri.

Sł uż ą ce napeł nił y wannę ciepł awą wodą, któ ra cuchnę ł a siarką, po czym dodał y do niej pachną cego olejku i kilka garś ci pokruszonych liś ci mię ty. Kiedy one przygotowywał y ką piel, Dany przyklę knę ł a niezdarnie obok swojego mę ż a pana. Pochylona nad swoim ogromnym brzuchem rozplotł a mu warkocze, tak samo jak uczynił a to podczas pierwszej nocy, kiedy posiadł ją pod gwiazdami. Odł oż ył a ostroż nie na bok dzwoneczki. Bę dzie chciał je zał oż yć, gdy tylko wyzdrowieje, wmawiał a sobie.

Aggo wsuną ł gł owę do wnę trza namiotu, wpuszczają c strumień ś wież ego powietrza. - Khaleesi - powiedział - przyszedł Andal i prosi, ż eby go wpuś cić.

„Andalem” Dothrakowie nazywali ser Joraha. - Dobrze - powiedział a i dź wignę ł a się na nogi. - Wpuś ć go. - Ufał a rycerzowi. Pomyś lał a, ż e on bę dzie wiedział, co robić..

Ser Jorah Mormont wszedł nisko pochylony i czekał przez chwilę, aż jego oczy przyzwyczają się do pó ł mroku. W upale poł udnia podró ż ował w luź nych spodniach z cę tkowanego jedwabiu i sandał ach z otwartymi palcami wią zanymi do kolan. Pochwę nosił przywią zaną do pasa ze skrę conego koń skiego wł osia. Pod biał ą, wypł owiał ą kamizelką widać był o jego nagą pierś, a skó rę miał czerwoną od sł oń ca. - W cał ym khalasarze wrze - powiedział. - Podobno khal Drogo spadł z konia.

- Pomó ż mu - zwró cił a się do niego Dany bł agalnym tonem. - Pomó ż mu, ze wzglę du na mił oś ć, jaką jak twierdzisz, mnie darzysz.

Rycerz klę kną ł obok niej. Najpierw patrzył dł ugo na Drogo, a potem skierował wzrok na Dany. - Odpraw sł uż ą ce.

Z gardł em ś ciś nię tym strachem Dany dał a znak rę ką. Irri wyprowadził a pozostał e dziewczę ta.

Kiedy zostali sami, ser Jorah wycią gną ł sztylet. Z zadziwiają cą zrę cznoś cią i szybkoś cią, jak na takiego olbrzyma, zaczą ł zdrapywać z piersi Drogo czarne liś cie i zaschnię tą niebieską glinę. Opatrunek zasechł mocno, podobnie jak mury miasta Owczarzy, ale ró wnie ł atwo pę kał. Ser Jorah kruszył noż em zaschnię tą glinę z liś ć mi, po czym odrywał jej kawał ki od ciał a. Z rany popł yną ł sł odki zapach zgnilizny, tak intensywny, ż e Dany prawie zaczę ł a się dusić. Liś cie odchodził y ze skorupą krwi i ropy, pozostawiają c czarne, lś nią ce od zepsucia ciał o na piersi Drogo.

- Nie - wyszeptał a Dany, a po jej policzkach popł ynę ł y ł zy. - Nie, proszę, bogowie, wysł uchajcie mnie, nie. - Khal Drogo rzucał się, jakby walczył z niewidocznym wrogiem. Z jego otwartej rany popł ynę ł a wolno gę sta krew.

- Księ ż niczko, twó j khal już jest martwy.

- Nie, on nie moż e umrzeć, nie wolno mu umrzeć, to był a tylko niegroź na rana. - Dany uję ł a w swoje mał e dł onie jego ogromną, twardą rę kę i ś cisnę ł a ją mocno. - Nie pozwolę mu umrzeć …

Ser Jorah uś miechną ł się gorzko. - Khaleesi, czy też Kró lowo, nie posiadasz mocy wydawania takich rozkazó w. Oszczę dź sobie ł ez, dziecko. Bę dziesz go opł akiwać jutro albo za rok. Teraz nie mamy czasu na smutki. Musimy jechać, i to szybko, zanim on umrze.

Dany patrzył a na niego zdumiona. - Jechać? Doką d?

- Ja bym wybrał Asshai. Leż y daleko na poł udnie, na koń cu znanego ś wiata, a twoi ludzie twierdzą, ż e jest to duż y port. Znajdziemy duż y statek, któ ry zabierze nas z powrotem do Pentos. Nie ł udź się, to bę dzie cię ż ka podró ż. Myś lisz, ż e moż esz zaufać ludziom ze swojego khos? Pojadą z nami?

- Khal Drogo rozkazał im chronić mnie - odpowiedział a Dany niepewnym gł osem - ale jeś li on umrze… - Dotknę ł a brzucha. - Nie rozumiem. Dlaczego mielibyś my uciekać? Przecież jestem Khaleesi. Noszę w brzuchu potomka Drogo, któ ry zostanie khalem, kiedy Drogo…

Ser Jorah skrzywił się. - Wysł uchaj mnie, księ ż niczko. Dothrakowie nie pó jdą za niemowlakiem. Oni zginają karki przed sił ą Drogo i przed niczym innym. Kiedy on odejdzie, Jhaqo, Pono i pozostali ko bę dą walczyć o jego miejsce. Zabiorą ci dziecko, gdy tylko się urodzi, i rzucą je psom na poż arcie…

Dany zakrył a dł oń mi brzuch. - Dlaczego? - ję knę ł a. - Dlaczego mieliby zabijać niemowlę?

- Ponieważ jest synem Drogo, a staruchy mó wią, ż e bę dzie rumakiem, któ ry przemierza ś wiat. Tak brzmi przepowiednia. Lepiej wię c zabić niemowlę, niż naraż ać się na jego gniew, kiedy doroś nie.

Dziecko poruszył o się gwał townie w jej brzuchu, jakby sł uchał o ich rozmowy. Dany przypomniał a sobie sł owa Yiserysa, któ ry opowiadał jej, co psy Uzurpatora zrobił y z dzieć mi Rhaegara. Jego syn takż e był wtedy niemowlakiem, a mimo to zabrali go od piersi matki i roztrzaskali gł owę o ś cianę. Tak postę powali mę ż czyź ni. - Nie wolno im skrzywdzić jego syna! - zawoł ał a. - Każ ę mojemu khas, ż eby go chronili, a bracia krwi Drogo…

Ser Jorah poł oż ył dł onie na jej ramionach. - Zabiorą cię do Vaes Dothrak, gdzie mieszkają staruchy, to ich ostatni obowią zek wobec niego… a potem podą ż ą za Drogo do krainy nocy.

Dany nie chciał a wracać do Vaes Dothrak i spę dzić reszty ż ycia wś ró d tych okropnych staruch, wiedział a jednak, ż e rycerz mó wi prawdę. Drogo był czymś wię cej niż jej sł oń cem i gwiazdami, był jej tarczą. - Nie opuszczę go - odparł a z determinacją. Znowu wzię ł a go za rę kę - Nie opuszczę go - powtó rzył a sł abym gł osem.

Ką tem oka zobaczył a jakieś poruszenie przy wejś ciu. Do namiotu weszł a Mirri Maz Duur i pokł onił a się nisko. Po wielodniowym marszu za khalasar kulał a, stopy miał a pokrwawione i pokryte pę cherzami, a oczy podkrą ż one. Za kapł anką pojawili się Qotho i Haggo z jej skrzynią. Kiedy bracia krwi zobaczyli ranę Drogo, Haggo wypuś cił z rę ki skrzynię, któ ra upadł a z hukiem na ziemię, Qotho zaś zaklą ł najgorszym z przekleń stw, od któ rego ś cina się samo powietrze.

Mirri Maz Duur patrzył a na Drogo z kamienną twarzą. - Rana zaognił a się.

- To przez ciebie, maegi - powiedział Qotho. Haggo zacisną ł dł oń w pię ś ć i uderzył Mirri w twarz, aż upadł a na ziemię. Potem kopną ł ją.

- Przestań! - krzyknę ł a Dany.

Qotho odcią gną ł Haggo. - Dla takiej jak ona kopniak to za duż a ł aska. Zabierz ją przed namiot. Przy wią ż emy ją do koł ka i niech ją ujeż dż a każ dy, kto bę dzie przechodził. Potem psy sobie na niej uż yją, ł asice wyszarpią jej wnę trznoś ci, a kruki wydziobią oczy. Muchy znad rzeki zł oż ą jaja w jej ł onie i bę dą pić ropę z jej gniją cych piersi… - Zacisną ł ż elazne palce na jej mię kkim ramieniu i postawił ją na nogi.

- Nie - powiedział a Dany. - Nie pozwolę jej skrzywdzić. Qotho wyszczerzył pokrzywione, poż ó ł kł e zę by w szyderczym uś miechu. - Nie? Ty mi mó wisz nie? Mó dl się lepiej, ż ebyś my i ciebie nie przywią zali do koł ka. To też twoja wina.

Ser Jorah staną ł mię dzy nimi, wysuwają c nieco miecz z pochwy. - Bracie krwi, powstrzymaj swó j ję zyk. Księ ż niczka wcią ż jest twoją Khaleesi.

- Tak dł ugo, jak dł ugo bę dzie ż ył krew mojej krwi - odpowiedział Qotho. - Kiedy on umrze, ona bę dzie niczym.

Dany poczuł a ucisk w ż oł ą dku. - Zanim został am Khaleesi, był am już potomkiem smokó w. Ser Jorahu, wezwij mó j khas.

- Nie - powiedział Qotho. - Sami pó jdziemy. - Do zobaczenia… Khaleesi. - Haggo wyszedł za nim z namiotu.

- Nie moż esz spodziewać się od niego niczego dobrego, księ ż niczko - powiedział Mormoni. - Zgodnie z tradycją Dothrakó w mę ż czyzna i jego bracia krwi ż yją jednym ż yciem, a Qotho czuje, ż e ono dobiega koń ca. Martwy nie zna strachu.

- Nikt jeszcze nie umarł - powiedział a Dany. - Ser Jorahu, zdaje się, ż e bę dę potrzebował a twojego miecza. Lepiej zał ó ż swoją zbroję. - Bał a się o wiele bardziej, niż potrafił a się do tego przyznać, nawet przed samą sobą.

Rycerz skł onił gł owę. - Jak każ esz - odparł i wyszedł z namiotu.

Dany odwró cił a się do Mirri Maz Duur. Kobieta patrzył a na nią przestraszonym wzrokiem. - Jeszcze raz mnie uratował aś.

- A teraz ty musisz uratować jego - powiedział a Dany - Proszę …

- Nikt nie prosi niewolnicy - przerwał a jej stanowczo Mirri. - Im się rozkazuje. - Podeszł a do Drogo i przyjrzał a się uważ nie jego ranie. - Proś by czy rozkazy, nie ma znaczenia. Tu już nie pomogą umieję tnoś ci uzdrowicielki. - Khal leż ał z zamknię tymi oczyma. Uniosł a palcami powiekę jego oka. - Koił bó l makowym mlekiem?

- Tak - przyznał a Dany.

- Przyrzą dził am mu ognisty strą k i nieparzystkę, któ re owinę ł am w owczą skó rę.

- Mó wił, ż e go pali. Potem zerwał. Zielarki przygotował y mu inny okł ad, mokry i koją cy.

- Có ż, ogień posiada ogromną moc oczyszczają cą. Wiedzą o tym nawet wasi ludzie bez wł osó w.

- Przyrzą dź mu coś innego - bł agał a Dany. - Tym razem dopilnuję, ż eby to nosił.

- Za pó ź no na takie rzeczy, pani - powiedział a Mirri. - Teraz mogę jedynie ulż yć mu na ciemnej drodze, ż eby bezboleś nie dojechał do krainy nocy. Odejdzie przez ś witem.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.