Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Podziękowania 60 страница



- Miecz to niewielka zapł ata za czyjeś ż ycie - powiedział Mormont. - Weź go i nie mó wmy już o tym, zrozumiano?

- Tak, panie. - Mię kka skó ra uginał a się lekko pod palcami Jona, jakby miecz dopasowywał się do jego dł oni. Wiedział, ż e powinien czuć się zaszczycony, i tak był o, a jednak…

On nie jest moim ojcem. Jon nie potrafił powstrzymać myś li. Moim ojcem jest lord Eddard. Nie zapomnę go, ż eby nie wiem ile mieczy mi dali. Jednakż e nie potrafił powiedzieć lordowi Mormontowi, ż e ś nił o innym mieczu…

- I ż adnych uprzejmoś ci - dodał Mormont. - Ż adnych sł ó w wdzię cznoś ci. Okazją czynami, a nie sł owem.

Jon skiną ł gł ową. - Czy on ma swoje imię?

- Kiedyś miał. Dł ugi Pazur.

- Pazur - zawoł ał kruk. - Pazur.

Mormont skrzywił się. - Tak nazywał się kiedyś. Ze starego miecza został a tylko gł ownia. Moż e nowy miecz zasł uguje na nowe imię.

- Pazur - powtó rzył kruk.

- Dł ugi Pazur to dobre imię. - Jon zamachną ł się mieczem. Zrobił to nieporadnie, lewą rę ką, a mimo to wydawał o mu się, ż e miecz pł ynie w powietrzu, jakby niesiony wł asną sił ą. - Wilki też mają pazury, podobnie jak niedź wiedzie.

Stary Niedź wiedź wydawał się zadowolony z jego uwagi. - Chyba tak. Bę dziesz musiał nosić swó j miecz zawieszony na ramieniu, Jest za dł ugi na biodro, przynajmniej dopó ki nie uroś niesz jeszcze kilka cali. Bę dziesz też musiał popracować trochę nad oburę cznym; cię ciem. Kiedy wygoi ci się rę ka, ser Endrew udzieli ci kilku lekcji.

- Ser Endrew? - Jon nie znał tego imienia.

- Ser Endrew Tarth, dobry mą ż. Jest już w drodze z Wież y Cieni. Przejmie obowią zki zbrojmistrza. Ser Alliser Thorne wyruszył wczoraj rano do Wschodniej Straż nicy nad Morzem.

Jon opuś cił miecz. - Dlaczego? - spytał bezmyś lnie.

Mormoni prychną ł. - Ponieważ ja go wysł ał em. Zabrał ze sobą rę kę, któ rą twó j Duch odgryzł z ciał a Jareda Flowersa. Kazał em mu udać się statkiem do Kró lewskiej Przystani i pokazać ją naszemu mał emu Kró lowi. Myś lę, ż e to zwró ci uwagę mł odego Joffreya. A poza tym ser Alliser jest rycerzem, wysoko urodzonym, ma przyjació ł na dworze, trudniej bę dzie go zignorować niż szanowaną wronę.

- Wronę. - Jon odnió sł wraż enie, ż e tym razem usł yszał nutę urazy w gł osie kruka. - Co wię cej - mó wił dalej Lord Dowó dca, nie zważ ają c na protesty ptaka - na jakiś czas pozostaniecie obaj z dala od siebie. - Przystawił palce do twarzy Jona. - Nie znaczy to jednak, ż e pochwalam wybryki, któ re miał y miejsce we wspó lnej sali. Odwaga moż e w duż ej mierze zakryć czyją ś gł upotę, ale ty nie jesteś już chł opcem, bez wzglę du na to, ile lat dopiero przeż ył eś. To jest miecz dla mę ż czyzny i tylko mę ż czyzna moż e go nosić. Dlatego mam nadzieję, ż e okaż esz się godnym tego orę ż a.

- Tak, panie. - Jon wsuną ł miecz z powrotem do srebrzysto-czarnej pochwy. Bez wą tpienia był to szlachetny podarunek, nawet jeś li nie.. ten wymarzony, a jeszcze szlachetniejszy wydał mu się czyn Starego Niedź wiedzia, któ ry uwolnił go od zł oś liwoś ci Allisera Thorne’a.

Stary Niedź wiedź podrapał się po podbró dku. - Zapomniał em już, jak swę dzi odrastają ca broda. - No có ż, nic na to nie poradzę. Czy masz na tyle sprawną rę kę, ż eby podją ć swoje obowią zki?

- Tak, panie.

- Dobrze. Noc bę dzie zimna. Przyda mi się gorą ce korzenne wino. Znajdź mi flaszę czerwonego, ż eby nie był o zbyt kwaś ne, i nie ż ał uj korzeni. Powiedz Hobbowi, ż e jeś li znowu poczę stuje mnie gotowaną baraniną, to ja jego ugotuję. Ten ostatni udziec był stary. Nawet ptak nie chciał go spró bować. - Pogł adził kciukiem gł owę kruka, a ptak zaskrzeczał zadowolony. - No, idź już. Mam robotę.

Straż nicy ustawieni w swoich niszach uś miechnę li się do niego, kiedy schodził po krę tych schodach z wież yczki z mieczem w rę ku.

- Pię kna stal - powiedział jeden z nich.

- Zasł uż ył eś na niego - dodał drugi. Jon zmusił się do uś miechu, lecz sercem był gdzie indziej. Wiedział, ż e powinien czuć się zadowolony, a jednak… Rę ka wcią ż go bolał a, w ustach czuł gorycz zł oś ci, chociaż nie potrafił powiedzieć, na kogo mó gł by być zł y i dlaczego.

Kiedy wyszedł z Kró lewskiej Wież y, w któ rej obecnie rezydował Lord Dowó dca Mormoni, czekali już na niego przyjaciele. Powiesili tarczę na drzwiach zbrojowni, udają c, ż e ć wiczą strzelanie z ł uku, lecz on od razu zrozumiał, ż e nie po to tam przyszli. Gdy tylko się pojawił, Pyp zawoł ał: - Chodź cie, obejrzymy.

- Co? - spylał Jon.

Ropucha podszedł bliż ej. - Twó j ró ż owy tył eczek, a co innego?

- Miecz - rzucił Grenn. - Chcemy zobaczyć miecz.

Jon obrzucił ich peł nym wyrzutu spojrzeniem. - Wiedzieliś cie.

- Certes - powiedział Pyp. - Nie jesteś my takie tę paki jak Grenn.

- To ty jesteś tę pak - odcią ł się Grenn. - Wielki tę pak. Halder wzruszył ramionami w geś cie przeprosin. - Pomogł em Pale’owi wyrzeź bić kulę z kamienia - powiedział budowniczy - a twó j przyjaciel, Sam, kupił granaty w Mole’s Town.

- Wiedzieliś my wcześ niej - dodał Grenn. - Rudge pomaga Donalowi Noye w kuź ni. Był tam, kiedy Stary Niedź wiedź przynió sł spalony miecz.

- Miecz! - dopominał się Matt, a pozostali mu zawtó rowali. - Miecz, miecz, miecz.

Jon wysuną ł z pochwy Dł ugi Pazur i pokazał im go, obracają c na wszystkie strony. Bę karci miecz migotał w sł abym blasku sł oń ca, ciemny, zł owieszczy. - Yalyriań ska stal - powiedział z powagą. Chciał, ż eby uwierzyli, ż e jest dumny i zadowolony.

- Sł yszał em o czł owieku, któ ry miał brzytwę z podobnej stali - powiedział Ropucha. - Obcią ł sobie gł owę, kiedy chciał się ogolić.

Pyp uś miechną ł się. - Nocna Straż liczy sobie tysią ce lat - powiedział - ale zał oż ę się, ż e lord Snow jest pierwszym, któ rego uhonorowano za spalenie Wież y Lorda Dowó dcy.

Pozostali wybuchnę li ś miechem, nawet Jon się uś miechną ł. Ogień, któ ry on wzniecił, w rzeczywistoś ci nie spalił doszczę tnie kamiennej wież y, ale zniszczył wnę trza dwó ch najwyż szych pię ter, gdzie znajdował y się pokoje Starego Niedź wiedzia. Nikt się tym specjalnie nie przeją ł, ponieważ dzię ki temu udał o się pokonać morderczego trupa Othora.

Druga istota, ta jednorę ka, któ rej ciał o należ ał o kiedyś do Jafera Flowersa, takż e został a zniszczona, pocię ta na kawał ki przez tuzin mieczy, wcześ niej jednak zdą ż ył a uś miercić ser Jaremy’ego Rykkera i czterech innych ludzi. Ser Jaremy odrą bał jej gł owę, co nie uchronił o go jednak przed ś miercią, gdyż bezgł owe ciał o wycią gnę ł o swó j sztylet i zadał o mu cios. Nie na wiele zdawał y się sił a i odwaga w obliczu wroga, któ ry i tak już nie ż ył, miecz i zbroja takż e okazał y się niezbyt pomocne.

Jon nie potrafił odpę dzić ponurych myś li. - Muszę przekazać Hobbowi rozkazy Starego Niedź wiedzia dotyczą ce kolacji - oś wiadczył i wsuną ł Dł ugi Pazur do pochwy. Jego przyjaciele mieli dobre intencje, ale go nie rozumieli. Nie winił ich za to. To nie oni musieli staną ć twarzą w twarz z Othorem, to nie oni widzieli jasny blask tych martwych, niebieskich oczu, nie czuli zimna czarnych, martwych palcó w. Nie wiedzieli też nic o walkach w dorzeczu. Czy mogli coś zrozumieć? Odwró cił się szybko i odszedł. Pyp woł ał za nim, ale Jon nie odpowiedział.

Po poż arze przenieś li go do starej celi w zniszczonej Wież y Hardina, doką d teraz się udał. Duch spał zwinię ty przy drzwiach, lecz podnió sł ł eb na dź wię k jego krokó w. Czerwone oczy wilkora był y ciemniejsze od granató w i mą drzejsze od ludzkich oczu. Jon przyklę kną ł, podrapał go za uchem i pokazał kulę rę kojeś ci miecza. - Popatrz, to ty.

Duch pową chał kamień i spró bował go polizać. Jon uś miechną ł się. - To ty zasł uż ył eś na honory - powiedział do wilka… i w jednej chwili przypomniał sobie dzień, w któ rym go znalazł, dzień pó ź nego lata peł en ś niegu. Odjeż dż ali już z pozostał ymi szczeniakami, kiedy usł yszał skomlenie. Odwró cił się i zobaczył biał ą futrzaną kulkę, niemal niewidoczną na tle ś nież nych zasp. Był sam, pomyś lał, oddzielony od pozostał ych. Był inny, wię c go odpę dził y.

- Jon? - Podnió sł wzrok. Zobaczył Samwella Tarly’ego, któ ry przestę pował nerwowo z nogi na nogę. Z rumień cem na twarzy, owinię ty szczelnie w grube futro, wydawał się gotowy do snu zimowego.

- Sam. - Jon wstał. - O co chodzi? Chcesz zobaczyć miecz?

- Skoro inni się dowiedzieli, Sam pewnie też.

Grubas potrzą sną ł gł ową. - Kiedyś był em spadkobiercą miecza mojego ojca - powiedział ze smutkiem. - Jad Serca. Lord Randyll pozwolił mi go potrzymać kilka razy, ale ja bał em się brać go do rę ki. Yalyriań ska stal, pię kna, jednak tak ostra, ż e obawiał em się skaleczyć któ rą ś z sió str. Teraz dostanie go Dickon. - Wytarł spocone dł onie o pł aszcz. - Ja… Maester Aemon chce cię widzieć.

Jon wiedział, ż e jeszcze nie czas na zmianę bandaż y. Popatrzył na Sama podejrzliwie. - Dlaczego? - spytał. Sam spuś cił wzrok. Jon domyś lił się od razu. - Powiedział eś mu, prawda? Powiedział eś mu, ż e wiem - dodał ze zł oś cią.

- Ja… on… Jon, ja nie chciał em… on pytał … to znaczy myś lę, ż e on i tak wiedział. On potrafi zobaczyć rzeczy, któ rych inni nie widzą..

- On jest ś lepy - zauważ ył Jon rozgniewany. - Znam drogę. - Zostawił Sama z rozdziawionymi ustami, drż ą cego.

Maester Aemon był w ptaszarni, gdzie karmił kruki. Chodził od klatki do klatki razem z Clydasem, któ ry trzymał wiadro peł ne posiekanego mię sa. - Sam mó wił, ż e chciał eś mnie widzieć.

Maester skiną ł gł ową. - Rzeczywiś cie. Clydas, daj Jonowi wiadro. Moż e bę dzie tak dobry i mi pomoż e. - Przygarbiony brat o zaczerwienionych oczach oddał Jonowi wiadro i zszedł szybko po drabinie. - Wrzucaj mię so do klatek - pouczył go Aemon. - Resztą zajmą się ptaki.

Jon przeł oż ył kubeł do prawej rę ki, lewą zaś zanurzył w krwawy stos. Kruki zaskrzeczał y gł oś no i podfrunę ł y do prę tó w, mocno biją c o nie czarnymi skrzydł ami. Mię so pocię to na drobne kawał ki wielkoś ci opuszka palca. Wzią ł garś ć surowych kawał kó w i cisną ł je do klatki, wywoł ują c jeszcze wię ksze poruszenie. Poleciał y pió ra, kiedyldwa z najwię kszych ptakó w zaczę ł y się kł ó cić o szczegó lnie smakowity ką sek. Jon szybko zanurzył dł oń w mię so i rzucił je do klatki. Kruk lorda Mormonta lubi owoce i ziarno.

- To rzadki okaz - powiedział maester. - Wię kszoś ć krukó w je ziarno, ale wolą mię so. Daje im sił y, poza tym wydaje mi się, ż e one lubią smak krwi. W tym wzglę dzie są podobne do ludzi… i tak jak ludzie ró ż nią się mię dzy sobą.

Jon nic nie odpowiedział. Rzucał mię so, zastanawiają c się, po co go tam wezwano. Nie wą tpił, ż e starzec zacznie wtedy mó wić, kiedy j uzna, ż e nadeszł a stosowna chwila. Maester Aemon nie należ ał do ludzi, któ rych moż na by poganiać.

- Goł ę bie i goł ę bice takż e moż na nauczyć dostarczać wiadomoś ci - mó wił dalej maester - chociaż kruk jest. wię kszy, silniejszy, j odważ niejszy, o wiele mą drzejszy, potrafi się lepiej obronić przed jastrzę biem, ale jest czarny i ż ywi się padliną, dlatego niektó rzy wierzą cy ludzie brzydzą się nim. Wiedział eś o tym, ż e Baelor Bł ogosł awiony pró bował zastą pić kruki goł ę bicami? - Maester skierował na Jona swoje biał e oczy ś lepca i uś miechną ł się. - Nocna Straż woli kruki.

Jon trzymał zakrwawioną dł oń w wiadrze. - Dywen mó wi, ż e dzicy nazywają nas wronami - odezwał się nieś miał o.

- Wronę uważ a się za biedną kuzynkę kruka. I jedno, i drugie jest ż ebrakiem w czerni, nienawidzonym, nie rozumianym.

Jon zastanawiał się, o czym oni tak naprawdę rozmawiają i dlaczego. Co go obchodzą kruki i goł ę bice? Skoro starzec ma mu coś do powiedzenia, dlaczego po prostu mu tego nie powie.

- Jon, czy zastanawiał eś się kiedyś, dlaczego bracia z Nocnej Straż y nie mają ż on ani dzieci? - spytał maester Aemon.

Jon wzruszył ramionami. - Nie. - Rzucił kolejną garś ć mię sa. Palce lewej dł oni miał ś liskie od krwi, rę ka zaś drż ał a od cię ż aru wiadra.

- Ż eby nie kochali - odparł starzec. - Ponieważ mił oś ć jest jadem dla honoru, jest ś miercią dla obowią zku.

Jon nie podzielał jego zdania, ale nic nie odpowiedział. Nie godził o się sprzeczać ze stuletnim mę ż em i wysokim rangą bratem Nocnej Straż y.

Starzec jakby wyczuł jego wą tpliwoś ci. - Powiedz mi, Jon, gdyby nadszedł taki dzień, w któ rym twó j ojciec pan musiał by wybrać mię dzy honorem a tymi, któ rych kocha, co by zrobił?

Jon zawahał się. Chciał powiedzieć, ż e lord Eddard nigdy by się nie zhań bił, nawet dla mił oś ci, a jednak jakiś podstę pny gł os szeptał mu do ucha: A gdzie był jego honor, kiedy pł odził bę karta? A twoja matka, poczucie obowią zku wobec niej; nawet nie wyjawił jej imienia. - Zrobił by to, co jest sł uszne - powiedział gł oś no, jakby chciał zagł uszyć swoje wahanie. - Bez wzglę du na to, cokolwiek by to był o.

- A jednak mą ż taki jak lord Eddard zdarza się jeden na dziesię ć tysię cy. Wię kszoś ć z nas nie ma tyle sił y. Czym jest honor wobec mił oś ci do kobiety? Czym jest obowią zek wobec radoś ci, kiedy trzyma się w ramiona nowo narodzonego syna… albo wspomnienie uś miechu brata? Wiatr i sł owa. Sł owa i wiatr. Jesteś my tylko ludź mi, któ rych bogowie uformowali do mił oś ci. Oto istota naszej chwał y i naszej tragedii.

- Ludzie, któ rzy tworzyli Nocną Straż, wiedzieli, ż e tylko ich odwaga chroni Kró lestwo przed ciemnoś cią pó ł nocy. Wiedzieli, ż e podzielona wiernoś ć osł abi ich stanowczoś ć, dlatego ś lubowali nigdy nie brać ż ony i nie pł odzić dzieci. A jednak mieli braci i siostry. Takż e matki, któ re je urodził y, ojcó w, któ rzy nadali im imiona. Przybywali z najró ż niejszych zwaś nionych kró lestw, wiedzą c, ż e czasy się zmieniają, ale nie ludzie. Ś lubowali też, ż e nie bę dą się mieszać do kł ó tni o strzeż one przez siebie terytoria. I dotrzymali ś lubó w. Kiedy Aegon zabił Czarnego Harrena i wstą pił na tron, Lordem Dowó dcą na Murze był brat Harrena; miał do dyspozycji dziesię ć tysię cy mieczy. Mimo to nie poszedł. W czasach kiedy Siedem Kró lestw rzeczywiś cie był o siedmioma Kró lestwami, wcią ż któ reś prowadził y mię dzy sobą wojnę. Straż nigdy nie brał a w nich udział u. Kiedy Andalowie przebyli wą skie morze i zmietli kró lestwa Pierwszych Ludzi, synowie pokonanych kró ló w dotrzymali przysię gi i pozostali na Murze. I tak jest od wiekó w. Oto cena honoru.

Kiedy nie ma się czego bać, tchó rz moż e być tak samo odważ ny jak każ dy inny. A my wszyscy wypeł niamy nasze obowią zki, gdy nie trzeba za to pł acić. Jak ł atwo wtedy iś ć ś cież ką honoru. Jednak prę dzej czy pó ź niej w ż yciu każ dego czł owieka przychodzi taka chwila, kiedy już nie jest tak ł atwo, bo musi dokonać wyboru.

Niektó re z krukó w wcią ż jadł y, z ich dziobó w zwisał y dł ugie strzę py mię sa. Jon miał wraż enie, ż e pozostał e mu się przyglą dają. Czuł niemal cię ż ar spojrzeń ich malutkich czarnych oczu. - Nadszedł i mó j dzień … to mi chciał eś powiedzieć?

Maester Aemon odwró cił gł owę i spojrzał na niego swoimi niewidzą cymi oczyma. Jakby zaglą dał w jego serce. Jon poczuł się nagi i bezbronny. Wzią ł wiadro w obie rę ce i wyrzucił za kraty resztki pokarmu. Strzę py zakrwawionego mię sa rozsypał y się po cał ej klatce, kruki wzbił y się w powietrze, skrzeczą c gł oś no. Te najszybsze zdoł ał y pochwycić kawał ki w powietrzu i szybko je poł knę ł y. Jon postawił pusty kubeł na podł odze.

Starzec poł oż ył mu na ramieniu pomarszczoną i pokrytą plamami dł oń. - To boli, chł opcze - powiedział cicho. - Och, tak… wybó r zawsze jest bolesny. I zawsze bę dzie. Ja to wiem.

- Nie wiesz - odparł Jon z goryczą. - Nikt nie wie. To co, ż e jestem jego bę kartem. On wcią ż jest moim ojcem…

Maester Aemon westchną ł. - Jon, nic nie zrozumiał eś z tego, co i mó wił em? Myś lisz, ż e jesteś pierwszy? - Pokrę cił starą gł ową, wyraż ają c swoje wiekowe znuż enie. - Po trzykroć bogowie zechcieli wystawić na pró bę moje ś luby. Raz, kiedy był em jeszcze chł opcem, potem w kwiecie mojego wieku, i jeszcze raz, gdy był em już stary. Wtedy stracił em już sił y, wzrok, a mimo to ostatni wybó r był ró wnie bolesny jak poprzednie. Moje kruki przyniosł y wieś ci z poł udnia, wieś ci ciemniejsze od ich skrzydeł, z któ rych dowiedział em się o upadku mojego domu, o ś mierci krewnych, opuszczeniu i hań bie. Co mogł em zrobić, stary, ś lepy i sł aby? Był em bezradny jak niemowlę, a mimo to bolał o, kiedy siedział em tutaj w zapomnieniu, podczas gdy mordowano biednego wnuka mojego brata, a takż e jego syna, a nawet malutkie dzieci…

Jon ze zdumieniem dostrzegł ł zę w oku starca. - Kim ty jesteś? - zapytał cicho, niemal przeraż ony.

Bezzę bne usta starca rozcią gnę ł y się w uś miech. - Tylko maesterem Cytadeli, któ ry sł uż y Nocnej Straż y. W moim zakonie pozbywamy się rodowych imion, kiedy skł adamy ś luby i zakł adamy ł ań cuch. - Starzec dotkną ł swojego ł ań cucha, któ ry wisiał luź no na jego cienkiej, wychudzonej szyi. - Moim ojcem był Maekar, Pierwszy z Rodu, a mó j brat, Aegon, obją ł po nim rzą dy, zamiast mnie. Dziadek dał mi imię po księ ciu Aemonie zwanym Smoczym Rycerzem, któ ry był jego wujem… albo jego ojcem, w zależ noś ci od tego, w któ rą opowieś ć wierzysz. Tak, dał mi imię Aemona…

- Aemon… Targaryen? - powtó rzył z niedowierzaniem Jon.

- Kiedyś - powiedział starzec. - Tak był o kiedyś. A zatem widzisz, Jon, ja rozumiem, dlatego nie powiem ci, zostań albo jedź. Sam musisz dokonać wyboru, a potem musisz ż yć z tym do koń ca swoich dni. Tak jak ja. Tak jak ja - powtó rzył szeptem.


Daenerys

 

Po skoń czonej bitwie Dany pojechał a na srebrzystej przez pola usiane ciał ami zabitych. Za nią jechał y sł uż ą ce i ludzie z jej khas ż artowali mię dzy sobą, ś mieją c się.

Kopyta dothrackich koni zrył y ziemię i stratował y ż yto i soczewicę, arakh zaś i strzał y zebrał y straszliwe plony, któ re podlano krwią. Zdychają ce konie podnosił y ł by i rż ał y przeraź liwie, kiedy przejeż dż ał a. Ranni ję czeli i zawodzili. Pomię dzy nimi krą ż yli Jaqqa rhan, mę ż owie mił osierdzia, któ rzy zbierali gł owy zaró wno zabitych, jak i rannych. Biegną ce z nimi mał e dziewczynki wyrywał y strzał y z ciał i wkł adał y je do koszykó w. Na koń cu przychodził y psy, wychudzone i wygł odniał e; zdziczał e stado nigdy nie pozostawał o daleko za khalasar.

Owce padł y pierwsze. Wydawał o się, ż e leż ą ich tam tysią ce, czarne od much, najeż one strzał ami. Dany wiedział a, ż e zabili je ludzie Oga. Jeź dź cy Droga nie traciliby strzał na owce, kiedy został przy ż yciu choć jeden pasterz.

Z pł oną cego miasta wznosił y się kł ę by czarnego dymu. Pod zburzonym murem z gliny uwijali się jeź dź cy, któ rzy dł ugimi batami wypę dzali jeń có w spoś ró d zgliszczy. Kobiety i dzieci z khalasar Oga szł y z wyrazem zawzię tej dumy na twarzach, nie zł amał a ich ani klę ska, ani niewola. Inaczej rzecz się miał a z ludź mi z miasta. Dany wspó ł czuł a im; dobrze pamię tał a smak przeraż enia. Matki szł y, potykają c się, z nieobecnym wzrokiem utkwionym gdzieś w dal; prowadził y za rę kę pł aczą ce dzieci. Niewielu był o mię dzy nimi mę ż czyzn, tylko kalecy, tchó rze i starcy.

Ser Jorah powiedział, ż e lud tego kraju nazywał się Lazareń czykami, lecz Dothrakowie mó wili na nich haesh rakhi, Owczarze. Kiedyś Dany mogł aby ich wzią ć za Dothrakó w - mieli bowiem miedzianą skó rę i oczy o kształ cie migdał ó w - teraz jednak wydawali jej się zupeł nie obcy, krę pi, o pł askich twarzach i czarnych wł osach przycię tych nienaturalnie kró tko. Hodowali owce i jedli warzywa, a khal Drogo mó wił, ż e ich miejsce był o na poł udnie od zakrę tu rzeki. Trawy dothrackiego morza nie był y przeznaczone dla owiec.

Dany zobaczył a, jak jakiś chł opiec zaczą ł uciekać w stronę rzeki. Jeden z jeź dź có w odcią ł mu drogę i zawró cił, a pozostali otoczyli z innych stron, trzaskają c batami. Jeden z jeź dź có w podjechał z tył u i zaczą ł go chł ostać po poś ladkach, aż spł ynę ł y krwią. Inny zł apał go koń cem bata za nogę i przewró cił na ziemię. Kiedy chł opak był już tak zmę czony, ż e mó gł tylko peł zać, znudzili się i na koniec ugodzili go strzał ą w plecy.

Ser Jorah czekał na nią przy roztrzaskanej bramie. Na kolczugę nał oż ył ciemnozieloną opoń czę. Jego rę kawice, nagolenniki i heł m zrobione był y z ciemnozielonej stali. Kiedy ubrał zbroję, Dothrakowie zaczę li z niego szydzić, nazywają c go tchó rzem. Rycerz cisną ł im w twarz ich wł asne obelgi, emocje wzię ł y gó rę, dł ugi miecz skrzyż ował się z arakhem i najgł oś niejszy spoś ró d szydercó w pozostał z tył u, by wykrwawić się na ś mierć.

Podjeż dż ają c, ser Jorah unió sł przył bicę swojego pł askiego heł mu. - Twó j mą ż pan oczekuje cię w mieś cie.

- Nie jest ranny?

- Kilka draś nię ć - odparł ser Jorah - ale nic groź nego. Zabił dzisiaj dwó ch khaló w. Najpierw khala Ogo, a potem jego syna, Fogo, któ ry został khalem po ś mierci Ogo. Jego bracia krwi odcię li dzwonki ze swoich wł osó w i teraz khal Drogo z każ dym krokiem dzwoni coraz gł oś niej.

Ogo i jego syn zasiadali na wysokim miejscu razem z jej mę ż em panem w czasie uczty, kiedy ukoronowano Yiserysa, lecz to był o w Vaes Dothrak, w cieniu Matki Gó r, kiedy wszyscy pozostawali brać mi i gdzie zapominano o waś niach. Tutaj, na stepach, był o inaczej. Khalasar Oga atakował miasto, kiedy dopadł go khal Drogo. Zastanawiał a się, co pomyś leli Owczarze, gdy ujrzeli ich konie wył aniają ce się zza walą cego się glinianego muru. Moż e niektó rzy, ci mł odsi i gł upsi, któ rzy uwierzyli, ż e bogowie wysł uchali ich modlitw, uznali to za znak wyzwolenia.

Po drugiej stronie drogi dziewczyna w wieku Dany pł akał a gł oś no, rzucona na stos trupó w twarzą do ziemi i gwał cona przez jednego z jeź dź có w. Inni zsiadali z koni, czekają c na swoją kolej. Takie wyzwolenie przynieś li Owczarzom Dothrakowie.

W moich ż ył ach pł ynie krew smokó w, powtarzał a w myś li Daenerys Targaryen, odwró ciwszy gł owę. Zacisnę ł a usta i pojechał a do bramy.

- Wię kszoś ć z jeź dź có w Oga uciekł a - mó wił ser Jorah. - Ale i tak bę dzie z dziesię ć tysię cy jeń có w.

Niewolnikó w, pomyś lał a Dany. Khal Drogo zapę dzi ich w dó ł rzeki do jednego z miast w Zatoce Niewolnikó w. Miał a ochotę się rozpł akać, ale powtarzał a sobie, ż e musi być silna. To jest wojna, tak jest na wojnie. Oto cena za Ż elazny Tron.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.