![]()
|
|||||||
Podziękowania 61 страница- Mó wił em khalowi, ż e powinien udać się do Meereen - powiedział ser Jorah. - Dostał by tam za nich lepszą cenę niż od jakiegoś handlarza. Illyrio pisze, ż e mieli plagę w zeszł ym roku i burdele pł acą podwó jną cenę za zdrowe dziewczyny, a potró jną za chł opcó w poniż ej dziesią tego roku ż ycia. Jeś li wystarczają co duż o dzieci przeż yje podró ż, wystarczy zł ota na wynajem statkó w i ludzi. Z tył u dobiegał o przecią gł e zawodzenie gwał conej dziewczyny. Dany ś cisnę ł a mocno wodze i zawró cił a konia. - Każ im przestać - zwró cił a się do ser Joraha. - Khaleesi… - zaczą ł rycerz niepewnie. - Sł yszał eś, co powiedział am - odparł a. - Każ im przestać. - Jhogo, Quaro - zwró cił a się w gardł owym ję zyku Dothrakó w do swojego khas. - Pomó ż cie ser Jorahowi. Nie chcę ż adnych gwał tó w. Wojownicy wymienili mię dzy sobą spojrzenia. Jorah Mormont podjechał bliż ej. - Księ ż niczko - odezwał się. - Masz dobre serce, ale nie rozumiesz. Zawsze tak postę powali. Ci ludzie przelewają krew za swojego khala i teraz oczekują należ nej im nagrody. Dziewczyna wcią ż zawodził a gł oś no; jej ś piewny ję zyk wydawał się Dany dziwny. Pierwszy z wojownikó w skoń czył już i drugi zają ł jego miejsce. - To dziewczyna Owczarzy - odpowiedział Quaro w swoim ję zyku. - Nie jest nic warta, Khaleesi. To dla niej zaszczyt. Wszyscy wiedzą, ż e Owczarze robią to z owcami. - Wszyscy wiedzą - powtó rzył a jak echo Irri. - Wszyscy wiedzą - odezwał się Jhogo z grzbietu wysokiego siwka, któ rego podarował mu Drogo. - Jeś li raż ą cię jej ję ki, Khaleesi, Jhogo przyniesie ci jej ję zyk. - Wycią gną ł swó j arakh. - Nie pozwolę jej skrzywdzić - powiedział a Dany. - Jest moja. Ró b, co ci każ ę, albo dowie się o tym khal Drogo. - Al, Khaleesi - odparł Jhogo i ś cisną ł pię tami boki konia. Quaro i pozostali ruszyli za nim, pobrzę kują c dzwoneczkami. - Jedź z nimi - rozkazał a ser Jorahowi. - Jak każ esz. - Rycerz spojrzał na nią uważ nie. - Doprawdy, wykapany brat. - Yiserys? - Nie zrozumiał a go. - Nie - odparł. - Rhaegar - dodał i odjechał. Dany usł yszał a krzyk Jhogo. Gwał ciciele roześ miali się. Jeden z nich odkrzykną ł coś. Bł ysną ł arakh Jhogo i gł owa tamtego potoczył a się w trawę. Ś miech przeszedł w przekleń stwa i jeź dź cy się gnę li po broń, lecz w jednej chwili znaleź li się przy nich Quaro, Aggo i Rakharo. Widział a, jak Aggo pokazuje na nią. Jeź dź cy zmierzyli ją zimnym wzrokiem. Jeden z nich spluną ł, a pozostali odeszli do swych koni, pomstują c pod nosem. Drugi z gwał cicieli wydawał się cał kowicie nieś wiadomy tego, co się dookoł a dzieje, ponieważ wcią ż wchodził w nią z wyrazem ogromnego zadowolenia na twarzy. Ser Jorah zsiadł z konia i oderwał go od ofiary jednym szarpnię ciem. Dothrak upadł w bł oto, zerwał się na nogi z noż em w rę ku i po chwili padł z szyją przebitą strzał ą Aggo. Mormoni ś cią gną ł dziewczynę ze stosu trupó w i przykrył ją swoim pł aszczem poplamionym krwią. Przeprowadził ją przez drogę do Dany. - Co z nią zrobić? Dziewczyna drż ał a, oczy miał a szeroko otwarte, rozbiegane, wł osy poplamione krwią. - Doreah, opatrz jej rany. Nie wyglą dasz jak jeź dziec, wię c moż e nie bę dzie się bał a ciebie. Reszta za mną. - Skierował a srebrzystą do zniszczonej drewnianej bramy. W mieś cie był o jeszcze gorzej. Wiele domó w pł onę ł o, joqqa rhan uwijali się przy swojej robocie. Wą skie i krę te alejki wypeł niał y stosy trupó w pozbawionych gł ó w. Mijali kolejne gwał cone kobiety. Za każ dym razem Dany zatrzymywał a się i wysył ał a swoich khas, ż eby powstrzymali jeź dź có w, zabierają c ofiarę jako niewolnicę. Jedna z nich, krę pa, czterdziestoletnia kobieta o pł askim nosie, w podzię ce wymamrotał a w ję zyku powszechnym bł ogosł awień stwo dla Dany, lecz pozostał e patrzył y tylko na nią czarnymi oczyma. Dany zrozumiał a, ż e nie ufają jej, obawiają się, ż e chce zgotować im jeszcze gorszy los. - Nie moż esz mieć ich wszystkich, dziecko - powiedział ser Jorah, kiedy zatrzymali się po raz czwarty, a jej khas zapę dzali z tył u jej nowe niewolnice. - Jestem Khaleesi, spadkobierczyni Siedmiu Kró lestw, w moich ż ył ach pł ynie krew smokó w - przypomniał a mu Dany. - Nie bę dziesz mi mó wił, co mogę, a czego nie. - W drugiej czę ś ci miasta runą ł pł oną cy budynek, a chwilę pó ź niej rozległ y się krzyki przestraszonych dzieci. Khal Drogo siedział przed kwadratową, pozbawioną okien ś wią tynią o grubych ś cianach z bł ota, z kopuł ą w kształ cie cebuli. Stos gł ó w rzuconych tuż obok przewyż szał go. Z jego ramienia wystawał a kró tka strzał a Owczarzy, a na lewej piersi widniał a plama krwi podobna do rozchlapanej farby. Towarzyszył o mu trzech braci krwi. Jhiqui pomogł a Dany zsią ś ć z konia, stawał a się bowiem coraz bardziej ocię ż ał a, w miarę jak ró sł jej brzuch. Klę knę ł a przed khalem. - Moje-sł oń ce-i-gwiazdy jest ranny. - Rana zadana arakhem wydawał a się rozległ a, lecz pł ytka, lewy sutek miał odcię ty, a z jego piersi zwisał pł at ciał a i skó ry. - Tylko zadrapanie, księ ż ycu mojego ż ycia, od arakha jednego z braci krwi khala Ogo - powiedział khal Drogo w ję zyku powszechnym. - Zabił em go za to i Ogo też. - Potrzą sną ł gł ową i dzwoneczki w jego wł osach zadź wię czał y. - Sł yszysz Ogo, a takż e Fogo jego khalakka, któ ry był jego khalem, kiedy go zabił em. - Nikt nie sprzeciwia się sł oń cu mojego ż ycia - powiedział a Dany - ojcu rumaka, któ ry przemierza ś wiat. Podjechał jeden z wojownikó w i zeskoczył na ziemię. Zaczą ł coś mó wić do Haggo; Dany nie zrozumiał a potoku gniewnych sł ó w wypowiedzianych w ję zyku Dothrakó w. Ogromny brat krwi posł ał jej gniewne spojrzenie, zanim zwró cił się do swojego khala. - Ten oto jest Mago, któ ry jeź dzi w khas Ko Jhaqo: Mó wi, ż e Khaleesi odebrał a mu ł up, owczą có rkę, któ rą miał sobie wzią ć. Twarz khala Drogo pozostał a kamienna i niewzruszona, lecz w jego oczach czaił o się zaciekawienie. - Powiedz mi prawdę, księ ż ycu mojego ż ycia - zwró cił się do niej w swoim ję zyku. Uż ywają c prostych sł ó w, Dany opowiedział a mu, co zrobił a, w jego ję zyku, ż eby khal lepiej ją zrozumiał. Drogo zmarszczył brwi, kiedy skoń czył a. - Takie jest prawo wojny. Te kobiety są naszymi niewolnicami i moż emy z nimi zrobić, co nam się podoba. - A mnie się podoba je zatrzymać - odparł a Dany. Zastanawiał a się, czy tym razem nie przesadził a. - Jeś li wojownicy chcą posią ś ć te kobiety, niech zrobią to ł agodnie i niech zatrzymają je jako ż ony. Daj im miejsce w khalasar i niech rodzą wam synó w. Qotho, najokrutniejszy z braci krwi, roześ miał się. - Czy konie parzą się z owcami? Coś w tonie jego gł osu przypomniał o jej Yiserysa. Dany zgromił a go spojrzeniem. - A smok ż ywi się zaró wno baraniną, jak i koniną. Khal Drogo uś miechną ł się. - Widzicie, jaka się robi zacię ta? - powiedział. - To mó j syn w jej brzuchu, rumak, któ ry przemierzy ś wiat, napeł nia ją takim ogniem. Jedź powoli, Qotho… jeś li matka nie spali cię tu na miejscu, jej syn wdepcze cię w bł oto, A ty, Mago, pilnuj ję zyka i znajdź sobie inną owieczkę. Te należ ą do mojej Khaleesi. Wycią gną ł ramię, ż eby dotkną ć jej rę ki, lecz zaraz skrzywił się z bó lu i odwró cił szybko gł owę. Dany wyobraż ał a sobie, jak bardzo cierpi. Rany dokuczał y mu bardziej, niż powiedział jej ser Jorah. - Gdzie są uzdrowiciele? - spytał a. Khalasar miał dwa rodzaju uzdrowicieli: niepł odne kobiety i eunuchó w niewolnikó w. Zielarki uż ywał y zaklę ć i mikstur, eunuchowie posł ugiwali się noż em, igł ą i ogniem. - Dlaczego nie zajmą się khalem? - Khal odesł ał ludzi bez wł osó w, Khaleesi - zapewnił ją stary Cohollo. Dany zobaczył a, ż e brat krwi takż e jest ranny, na jego lewym ramieniu widniał a gł ę boka rana. - Wielu jeź dź có w jest rannych - powiedział khal Drogo. - Niech najpierw ich wyleczą. Ta strzał a to jak ugryzienie muchy, a cię cie… Có ż, bę dzie co pokazywać synowi. Dany dostrzegł a mię ś nie na jego piersi pod przecię tą skó rą. Spod grotu strzał y tkwią cej w jego ramieniu wyciekał y krople krwi. - Khal Drogo nie moż e czekać - oś wiadczył a. - Jhogo, odszukaj tych eunuchó w i sprowadź ich tutaj natychmiast. - Srebrna Damo - odezwał się kobiecy gł os. - Ja mogę opatrzyć rany Wielkiego Jeź dź ca. Dany odwró cił a gł owę. Kobietą, któ ra się odezwał a, był a jedną z jej nowych niewolnic, ta krę pa, z pł askim nosem, któ ra ją pobł ogosł awił a. - Khal nie potrzebuje pomocy kobiet, któ re ś pią z owcami - warkną ł Qotho. - Aggo, obetnij jej ję zyk. Dany uniosł a dł oń. - Nie. Ona jest moja. Niech mó wi. Aggo spojrzał najpierw na nią, potem na Qotho i opuś cił nó ż. - Odważ ni jeź dź cy, nie miał am na myś li niczego zł ego. - Kobieta dobrze mó wił a w ję zyku Dothrakó w. Suknia, któ rą miał a na sobie, był a kiedyś wspaniał ym strojem z delikatnej, bogato zdobionej weł ny, lecz teraz przypominał a ubł ocony, zakrwawiony i podarty ł achman. Poł oż ył a dł oń na cię ż kiej piersi widocznej pod podartym materiał em. - Potrafię trochę leczyć. - Kim jesteś? - spytał a ją Dany. - Nazywają mnie Mirri Maz Duur. Jestem kapł anką tej ś wią tyni. - Maegi - mrukną ł Haggo i przesuną ł dł oń na rę kojeś ć swojego arakha. Dany przypomniał a sobie straszliwe historie, któ re opowiadał a jej kiedyś przy ognisku Jhiqui. Mó wiono, ż e maegi sypiają z demonami i znają najmroczniejsze z zaklę ć; są to zł e, pozbawione dusz istoty, któ re przychodzą do ludzi w ciemnoś ci nocy i wysysają z nich ż yciowe sił y. - Jestem uzdrowicielką - powiedział a Mirri Maz Duur. - Uzdrowicielką owiec - rzucił Qotho z pogardą. - Krew mojej krwi, zabijmy maegi i zaczekajmy na ludzi bez wł osó w. Dany zignorował a jego sł owa. Ta stara, doś ć pulchna kobieta o przyjaznej twarzy nie przypominał a jej maegi. - Gdzie nauczył aś się uzdrawiać, Mirri Maz Duur? - Przede mną moja matka był a kapł anką. Nauczył a mnie wszystkich pieś ni i zaklę ć, któ re najbardziej podobają się Wielkiemu Pasterzowi. Nauczył a mnie też tajemnicy ś wię tych dymó w i robienia maś ci z liś ci, korzeni i jagó d. Kiedy był am mł odsza i ł adniejsza, jeź dził am z karawaną do Asshai w Cieniu, gdzie uczył am się od ich magó w. Przybywają tam statki z ró ż nych krain, dlatego potrafię leczyć sposobami ró ż nych ludó w. Księ ż ycowy ś piewak ludu Jogo Nhai podarował mi swoje pieś ni na narodziny, wasza kobieta nauczył a mnie wiele o trawie, zboż u i koniach, maester z Krainy Zachodzą cego Sł oń ca otworzył dla mnie ciał o zmarł ego i pokazał mi jego tajemnice. - Maester? - spytał ser Jorah. - Nazywał się Marwyn - odparł a kobieta w ję zyku powszechnym. - Pochodził zza morza. Mieszkał w Siedmiu Krainach, jak powiedział. Krainach Zachodzą cego Sł oń ca, gdzie moż na spotkać ludzi z ż elaza i gdzie rzą dzą smoki. Nauczył mnie też tej mowy. - Maester z Asshai - powiedział ser Jorah zamyś lony. - Powiedz mi, kapł anko, co ten Marwyn nosił na szyi? - Ł ań cuch tak ciasny, ż e prawie się dusił, Ż elazny Panie. Ł ań cuch z ró ż nych ogniw. Rycerz spojrzał na Dany. - Taki ł ań cuch nosi tylko ktoś, kto uczył się w Cytadeli Starego Miasta - powiedział - a oni duż o wiedzą o leczeniu. - Dlaczego chcesz pomagać mojemu khalowi? - Uczono mnie, ż e wszyscy ludzie są jednym stadem - odpowiedział a Mirri Maz Duur. - Wielki Pasterz posł ał mnie na ziemię, ż ebym leczył a owieczki, gdziekolwiek je znajdę. Qotho uderzył ją otwartą dł onią. - My nie jesteś my owcami, maegi. - Przestań - skarcił a go Dany. - Ona jest moja. Nie wolno jej skrzywdzić. Khal Drogo chrzą kną ł. - Trzeba wyją ć strzał ę, Qotho. - Tak, Wielki Jeź dź cu - odpowiedział a Mirri Maz Duur, dotykają c posiniaczonej twarzy. - Trzeba też obmyć i zaszyć ranę na piersi, zanim się zaogni. - Zró b to - rozkazał jej khal Drogo. - Wielki Jeź dź cu - odparł a kobieta - moje narzę dzia i mieszanki lecznicze został y w boż ym domu, gdzie moc uzdrawiania jest najwię ksza. - Zaniosę cię, krwi mojej krwi - zaproponował Haggo. Khal Drogo machną ł rę kę. - Ż aden mę ż czyzna nie bę dzie mi pomagał - odparł dumnym i zawzię tym gł osem. Podnió sł się sam. Z miejsca, w któ rym arakh Oga odcią ł mu sutek, popł ynę ł a struż ka ś wież ej krwi. Dany podeszł a szybko do niego. - Ja nie jestem mę ż czyzną - powiedział a szeptem - moż esz się oprzeć o mnie. - Drogo poł oż ył ogromną dł oń na jej ramieniu. Podtrzymywał a go, kiedy szli w stronę ogromnej ś wią tyni z bł ota. Trzej bracia krwi udali się za nimi. Dany rozkazał a ser Jorahowi i wojownikom z jej khasu, ż eby strzegli wejś cia i dopilnowali, aby nikt nie podpalił budynku. Przeszli przez kolejne przedsionki, aż znaleź li się w gł ó wnym pomieszczeniu pod kopuł ą w kształ cie cebuli. Na ś cianach palił o się kilka pochodni. Na podł odze leż ał y rozrzucone owcze skó ry. - Tam - powiedział a Mirri Maz Duur, wskazują c na oł tarz, ogromny kamień pokryty siecią niebieskich ż ył ek, w któ rym wyrzeź biono podobizny pasterzy doglą dają cych stada. Khal Drogo poł oż ył się na oł tarzu. Kobieta dorzucił a do kosza z ogniem garś ć suchych liś ci i pomieszczenie wypeł nił wonny dym. - Lepiej zaczekajcie na zewną trz - zwró cił a się do pozostał ych. - Jesteś my krwią jego krwi - powiedział Cohollo. - Tutaj zaczekamy. Qotho przysuną ł się do Mirri Maz Duur. - Pamię taj, ż ono Owczego Boga. Skrzywdzisz khala, spotka cię to samo. - Wycią gną ł z pochwy nó ż i pokazał jej ostrze. - Nie skrzywdzi go. - Dany czuł a, ż e moż e zaufać tej starej kobiecie o poczciwej twarzy, w koń cu to ona wyrwał a ją z rą k gwał cicieli. - Skoro musicie zostać, to pomó ż cie. - Mirri zwró cił a się do braci krwi. - Wielki Jeź dziec jest dla mnie za silny. Przytrzymajcie go, kiedy bę dę wyjmował a strzał ę. Pochylił a się nad rzeź bioną skrzynią peł ną pudeł ek, buteleczek, noż y i igieł; podarta suknia opadł a jej do pasa. Po wstę pnych przygotowaniach zł amał a drzewce strzał y i wycią gnę ł a grot. Przez cał y czas nucił a w ś piewnym ję zyku Lhazareń czykó w. Potem polał a ranę winem, któ re wcześ niej zagotował a nad ogniem. Khal Drogo przeklinał ją, ale nawet nie drgną ł. Obł oż ył a ranę mokrymi liś ć mi i zaję ł a się rozcię ciem na piersi. Zanim zakrył a je wiszą cą luź no skó rą, posmarował a ranę jasnozieloną maś cią. Khal zacisną ł zę by, powstrzymują c krzyk. Kapł anka wyję ł a srebrną igł ę i szpulę jedwabnej nici. Zaszył a ranę, po czym posmarował a ją czerwoną maś cią, zakrył a liś ć mi i obwią zał a pierś Drogo postrzę pionym kawał kiem jagnię cej skó ry. - Przez dziesię ć dni i dziesię ć nocy musisz odmawiać modlitwę, któ rej cię nauczę, i nie wolno ci zdejmować skó ry - powiedział a. - Bę dzie palił o i swę dził o, a kiedy się zagoi, zostanie duż a blizna. Rozległ się dź wię k dzwoneczkó w, kiedy khal Drogo usiadł. - Ś piewam o moich bliznach, Owczarko. - Naprę ż ył ramię i skrzywił się. - Nie pij wina ani makowego mleka - mó wił a dalej. - Bę dzie bolał o, ale twoje ciał o musi zachować sił y, ż eby zwalczyć ducha trucizny. - Jestem khalem - odparł Drogo. - Pluję na bó l i piję, co mi się podoba. Cohollo, przynieś moja kamizelkę. - Starzec wyszedł szybko. - Sł yszał am, jak mó wił aś coś o pieś niach narodzin. - Dany zwró cił a się do brzydkiej Lhazarenki. - Srebrna Damo, znam wszystkie tajemnice zakrwawionego ł oż a. Nigdy dotą d nie stracił am dziecka - odpowiedział a jej Mirri Maz Duur. - Zbliż a się mó j czas - powiedział a Dany. - Jeś li zechcesz, moż esz mi pomó c. Khal Drogo roześ miał się. - Księ ż ycu mojego ż ycia, nie musisz prosić niewolnicy, moż esz jej rozkazywać. Zrobi, co każ esz. - Zeskoczył z oł tarza. - Chodź my. Konie czekają. Tutaj jest już tylko popió ł. Czas jechać. Haggo wyszedł od razu za khalem ze ś wią tyni, lecz Qotho zatrzymał się jeszcze na chwilę. Spojrzał na Mirri Maz Duur i powiedział: Pamię taj, maegi, twó j los zależ y od losu khala. - Dobrze, jeź dź cu - odpowiedział a, zbierają c sł oiczki i butelki. - Wielki Pasterz prowadzi stado. Tyrion Pod wią zem, na wzgó rzu, z boku kró lewskiego traktu ustawiono dł ugi stó ł polowy z surowych sosnowych desek i przykryto go zł otym obrusem. Tam też, tuż obok swojego pawilonu, lord Tywin spoż ywał swó j wieczorny posił ek w towarzystwie najznakomitszych rycerzy i chorą ż ych. Na wysokim drzewcu ł opotał a jego szkarł atno-zł ocista chorą giew. Tyrion spó ź nił się; ponury i obolał y wchodził powoli zboczem wzgó rza, w peł ni ś wiadomy tego, jak ś miesznie musi wyglą dać. Cał odzienny marsz był dł ugi i wyczerpują cy. Miał ochotę upić się tego wieczoru. Zapadał zmierzch i w powietrzu unosił y się ś wietliki. Kucharze podawali już mię so: pię ć prosią t, skó ra chrupią ca, mocno przypieczona, w każ dym pysku inny owoc. Poczuł, ż e ś lina napł ywa mu do ust. - Przepraszam - bą kną ł, zajmują c swoje miejsce obok wuja. - Tyrionie, moż e powinienem ci powierzyć zadanie grzebania naszych zmarł ych - powiedział lord Tywin. - Jeś li zjawisz się na polu walki tak samo pó ź no jak na kolacji, to bitwa zakoń czy się, zanim jeszcze przyjdziesz. - Och, ojcze, z pewnoś cią moż esz mi odł oż yć jakiegoś baż anta albo ze dwa - odparł Tyrion. - Wystarczy. Nie chciał bym okazać się obż artuchem. - Nalał sobie wina do pucharu i patrzył, jak sł uż ą cy zabiera się do krojenia prosiaka. Spieczona skó ra zachrupał a pod noż em, a z wnę trza mię sa popł ynę ł a struż ka soku. Tyrion dawno już nie oglą dał ró wnie mił ego widoku. - Forysie ser Addamsa mó wią, ż e sił y Starkó w poszł y na poł udnie od Bliź niakó w - poinformował go ojciec, podczas gdy sł uż ą cy nakł adał mu plastry wieprzowiny. - Przył ą czyli się do nich ludzie lorda Freya. Prawdopodobnie znajdują się o jakiś dzień marszu od nas. - Proszę, ojcze - powiedział Tyrion. - Mam zamiar zabrać się do jedzenia. - Czyż byś miał stracha przed spotkaniem z chł opakiem Starkó w, Tyrionie? Twó j brat, Jaime, chę tnie się z nim zmierzy. - Ja na razie chcę się zmierzyć z tym prosiakiem. Robb Stark nie jest nawet w poł owie tak delikatny i nigdy nie pachniał tak smakowicie. Lord Lefford, ponury mę ż czyzna, któ ry zajmował się ich prowiantem, pochylił się do przodu. - Mam nadzieję, panie, ż e twoje dzikusy nie podzielają twojej niechę ci, bo to by znaczył o, ż e zmarnowaliś my duż o stali. - Moje dzikusy zrobią doskonał y uż ytek z twojej stali - odparł Tyrion. Kiedy poinformował Lefforda, ż e chce uzbroić trzystu ludzi, któ rych Ulf przyprowadził z podgó rza, ten zareagował tak, jakby Tyrion prosił go, o oddanie swoich có rek dziewic dzikusom. Lord Lefford zmarszczył brwi. - Któ regoś dnia rozmawiał em z tym kudł aczem, tym, któ ry upierał się, ż e musi mieć dwa topory, i to z czarnej stali, z podwó jnym ostrzem w kształ cie pó ł księ ż yca. - Shagga lubi zabijać obiema rę kami - powiedział Tyrion, zerkają c na tacę peł ną parują cego mię sa, któ rą przed nim postawiono. - Na plecach miał jeszcze ten swó j drewniany topó r. - Shagga uważ a, ż e trzy topory są lepsze niż dwa. - Tyrion nabrał palcami soli z solniczki i posypał nią swoje mię so. Ser Kevan pochylił się do przodu. - Pomyś leliś my, ż e ty i twoje dzikusy moglibyś cie pojechać w przedniej straż y, jeś li dojdzie do bitwy. Ser Kevan rzadko kiedy „myś lał ” coś, czego przedtem nie pomyś lał lord Tywin. Chwilę wcześ niej Tyrion nadział na czubek noż a kawał ek mię sa i podnió sł go do ust, ale zawahał się. - Do przedniej straż y? - powtó rzył bez przekonania. Albo jego ojciec pan nabrał szacunku do jego zdolnoś ci albo postanowił pozbyć się go raz na zawsze; Tyrion zastanawiał się, co jest bardziej prawdopodobne. - Sprawiają wraż enie okrutnych wojownikó w - powiedział ser Kevin. - Okrutnych? - Tyrion zdał sobie sprawę, ż e powtarza po wuju jak wyuczony ptak. Ojciec obserwował go, waż ył każ de jego sł owo. Powiem wam, jak są okrutni. Wczorajszej nocy jeden z Księ ż ycowych Braci zasztyletował Kamienną Wronę. Poszł o o kieł basę. Za to dzisiaj, kiedy rozbiliś my obó z, trzy Kamienne Wrony zł apał y go i otworzył y mu gardł o. Moż e mieli nadzieję odzyskać kieł basę, nie wiem. Na szczę ś cie Bronn powstrzymał Shaggę przed obcię ciem zabitemu kutasa, ale Ulf i tak domaga się odszkodowania, któ rego Conn i Shagga nie chcą zapł acić. - Jeś li wś ró d ż oł nierzy brakuje dyscypliny, winę ponosi ich dowó dca - powiedział jego ojciec. Jego brat, Jaime, zawsze potrafił pocią gną ć za sobą ludzi i nakł onić ich, ż eby umierali za niego. Tyrion nie posiadał podobnego talentu. On pł acił zł otem za lojalnoś ć i wymuszał posł uszeń stwo swoim nazwiskiem. - Innymi sł owy, chcesz powiedzieć, ż e ktoś wię kszy znalazł by u nich wię kszy posł uch? Lord Tywin zwró cił się do swojego brata: - Skoro ludzie mojego syna nie sł uchają go, to moż e przednia straż nie jest dla nich najlepszym miejscem. Z pewnoś cią lepiej by się czuł na tył ach, pilnują c naszych wozó w. - Jesteś zbyt ł askawy, ojcze - odparł ze zł oś cią. - Jeś li nie masz dla mnie innego miejsca, poprowadzę twoją straż przednią. Lord Tywin wpatrywał się w twarz syna. - Nie mó wił em nic dowodzeniu. Straż poprowadzi ser Gregor. Tyrion wł oż ył do ust kę s mię sa, pogryzł go trochę i wypluł ze zł oś cią. - Chyba już nie jestem gł odny - powiedział, wstają c z ł awki. - Wybaczcie, panowie. Lord Tywin skiną ł gł ową z przyzwoleniem. Tyrion odwró cił się ruszył niezgrabnie w dó ł zbocza. Zdawał sobie sprawę, ż e patrzą za nim. Usł yszał za sobą salwę ś miechu, lecz się nie odwró cił. Ż yczył im w myś lach, ż eby się udł awili swoimi prosiakami. Zmierzch zaczernił wszystkie chorą gwie. Obó z Lannisteró w cią gną ł się cał ymi milami mię dzy rzeką a traktem. Ł atwo był o się zgubić wś ró d drzew, ludzi i koni. I tak też się stał o. Tyrion kluczył mię dzy setkami ognisk, mijają c kolejne pawilony. Mię dzy namiotami unosił y się ś wietliki podobne do latają cych gwiazd. Wyczuł zapach kieł basy z czosnkiem, mocno przyprawionej, tak smakowitej, ż e poczuł burczenie w brzuchu. Gdzieś w oddali usł yszał sproś ne ś piewy. Minę ł a go rozchichotana kobieta, naga pod pł aszczem; tuż za nią podą ż ał jej podchmielony towarzysz, potykają c się o korzenie. Dalej dwó ch wł ó cznikó w ustawionych po obu stronach cieniutkiej stró ż ki strumienia, ć wiczył o uderzenie; ich nagie torsy lś nił y od potu w zapadają cym zmierzchu.
|
|||||||
|