|
|||
Podziękowania 59 страница- Do Riverrun? - zapytał, uś miechają c się zjadliwie. - Och, nie musisz mi odpowiadać. Nie jestem ś lepy. Co prawda stary, ale potrafię jeszcze czytać mapę. - Do Riverrun - przyznał a Catelyn. Nie widział a powodu, dla któ rego miał aby zaprzeczać. - Myś lę, ż e takż e tam bę dziesz. Wcią ż jesteś chorą ż ym mojego ojca, czyż nie tak? - Hę - Usł yszał a w odpowiedzi. Był o to coś poś redniego mię dzy ś miechem a chrzą knię ciem. - Zebrał em sił y, i owszem, widział aś je na murach. Miał em zamiar pomaszerować, gdy tylko zbiorę cał e wojsko, to znaczy wysł ać moich synó w, sam już bowiem nie dam rady, jak widzisz, lady Catelyn. - Rozejrzał się, jakby szukał potwierdzenia swoich sł ó w, po czym wskazał na wysokiego, przygarbionego mę ż czyznę w wieku co najmniej pię ć dziesię ciu lat. - Powiedz jej, Jared. Powiedz, jakie miał em zamiary. - Zaiste, pani - odparł ser Jared Frey, jeden z jego synó w z drugiej ż ony. - Na mó j honor. - Czy to moja wina, ż e twó j gł upi brat przegrał bitwę, zanim zdą ż yliś my wyruszyć? - Rozparł się wygodnie na poduszkach i patrzył na nią zaczepnie spod brwi, gotowy na krytykę jego wersji biegu wydarzeń. - Podobno Kró lobó jca poradził sobie z nim, jakby przecinał kawał dojrzał ego sera. Dlaczego moi chł opcy mieliby pę dzić na poł udnie na pewną ś mierć? Wszyscy, któ rzy tam poszli, szybko uciekają na pó ł noc. Catelyn miał a ochotę napluć na tego gderliwego starca i upiec go na roż nie, ale pamię tał a, ż e musi otworzyć most przed zmrokiem. - Tym bardziej musimy dotrzeć szybko do Riverrun - odpowiedział a ze spokojem. - Gdzie moż emy porozmawiać, panie? - Rozmawiamy przecież - burkną ł lord Frey. Obró cił cę tkowaną, ró ż ową gł owę. - Na co się gapicie? - krzykną ł. - Wynoś cie się. Lady Stark chce porozmawiać ze mną na osobnoś ci. Niewykluczone, ż e chce wypró bować moją lojalnoś ć, hę. No, idź cie, wszyscy. Znajdź cie sobie coś do roboty. Ty też, kobieto. Już, już. - Patrzą c, jak wszyscy jego synowie, có rki, bę karty, siostrzeń cy, siostrzenice i prawnuki opuszczają salę dł ugim sznurem, pochylił się do Catelyn i powiedział cicho: - Czekają, aż umrę. Stevron czeka już czterdzieś ci lat, a ja wcią ż go rozczarowuję. Hę. No, pytam, mam umrzeć tylko dlatego, ż eby on mó gł zostać lordem? Nie zrobię tego. - Ż ywię nadzieję, ż e doż yjesz stu lat. - Byliby bardzo niezadowoleni. Ale coś chciał aś powiedzieć. - Chcemy przejś ć - powiedział a Catelyn. - Och, doprawdy? Jesteś szczera. Dlaczego miał bym cię przepuś cić? Milczał a przez chwilę, by opanować falę wś ciekł oś ci. - Lordzie Frey, gdybyś miał na tyle sił y, ż eby wejś ć na swoje blanki, zobaczył byś, ż e za murami stoi dwadzieś cia tysię cy ludzi mojego syna. - No to bę dzie dwadzieś cia tysię cy ś wież ych trupó w, kiedy przybę dzie tutaj lord Tywin - odparł starzec. - Nie pró buj mnie straszyć, moja pani. Twó j mą ż gnije w celi zdrajcy, gdzieś w lochach Czerwonej Twierdzy, twó j ojciec jest chory, moż e umierają cy, a twó j brat siedzi w ł ań cuchach u Jaime’a Lannistera. Czy masz coś, czego musiał bym się obawiać? Moż e twoich synó w? W konfrontacji syn przeciwko synowi i tak zostanie mi jeszcze osiemnastu, kiedy twoi wszyscy umrą. - Skł adał eś przed ojcem przysię gę wiernoś ci - przypomniał a mu Catelyn. Przekrzywił gł owę na bok i uś miechną ł się. - Och, tak, powiedział em kilka sł ó w, ale koronie takż e przysię gał em. Teraz Kró lem jest Joffrey, co sprawia, ż e ty, ten twó j chł opak i wszyscy ci gł upcy za murami jesteś cie buntownikami. Gdybym miał choć tyle rozumu, ile bogowie dali rybie, pomó gł bym Lannisterom usmaż yć was na ogniu. - Dlaczego tego nie uczynisz? Lord Walder prychną ł z pogardą. - Lord Tywin, dumny i wspaniał y, Namiestnik Zachodu, Namiestnik Kró la, och, wielki mą ż, on i jego zł ote to i zł ote tamto, lwy tu i lwy tam. Zał oż ę się, ż e je za duż o fasoli i puszcza bą ki tak samo jak ja, ale nigdy się do tego nie przyzna, nie on. A kim on jest, ż eby się tak puszyć? Tylko dwó ch synó w, w dodatku jeden niemił osiernie pokrę cony. Mogę ich postawić przed moimi, a i tak zostanie mi dziewię tnastu i pó ł, kiedy jego już umrą! - Zachichotał. - Jeś li lord Tywin chce mojej pomocy, moż e poprosić o nią. To wł aś nie chciał a usł yszeć Catelyn. - Ja proszę o twoją pomoc, panie - powiedział a pokornie. - A moimi ustami przemawiają też mó j ojciec, mó j pan mą ż i moi synowie. Lord Walder przystawił chudy palec do jej twarzy. - Oszczę dź mi sł odkich sł ó wek, pani. Sł odkie sł ó wka dostaję od ż ony. Widział aś ją? Mał y kwiatuszek, szesnaś cie lat i cał y jej miodek jest tylko dla mnie. Myś lę, ż e za rok o tej porze da mi syna. Moż e jego uczynię spadkobiercą? To by ich dobił o, prawda? - Z pewnoś cią da ci wielu synó w. Pokiwał gł ową. - Twó j pan ojciec nie raczył przybyć na ś lub. W moich oczach to zniewaga. Nawet jeś li jest umierają cy. Na poprzednim ś lubie też nie był. Wiesz, jak mnie nazywa, Nieodż ał owanym lordem Freyem. Czy on myś li, ż e ja już nie ż yję? Zapewniam cię, ż e ja jeszcze nie umarł em. Przeż yję go, tak jak przeż ył em jego ojca. Twoja rodzina nigdy mnie nie szanował a, nie zaprzeczaj, nie kł am, dobrze wiesz, ż e to prawda. Dawno temu poszedł em do twojego ojca zaproponował em zwią zek jego syna z moją có rką. Dlaczego nie? To był a sł odka dziewczyna, tylko kilka lat starsza od Edmure’a, ale twó j brat nie miał na nią ochoty. Miał em też inne, mł ode, stare, dziewice, wdowy, do wyboru. Lord Hoster nie chciał o tym sł yszeć. Czę stował mnie sł odkimi sł ó wkami, dawał mi wymó wki, kiedy ja chciał em pozbyć się có rki. Twoja siostra też okazał a się gł upia. Kiedy to był o, och, rok temu, nie wię cej. Jon Arryn był jeszcze Namiestnikiem Kró la, a ja udał em się do miasta, by zobaczyć, jak moi synowie radzą sobie w turnieju. Stevron i Jared są za starzy i nie stają już w szranki, ale pojechali Danwell, Hosteen i Perwyn, a kilku spoś ró d moich bę kartó w spró bował o swoich sił w walce zbiorowej. Gdybym wiedział, jak marnie się spiszą, nigdy bym się tam nie wybrał. Czy musiał em jechać taki kawał drogi, ż eby zobaczyć, jak szczeniak Tyrelló w strą ca z konia Hosteena? Czy musiał em? A jakiś inny rycerzyna zrzucił Danwella! Czasem zastanawiam się, czy oni aby na pewno są moimi synami. Moją trzecią ż oną był a kobieta z Crakehalló w, a wszystkie kobiety Crakehalló w to kocmoł uchy. Ach, nieważ ne, co cię to moż e obchodzić. Umarł a, zanim się urodził aś. Mó wił em o twojej siostrze. Zaproponował em, ż eby lord i lady Arrynowie wzię li na dwó r pod swoją opiekę dwó ch z moich wnukó w, ja zaś mó gł bym przyją ć tutaj ich syna. Czy moi wnukowie nie są godni kró lewskiego dworu? To sł odkie chł opaki; są spokojni i dobrze uł oż eni. Walder jest synem Merreta, nazwali go moim imieniem, a drugi… hę, nie pamię tam… moż e też dali mu Walder, wszystkim dają moje imię, ż ebym ich faworyzował, ale jego ojcem… kto to jest jego ojcem? - Starzec zmarszczył twarz. - Nieważ ne, lord Arryn i tak go nie chciał, ani jego, ani tego drugiego, przez twoją siostrę. To ona się napuszył a, jakbym chciał sprzedać jej syna wę drownej trupie albo zrobić z niego eunucha, a kiedy lord Arryn oś wiadczył, ż e dzieciak pojedzie na Smoczą Wyspę do lorda Stannisa, wypadł a z sali bez sł owa, tak ż e Namiestnik musiał za nią przepraszać. Tylko co komu po przeprosinach? Catelyn zmarszczył a czoł o. - Są dził am, ż e chł opiec Lysy miał zostać oddany pod opiekę Lorda Tywina w Casterly Rock. - Nie, do lorda Stannisa - zaprzeczył Walder Frey poirytowany. - Myś lisz, ż e nie potrafię odró ż nić lorda Stannisa od lorda Tywina? Obaj to dupki, któ rzy uważ ają, ż e są zbyt dostojni, ż eby srać gó wnem, ale nieważ ne, potrafię ich rozró ż nić. A moż e myś lisz, ż e jestem za stary i nie pamię tam? Mam dziewię ć dziesią t lat i cią gle dobrą pamię ć. Nie zapomniał em też, co się robi z kobietą. Zobaczysz, za rok o tej porze, moja ż ona da mi syna. Albo có rkę. Co za ró ż nica, chł opak czy dziewczyna, i tak bę dzie czerwone, pomarszczone, wrzaskliwe i z pewnoś cią bę dzie chciał o nosić imię Walder albo Waldy. Catelyn nie interesował o to, jakim imieniem zechce nazwać swoje dziecko lady Frey. - Czy jesteś pewien, ż e Jon Arryn zamierzał oddać syna pod opiekę lorda Stannisa? - Tak, tak - odparł starzec. - Tylko ż e umarł, wię c co za ró ż nica? Mó wisz, ż e chcesz przejś ć na drugi brzeg? - Zgadza się. - Ale nie moż esz! - odparł lord Walder rozpromieniony. - Dopó ki ci nie pozwolę. A dlaczego miał bym to uczynić? Ani Tully’owie, ani Starkowie nigdy nie należ eli do moich przyjació ł. - Odchylił się do tył u na swoim krześ le i skrzyż owawszy ramiona, przyglą dał się jej, uś miechnię ty, oczekują c odpowiedzi. Pozostał ą czę ś ć rozmowy spę dzili na dobijaniu interesu. Czerwona tarcza sł oń ca zawisł a nisko na zachodnimi wzgó rzami, kiedy bramy zamku otworzył y się ponownie. Zwodzony most zaskrzypiał opuszczany, a krata podniosł a się do gó ry. Lady Catelyn Stark wyjechał a na spotkanie syna i jego lordó w. Towarzyszyli jej ser Jared Frey, ser Hosteen Frey, ser Danwell Frey oraz Ronel Rivers, bę kart lorda Waldera, któ ry prowadził dł ugą kolumnę pikinieró w w kolczugach z niebieskiej stali i w srebrzystoniebieskich pł aszczach. Robb podjechał szybko, a wraz z nim przybiegł Szary Wicher. - Zał atwione - powiedział a. - Lord Walder pozwoli ci przejechać. Moż esz też dysponować jego wojskami, poza czterystoma ludź mi, któ rzy zostaną dla obrony Bliź niakó w. Uważ am, ż e powinieneś zostawić czterystu swoich. Trudno mu bę dzie odmó wić propozycji wspomoż enia jego garnizonu… tylko zostaw ich pod dowó dztwem kogoś zaufanego. Moż e trzeba bę dzie pomó c lordowi Walderowi w dotrzymaniu sł owa. - Dobrze, matko - odparł Robb, nie odrywają c wzroku od kolumny maszerują cych pikinieró w. - Co powiesz na ser Helmana Tallhearta? - Dobry wybó r. - A… czego chciał w zamian? - Bę dę potrzebował a kilku z twoich ludzi, któ rzy dopilnują, aby dwó ch spoś ró d wnukó w lorda Frey a dotarł o bezpiecznie do Winterfell - odpowiedział a. - Zgodził am się wzią ć ich pod opiekę. To jeszcze dzieci, osiem i siedem lat. Moż liwe, ż e obaj noszą to samo imię, Walder. Są dzę, ż e twó j brat, Bran, ucieszy się z towarzystwa chł opcó w mniej wię cej w tym samym wieku, co on. - Certes - powiedział Robb. - To wszystko? Dwó ch wychowankó w? Niska cena jak na… - Syn lorda Freya, Olyvar, pojedzie z nami - mó wił a dalej. - Bę dzie ci sł uż ył jako giermek. Jego ojciec chciał by, ż eby w swoim czasie został pasowany na rycerza. - Giermek. - Wzruszył ramionami. - Dobrze, jeś li… - Ponadto, jeś li twoja siostra, Arya, powró ci do nas bezpiecznie, poś lubi najmł odszego z synó w lorda Waldera, Elmara, kiedy oboje osią gną odpowiedni wiek. Robb popatrzył na nią zakł opotany. - To jej się nie spodoba. - Ty zaś, kiedy skoń czą się walki, poś lubisz jedną z jego có rek - skoń czył a. - Jego lordowska moś ć pozwolił ł askawie, abyś sam wybrał przyszł ą ż onę. Uważ a, ż e bę dziesz miał w czym wybierać. Z uznaniem zobaczył a, ż e Robb nawet nie drgną ł. - Rozumiem. - Wyraż asz zgodę? - A mogę odmó wić? - Nie, jeś li chcesz przejś ć na drugi brzeg. - Zgadzam się - oś wiadczył Robb poważ nym tonem. Nigdy wcześ niej nie widział a go bardziej dorosł ym i poważ nym. Chł opcy mogą sobie walczyć drewnianymi mieczami, ale trzeba lorda, by zawrzeć pakt mał ż eń ski, wiedzą c, co on oznacza. Weszli na drugi brzeg, kiedy zapadł a noc i na wodzie zakoł ysał się księ ż ycowy ró g. Podwó jna kolumna sunę ł a przez bramę wschodniego zamku niczym stalowy wą ż, potem, peł zają c przez dziedziniec i przez most, wynurzył a się z drugiego zamku, na zachodnim brzegu. Catelyn jechał a na czele, razem z synem, jej wujem ser Bryndenem i ser Stevronem Freyem. Za nimi podą ż ał o dziewię ć dziesią tych ich koni, rycerzy, lansjeró w, wolnych i konnych ł ucznikó w. Catelyn sł yszał a nie koń czą cy się stukot koń skich kopyt na deskach zwodzonego mostu. Widział a lorda Waldera Freya, jak patrzył za nimi ze swojej lektyki, a takż e bł yski oczu z morderczych otworó w w suficie, któ re obserwował y ich w czasie przejazdu przez Wodną Wież ę. Wię ksza czę ś ć pó ł nocnych sił - pikinierzy, ł ucznicy i ogromna liczba zbrojnych piechuró w - pozostał a na wschodnim brzegu pod komendą Roose’a Boltona. Robb polecił mu kontynuować marsz na poł udnie i stawić czoł o ogromnej armii Lannisteró w, któ rą prowadził na pó ł noc lord Tywin. Jej syn rzucił koś ci, na dobre albo na zł e. Jon - Snow, dobrze się czujesz? - spytał lord Mormont, marszczą c brwi. - Dobrze - zakrakał jego kruk. - Dobrze. - Tak - odpowiedział Jon gł oś no, jakby chciał lepiej ukryć prawdę. - A ty, panie? Mormont skrzywił się. - Pró bował zabić mnie trup. Jak mam się czuć dobrze? - Podrapał się po podbró dku. Ogień strawił znaczną czę ś ć jego gę stej siwej brody, resztę sam obcią ł. Blada szczecina ś wież ego zarostu sprawiał a, ż e wyglą dał jak stary i zaniedbany czł owiek. - Nie wyglą dasz dobrze. Jak tam twoja rę ka? - Goi się. - Na poparcie swoich sł ó w Jon zgią ł zabandaż owane palce. Rzucają c palą cą się zasł onę, poparzył się bardziej, niż począ tkowo są dził, dlatego prawą rę kę miał zawinię tą aż do ł okcia. Najpierw niewiele czuł, dopiero potem przyszedł piekielny bó l. Z popę kanej, zaognionej skó ry ciekł a wydzielina, a mię dzy palcami jego dł oni wyrosł y obrzydliwe przekrwione pę cherze. - Maester mó wi, ż e zostaną blizny, ale poza tym wszystko bę dzie dobrze. - Blizny na rę ku to nic strasznego. Na Murze i tak przeważ nie nosi się rę kawice. - Tak, panie. - To nie blizny nie dawał y spokoju Jonowi, a cał a reszta. Maester Aemon dał mu wcześ niej makowego mleka, a mimo to bó l wydawał się nie do zniesienia. Począ tkowo miał wraż enie, ż e jego rę ka wcią ż pł onie. Ulgę przynosił y mu tylko chwile, kiedy zanurzał rę kę do miski peł nej ś niegu i kruszonego lodu. Jon dzię kował bogom, ż e nikt poza Duchem nie widział, jak wije się na swoim ł ó ż ku i pł acze z bó lu. Kiedy wreszcie udawał o mu się zasną ć, zapadał w sen, któ ry okazywał się jeszcze gorszy. We ś nie trup, z któ rym walczył, miał niebieskie oczy, czarne dł onie i twarz jego ojca, o tym jednak nie odważ ył się opowiedzieć Mormontowi. - Wczorajszej nocy wró cili Dywen i Hake - powiedział Stary Niedź wiedź. - Ani ś ladu po twoim wuju, innych też nie znaleź li. - Wiem. - Wcześ niej Jon powló kł się do wspó lnej sali, ż eby zjeś ć kolację razem z innymi; wszyscy mó wili tylko o niepowodzeniu misji zwiadowcó w. - Wiesz - mrukną ł Mormont. - Jak to się dzieje, ż e wszyscy wiedzą o wszystkim dookoł a? - spytał, lecz wydawał o się, ż e nie spodziewa się odpowiedzi na swoje pytanie. - Należ y są dzić, ż e był y tylko dwie takie… istoty. Czymkolwiek one są, nie nazwę ich ludź mi. Dzię ki bogom, ż e tylko dwie. Gdyby był o ich wię cej… aż nie chce się myś leć. Ale przyjdą inne, czuję to w moich starych koś ciach, a maester Aemon przyznaje mi rację. Wzmaga się zimny wiatr. Koń czy się lato i nadchodzi zima, jakiej jeszcze nie widział ten ś wiat. Nadchodzi zima. Motto Starkó w nigdy dotą d nie wydawał o się Jonowi ró wnie ponure i zł owieszcze. - Panie - odezwał się z wahaniem - podobno wczoraj w nocy przyleciał ptak… - Tak. I co z tego? - Myś lał em, ż e moż e przynió sł jakieś wieś ci o moim ojcu. - Ojcu - przedrzeź niał go stary kruk, któ ry przesuwał się na ramieniu Mormonta z przekrzywioną gł ową. - Ojcu. Lord Dowó dca wycią gną ł rę kę, ż eby palcami zamkną ć ptakowi dzió b, lecz kruk wskoczył mu na gł owę, po czym wzbił się w powietrze i poleciał w drugi koniec komnaty, gdzie usiadł nad oknem. - Smutek i hał as - mrukną ł Mormont. - Tylko tyle moż esz oczekiwać od kruka. Sam nie wiem, dlaczego toleruję to obrzydliwe ptaszysko… Są dzisz, ż e nie posł ał bym po ciebie, gdybym otrzymał jakieś wiadomoś ci o lordzie Eddardzie? Bę kart czy nie, w twoich ż ył ach pł ynie jego krew. Wiadomoś ć dotyczył a ser Barristana Selmy’ego. Zdaje się, ż e usunię to go z Gwardii Kró lewskiej. Jego miejsce otrzymał ten czarny pies, Clegane, a Selmy jest ś cigany za zdradę. Gł upcy wysł ali za nim ludzi, ż eby go schwytali. Zabił dwó ch i uciekł. - Mormont prychną ł. Jednoznacznie dał do zrozumienia, co myś li o tych, któ rzy wysł ali zł ote pł aszcze przeciwko tak znamienitemu rycerzowi jak ser Barristan Ś miał y. - Mamy biał e cienie w lasach, ż ywe trupy pod naszym dachem, do tego jeszcze chł opiec zasiada na Ż elaznym Tronie - powiedział skrzywiony. Kruk zaskrzeczał ochryple. - Chł opiec, chł opiec, chł opiec. Jon pamię tał, ż e Stary Niedź wiedź bardzo liczył na ser Barristana. Jeś li go zabraknie, czy ktoś w ogó le przeczyta list Mormonta? Zacisną ł dł oń w pię ś ć. Strumienie bó lu popł ynę ł y przez jego poparzone palce. - A moje siostry? - W liś cie nie był o ani sł owa na temat lorda Eddarda ani dziewczynek. - Moż e nie otrzymali mojego listu. Aemon wysł ał dwa najlepsze ptaki z dwoma kopiami, ale kto wie? Bardzo prawdopodobne, ż e Pycelle nie raczył odpowiedzieć. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz. Obawiam się, ż e w Kró lewskiej Przystani nikogo nie obchodzi nasz los. Mó wią nam tylko tyle, ile chcą, a to niewiele. Ty mó wisz mi tyle, ile chcesz mi powiedzieć, a to jest jeszcze mniej, pomyś lał Jon z niechę cią. Jego brat, Robb, zebrał sił y i pojechał na poł udnie na wojnę, ale on nie otrzymał ani sł owa… poza informacją od Samwella Tarly’ego, któ ry przeczytał list do maestera Aemona i opowiedział Jonowi po cichu, przez cał y czas powtarzają c, ż e nie powinien tego robić. Pewnie wszyscy uważ ali, ż e wojna jego brata to nie jego sprawa. On jednak nie potrafił przestać o tym myś leć, chociaż wcią ż powtarzał sobie, ż e teraz jego miejsce jest tutaj, z jego brać mi na Murze - mimo to obawy go nie opuszczał y. - Ziarno - krzyczał kruk. - Ziarno, ziarno. - Och, bą dź ż e cicho - powiedział do ptaka Stary Niedź wiedź. - Snow, czy maester powiedział, kiedy bę dziesz miał sprawną rę kę? - Wkró tce - odparł Jon. - Dobrze. - Lord Mormont poł oż ył na stole mię dzy nimi ogromny miecz w czarnej metalowej pochwie ze srebrnymi ozdobami. - W takim razie bę dziesz mó gł go uż ywać. Kruk sfruną ł na stó ł i podszedł do miecza, przekrzywiają c na bok gł owę. Jon zawahał się. Nie miał poję cia, o co chodzi. - Panie? - Ogień stopił srebro z rę kojeś ci i spalił osł onę. No, ale czego moż na się był o spodziewać, skoro skó ra i drewno są stare. Za to ostrze… och, trzeba by o wiele gorę tszego ognia, ż eby je zniszczyć. - Mormont popchną ł pochwę przez surowe deski blatu stoł u. - Kazał em odnowić. Weź. - Weź - powtó rzył kruk jak echo. - Weź, weź. Jon podnió sł miecz niezgrabnie lewą rę ką, ponieważ prawą wcią ż miał zabandaż owaną. Wysuną ł go ostroż nie z pochwy i podnió sł na wysokoś ć oczu. Gał kę rę kojeś ci zrobiono z jasnego kamienia i obcią ż ono oł owiem dla zró wnoważ enia dł ugiego ostrza. Wyrzeź biono ją na podobień stwo gł owy szczerzą cego kł y wilka z kawał kami granató w osadzonych w oczach. Samą rę kojeś ć wykonano z nowiutkiej skó ry, mię kkiej i czarnej, nie poplamionej jeszcze potem ani krwią. Ostrze miecza był o przynajmniej o stopę dł uż sze od tych, do któ rych przyzwyczaił się Jon, ś cię te tak, by moż na był o nim zadawać zaró wno pchnię cia, jak i cię cia, z trzema gł ę bokimi wyż ł obieniami wzdł uż cał ej dł ugoś ci. Ló d był prawdziwym obusiecznym mieczem, tymczasem ten był tak zwanym pó ł torakiem albo, jak mó wili niektó rzy, „bę karcim mieczem”. A jednak wilczy miecz wydawał mu się lż ejszy od wszystkich, któ re dotą d trzymał w rę ku. Kiedy Jon odwró cił nieco miecz, dostrzegł migotanie czarnej stali w miejscach, gdzie zwijano ją wielokrotnie. - To valyriań ska stal, panie - powiedział z podziwem. Ojciec czę sto pozwalał mu trzymać swó j Ló d, dlatego dobrze pamię tał jego wyglą d. - Tak - odparł stary Niedź wiedź. - Należ ał do mojego ojca i do jego ojca. Mormontowie nosili go od pię ciu stuleci. Swego czasu ja go nosił em, a odchodzą c na Mur, przekazał em synowi. Daje mi miecz swojego syna. Jon nie wierzył wł asnym uszom. Miecz wydawał się doskonale wyważ ony. Jego ostrza migotał y delikatnie, kiedy dotykał y wargami ś wiatł a. - Twó j syn… - Mó j syn zhań bił Ró d Mormontó w, jednakż e miał na tyle przyzwoitoś ci, ż eby go zostawić, zanim uciekł. Oddał a mi go moja siostra, lecz sam jego widok przypominał mi o postę pku mojego syna, i dlatego schował em go gł ę boko i dł ugo nie dotykał em, aż do chwili gdy znalazł em go w popioł ach w mojej sypialni. Oryginalna kula, ze srebra, miał a kształ t niedź wiedziej gł owy, lecz starł a się do gł adkoś ci, i uznał em, ż e dla ciebie lepszy bę dzie biał y wilk. Jeden z naszych budowniczych potrafi rzeź bić w kamieniu. Bę dą c w wieku Brana, Jon, podobnie jak wię kszoś ć chł opcó w, marzył o wielkich czynach. Za każ dym razem szczegó ł y był y inne, ale czę sto wyobraż ał sobie, ż e ratuje ż ycie ojcu. Potem sł yszał, jak lord Eddard ogł asza, ż e Jon okazał się godny prawdziwego Starka i dotyka Lodem jego ramienia. Nawet wtedy wiedział, ż e był y to tylko dziecię ce mrzonki, ponieważ ż aden bę kart nie moż e dzierż yć ojcowskiego miecza. Czuł wstyd na samo wspomnienie podobnych marzeń. Czy godzi się odbierać wł asnemu bratu prawo pierworó dztwa? Nie mam takiego prawa, pomyś lał, nie dla mnie Ló d. Poruszył poparzonymi palcami i poczuł przepł ywają cą przez nie falę bó lu. - Panie, czuję się zaszczycony, ale… - Oszczę dź mi swoich ale, chł opcze - przerwał mu lord Mormont. - Nie siedział bym tutaj teraz, gdyby nie ty i twoja bestia. Dzielnie walczył eś i… co waż niejsze, jeszcze szybciej myś lał eś. Ogień! A niech to. Powinniś my byli wiedzieć. Powinniś my byli pamię tać. Przecież Dł uga Noc był a już wcześ niej. Och, pewnie ż e osiem tysię cy lat to kawał czasu, ale jeś li Nocna Straż nie pamię ta, to kto? - Kto - powtó rzył rozmowny kruk. - Kto. Tamtej nocy bogowie naprawdę wysł uchali modlitwy Jona; ogień szybko obją ł ubranie martwej istoty, trawią c ją cał ą, jakby ciał o miał a z wosku, a koś ci z suchych patykó w. Wystarczył o, ż eby Jon zamkną ł oczy, a natychmiast widział znowu postać, któ ra zataczał a się, opę dzają c przed pł omieniami. Wspomnienie tamtej twarzy nie dawał o mu spokoju: cał a w ogniu, wł osy pł oną ce jak sł oma, martwe ciał o topią ce się jak wosk, spod któ rego ukazywał y się biał e koś ci czaszki. Pł omienie wypę dził y demoniczną sił ę - cokolwiek to był o - któ ra weszł a w posiadanie ciał a Othora. To, co znaleź li w popiele, był o tylko kupką usmaż onego mię sa i wypalonych koś ci. Jon wcią ż jednak spotykał tę postać w koszmarach, tyle tylko, ż e teraz pł oną cy trup przypominał lorda Eddarda. Skó ra jego ojca pę kał a i czerniał a, oczy topił y się i pł ynę ł y po policzkach ojca niczym galaretowate ł zy. Jon nie rozumiał, dlaczego tak się dzieje ani co to moż e znaczyć, ale czuł ogromny strach.
|
|||
|