Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Podziękowania 53 страница



Bran poczuł zimną kulę w ż oł ą dku. - Stracił a swojego wilka - odparł wtedy; przypomniał sobie dzień, w któ rym ludzie ojca powró cili z poł udnia z koś ć mi Damy. Lato, Szary Wicher i Kudł acz zaczę ł y wyć smutno, zanim ż oł nierze przeszli przez most. W cieniu muró w Pierwszej Twierdzy znajdował się bardzo stary cmentarz peł en kamiennych nagrobkó w poroś nię tych bladymi porostami, gdzie Kró lowie Winterfell chowali swoje wierne sł ugi. Kiedy grzebano tam Damę, jej bracia snuli się mię dzy grobami jak niespokojne cienie. Odeszł a na poł udnie, a powró cił y tylko jej koś ci.

Odjechał takż e ich dziadek, stary lord Rickard, ze swoim synem Brandonem, bratem ojca, oraz dwustoma najlepszymi ludź mi. Ż aden z nich nigdy nie wró cił. Potem ojciec odjechał na poł udnie, a z nim Arya, Sansa, Jory, Hullen, Gruby Tom i pozostali, a potem też matka i ser Rodrik. Oni takż e nie wró cili. A teraz miał tam pojechać Robb. Ale nie do King’s Landing, by zł oż yć przysię gę poddań stwa, lecz do Riverrun, ż eby walczyć. Jeś li ich ojciec rzeczywiś cie został uwię ziony, oznaczał o to jego ś mierć. Na myś l o tym Bran odczuwał ogromny strach.

- Strzeż cie go, skoro już musi tam jechać - modlił się Bran do dawnych bogó w, któ rzy patrzyli na niego czerwonymi oczyma drzewa - i strzeż cie też jego ludzi, Hala, Quenta i pozostał ych, a takż e lorda Umbera, lady Mormoni i innych lordó w. Oraz Theona. Strzeż cie ich i miejcie w opiece, jeś li taka wasza wola. Pomó ż cie im pokonać Lannisteró w, uratujcie ojca i sprowadź cie go do domu.

Wiatr westchną ł w konarach drzew, a czerwone liś cie poruszył y się, szepcą c. Lato obnaż ył kł y. - Sł yszysz ich, chł opcze? - spytał ktoś.

Bran podnió sł gł owę. Na drugim brzegu stawu, pod starym dę bem, stał a wysoka kobieta, Osha, z twarzą ocienioną liś ć mi. Dzika poruszał a się cicho jak kot. Lato obszedł wodę i pową chał ją. Drgnę ł a.

- Lato, do mnie - zawoł ał Bran. Wilkor jeszcze raz wcią gną ł powietrze, odwró cił się i pobiegł z powrotem. Bran obją ł go ramionami. - Co ty tu robisz? - Nie widział jej od dnia jej uwię zienia, chociaż wiedział, ż e został a przydzielona do pracy w kuchni.

- Są takż e moimi bogami - powiedział a Osha. - Za Murem nie ma innych bogó w. Wł osy zdą ż ył y jej trochę odrosną ć, brą zowe, zmierzwione. Dzię ki nim wyglą dał a bardziej kobieco. Kobiecoś ci przydawał a jej też prosta sukni z brą zowej, surowej tkaniny, w któ rą j ą ubrano, kiedy zdję ł a z siebie skó rzane ubranie i kolczugę. - Gage pozwala mi czasem pomodlić się, kiedy czuję potrzebę, a ja pozwalam mu robić, co zechce, pod moją sukienką, kiedy on czuje potrzebę. Dla mnie to nic. Lubię zapach mą ki na jego rę kach. Jest mniej gwał towny niż Stiv. - Skł onił a się niezgrabnie. - Pó jdę już. Garnki czekają na zmywanie.

- Nie, zostań - rozkazał jej Bran. - Powiedz, co miał aś na myś li, pytają c, czy sł yszę bogó w?

Osha przyglą dał a mu się uważ nie. - Pytasz ich, a oni ci odpowiadają. Otwó rz uszy, sł uchaj, a usł yszysz.

Bran wytę ż ył sł uch. - Sł yszę tylko wiatr - powiedział po chwili.

- Liś cie szeleszczą.

- A jak myś lisz, kto mó gł by wysył ać wiatr, jeś li nie bogowie?

Usiadł a po drugiej stronie stawu, pobrzę kują c cicho. Mikken zał oż ył jej na nogach ż elazne kajdany poł ą czone cię ż kim ł ań cuchem. Mogł a chodzić, ale tylko drobnymi krokami, lecz nie był o mowy o bieganiu, wspinaniu się czy jeź dzie konnej. - Oni cię widzą, chł opcze. Sł yszą, jak do nich przemawiasz, i odpowiadają szelestem liś ci.

- Co mó wią?

- Są smutni. Twó j brat nie otrzyma od nich pomocy, nie tam, doką d się udaje. Moc dawnych bogó w nie się ga na poł udnie. Tam magilasy wycię to już tysią ce lat temu. Jak by go mogli strzec, skoro nie mają oczu?

Bran nie pomyś lał o tym. Poczuł strach. Na co moż e liczyć jego brat, skoro nawet bogowie nie potrafili mu pomó c? Moż e Osha ź le ich zrozumiał a. Przechylił gł owę i jeszcze raz posł uchał. Wydał o mu się, ż e tym razem usł yszał smutek, lecz nic wię cej.

Szelest wzmó gł się. Bran usł yszał stł umione kroki i ciche nucenie. Spomię dzy drzew wynurzył się Hodor, nagi i uś miechnię ty. - Hodor!

- Pewnie usł yszał nasze gł osy - powiedział Bran. - Hodor, zapomniał eś ubrania.

- Hodor - zgodził się Hodor. Jego mokre ciał o parował o w chł odnym powietrzu. Porastał y je brą zowe wł osy, gę ste jak owcza skó ra. Mię dzy nogami Hodora zwisał a jego mę skoś ć, dł uga i cię ż ka.

Osha przyglą dał a mu się z kwaś nym uś miechem na ustach. - Ogromny z niego mę ż czyzna - powiedział a. - Pł ynie w nim krew olbrzymó w albo jestem kró lową.

- Maester Luwin twierdzi, ż e nie ma już olbrzymó w. Mó wi, ż e wszystkie wymarł y, jak dzieci lasu. Został y po nich tylko koś ci, któ re ludzie wygrzebują czasem z ziemi pł ugiem.

- Niech maester Luwin wyjedzie za Mur - odparł a Osha. - Wtedy znajdzie olbrzymy albo one znajdą jego. Są wielkie na dwanaś cie lub trzynaś cie stó p. Zaciekł e stwory, wł ochate, z zę bami, a ich ż ony mają brody tak jak mę ż owie, dlatego nie moż na ich rozró ż nić. Ich kobiety biorą sobie na kochankó w mę ż czyzn z ludzi i potem rodzą się mieszań ce. Gorzej jest z kobietami, któ re ł apią. Ich mę ż czyź ni są tak duzi, ż e rozrywają kobiety, zanim je zapł odnią. - Uś miechnę ł a się. - Pewnie nie wiesz, o czym mó wię, co, chł opcze?

- Wiem - zaperzył się Bran. Rozumiał, na czym polega pł odzenie; widział psy na dziedziń cu, a takż e ogiera, któ ry pokrywał klacz. Jednak czuł się zawstydzony, gdy ktoś o tym mó wił. Spojrzał na Hodora. - Przynieś swoje ubranie, Hodor - powiedział. - Ubierz się.

- Hodor. - Hodor wró cił tą samą drogą, któ rą przyszedł; szedł schylony pod nisko zwieszają cymi się gał ę ziami.

Rzeczywiś cie jest ogromny, pomyś lał Bran, patrzą c za nim. - Naprawdę za Murem ż yją olbrzymy? - spytał Oshę.

- Olbrzymy i nie tylko, panie. Pró bował am to powiedzieć twojemu bratu, kiedy mnie wypytywał, jemu, a takż e waszemu maesterowi i temu ś mieszkowi, Greyjoyowi. Zimne wiatry wieją coraz mocniej, a ludzie odchodzą od swoich ognisk i nigdy nie wracają … a jeś li nawet, to nie są już ludź mi, lecz istotami o niebieskich oczach i zimnych czarnych dł oniach. Jak myś lisz, dlaczego szł am na poł udnie ze Stivem, Halim i resztą tych gł upcó w? Mań ce twierdzi, ż e bę dzie walczył. Dzielny, sł odki i uparty chł opaczek, jakby biali byli zwykł ymi zwiadowcami, ale co on wie? Niech tam siebie nazywa Kró lem-za-Murem, ale to tylko jeszcze jedna stara, czarna wrona, któ ra sfrunę ł a z Wież y Cieni. On nigdy nie zasmakował zimy. A ja, dziecko, tam się urodził am, podobnie jak moja matka i matka mojej matki, wszystkie zrodzone z Wolnych Ludzi. My pamię tamy. - Osha wstał a, pobrzę kują c ł ań cuchem. - Nie dalej jak wczoraj na dziedziń cu pró bował am powiedzieć coś twojemu braciszkowi. Lordzie Stark, zwró cił am się do niego z szacunkiem, ale on potraktował mnie jak cień, a ten gbur Umber odepchną ł mnie na bok. No, to bę dę dalej nosił a swoje ł ań cuchy i trzymał a ję zyk za zę bami. Ten, kto nie sł ucha, niczego nie usł yszy.

- Mnie powiedz. Robb mnie wysł ucha, na pewno.

- Wysł ucha? Zobaczymy. W takim razie powiedz mu, panie, powiedz mu, ż e wybiera się w zł ą stronę. Powinien poprowadzić swoich ludzi na pó ł noc. Na pó ł noc, a nie na poł udnie. Sł yszysz?

Bran skiną ł gł ową. - Powiem mu.

Tego wieczoru, kiedy ucztowali w Wielkiej Sali, Robba nie był o z nimi. Jadł posił ek w swojej samotni w towarzystwie Lorda Rickarda, Greatjona i innych lordó w, z któ rymi omawiał ostateczne szczegó ł y dotyczą ce wymarszu. Jego miejsce u gó ry stoł u zają ł Bran i to on peł nił rolę gospodarza uczty na cześ ć synó w lorda Karstarka i przyjació ł. Wszyscy siedzieli już przy stole, kiedy Hodor wnió sł Brana i przyklę kną ł przed podniesionym miejscem. Dwó ch sł uż ą cych pomogł o mu wydostać się z kosza. Bran czuł na sobie spojrzenia zebranych. Zapadł a cisza. - Moi lordowie - przemó wił Hallis Mollen. - Brandon Stark z Winterfell.

- Witam was przy naszym ogniu - odezwał się Bran oficjalnym tonem - i na dowó d przyjaź ni pragnę was poczę stować strawą i miodem.

Harrion Karstark, najstarszy z synó w lorda Rickarda, skł onił gł owę, a za nim uczynili to samo jego bracia. Jednakż e kiedy z powrotem zajmowali swoje miejsca, Bran usł yszał rozmowę dwó ch najmł odszych, któ rzy mó wili do siebie ś ciszonymi gł osami: - Wolał bym umrzeć, niż tak ż yć - powiedział jeden z nich, imiennik jego ojca, Eddard, a jego brat, Torrhen, odparł, ż e moż e chł opiec jest poł amany takż e w ś rodku i boi się odebrać sobie ż ycie.

Poł amany, pomyś lał z goryczą Bran, biorą c do rę ki nó ż. Czy tak go teraz nazywają? Bran Poł amany? - Nie chcę być poł amany - powiedział szeptem do maestera Luwina, któ ry zasiadał po jego prawej rę ce. - Chcę być rycerzem.

- Niektó rzy nazywają mó j zakon zakonem rycerzy umysł u - odparł Luwin. - Jeś li chcesz, potrafisz być bardzo bystrym chł opcem, Bran. Zastanawiał eś się kiedyś nad tym, ż e mó gł byś nosić ł ań cuch maestera? Nie ma granic dla nauki.

- Ja chcę się nauczyć magii - powiedział Bran. - Wrona obiecał a, ż e bę dę latał.

Maester Luwin westchną ł. - Mogę cię nauczyć historii, uzdrawiania, zioł olecznictwa. Mogę też nauczyć cię ję zyka krukó w, jak zbudować zamek i jak sterować statkiem wedł ug gwiazd. Mogę cię nauczyć mierzyć dni, oznaczać pory roku, a w Cytadeli Starego Miasta uczą o wiele wię cej. Jednakż e nikt nie nauczy cię magii.

- Dzieci by mnie nauczył y - powiedział Bran. - Dzieci lasu. - Przypomniał sobie, co obiecał Oshy w boż ym gaju, wię c teraz przekazał Luwinowi jej sł owa.

Maester sł uchał go uprzejmie. - Są dzę, ż e kobieta dzikich mogł aby udzielić Starej Niani lekcji opowiadania - powiedział, kiedy Bran skoń czył. - Jeś li chcesz, to pomó wię z nią, ale lepiej był oby, gdybyś nie zawracał gł owy bratu podobnymi bł ahostkami. Ma już doś ć na gł owie i bez olbrzymó w i martwych istot w lasach. To Lannisterowie uwię zili twojego ojca pana, a nie dzieci lasu. - Poł oż ył dł oń na ramieniu Brana. - Pomyś l o tym, co ci powiedział em, dziecko. - Dwa dni pó ź niej, kiedy niebo owiane zimnym wiatrem zaczerwienił o się, Bran siedział przy bramie przywią zany bezpiecznie na grzbiecie Tancerki, gdzie ż egnał brata.

- Teraz ty jesteś panem Winterfell - powiedział do niego Robb. Dosiadał wł ochatego, siwego rumaka. Z boku siodł a zwisał a tarcza, drewniana, wzmocniona ż elazem, biał o-szara, a na niej gł owa szczerzą cego kł y wilkora. Na skó rzany stró j zał oż ył szarą kolczugę, u boku sztylet i miecz, na ramieniu pł aszcz lamowany futrem. - Dopó ki nie wró cimy, musisz zają ć moje miejsce, tak jak ja zają ł em miejsce ojca.

- Wiem - odparł Bran sł abym gł osem. Nigdy wcześ niej nie czuł się taki mał y, samotny i przestraszony. Nie wiedział, jak być lordem. - Sł uchaj rad maestera Luwina i opiekuj się Rickonem. Powiedz mu, ż e wró cę, gdy tylko skoń czy się wojna.

Rickon nie chciał zejś ć na dziedziniec. Siedział w swoim pokoju zapł akany. - Nie! - krzykną ł, kiedy Bran zapytał go, czy nie chce poż egnać się z Robbem. - Nie bę dę się ż egnał!

- Mó wił em mu - powiedział Bran. - Twierdzi, ż e nikt nie wraca.

- Nie bę dzie dzieckiem wiecznie. Jest Starkiem i ma już prawie cztery lata. - Robb westchną ł. - No có ż, mama wró ci niebawem. A ja sprowadzę ojca, obiecuję.

Zawró cił rumaka i odjechał wolno. Obok konia biegł dł ugimi susami Szary Wicher. Przed nimi jechał Hallis Mollen z powiewają cym biał ym sztandarem Starkó w na wysokim szarym drzewcu. Theon Greyjoy i Greatjon ustawili się po obu stronach Robba. Z tył u rycerze tworzyli podwó jną kolumnę; stalowe groty ich lanc pobł yskiwał y w sł oń cu.

Bran przypomniał sobie sł owa Oshy i poczuł się nieswojo. Wybiera się w zł ą stronę, pomyś lał. Przez moment chciał pogalopować za nim i ostrzec go, lecz Robb znikną ł już za bramą.

W tej samej chwili za murami rozległ a się wrzawa. Piechurzy i ludzie z miasta wiwatowali na cześ ć Robba, na cześ ć lorda Starka, Lorda Winterfell, któ ry jechał na swoim rumaku, powiewają c pł aszczem, a u jego boku pę dził Szary Wicher. Nigdy nie bę dą tak wiwatować na moją cześ ć, pomyś lał ze smutkiem. Moż e i był panem Winterfell pod nieobecnoś ć brata i ojca, lecz wcią ż pozostawał Branem Poł amanym. Nie potrafił nawet zsią ś ć ze swojego konia, jeś li nie chciał się przewró cić.

Kiedy wiwaty ucichł y wreszcie, a dziedziniec cał kiem opustoszał, Winterfell przypominał wymarł e i opuszczone miejsce. Bran rozejrzał się po twarzach tych, któ rzy pozostali: kobiety, dzieci, starcy… i Hodor. Ogromny stajenny wydawał się zagubiony i przestraszony. - Hodor? - powiedział smutno.

- Hodor - przyznał Bran, zastanawiają c się, co to moż e znaczyć.


Daenerys

 

Zaspokoiwszy swoje ż ą dze, khal Drogo wstał z maty i staną ł nad nią. W rdzawym ś wietle paleniska jego ciał o lś nił o niczym spiż owy posą g z piersią porysowaną liniami dawnych blizn. Jego kruczoczarne wł osy opadał y swobodnie na plecy i ramiona, spł ywają c jeszcze poniż ej pasa. Jego mę skoś ć lś nił a od wilgoci. Usta khala poruszył y się pod dł ugimi wą sami. - Rumak, któ ry przemierza ś wiat, nie potrzebuje ż elaznych tronó w.

Dany oparł a się na ł okciu i spojrzał a na niego. Taki ogromny, dostojny, szczegó lnie podobał y jej się jego wł osy. Jeszcze nigdy ich nie obcinał, niepokonany. - Przepowiednia mó wi, ż e rumak pojedzie na krań ce ziemi - powiedział a.

- Ziemia koń czy się tam, gdzie jest czarne, sł one morze - odpowiedział jej Drogo. Zanurzył kawał ek materiał u w misce z ciepł ą wodą, by zetrzeć ze skó ry oliwę i pot. - Ż aden koń nie przejdzie przez trują cą wodę.

- W Wolnych Miastach mają tysią ce statkó w - odpowiedział a Dany tak samo, jak mó wił a mu już poprzednio. - Drewniane konie o stu nogach, któ re lecą przez morze na skrzydł ach wypeł nionych wiatrem.

Khal Drogo nie chciał o tym sł yszeć. - Nie bę dziemy wię cej rozmawiać o drewnianych koniach i ż elaznych tronach. - Rzucił szmatkę i zaczą ł się ubierać.

- Dzisiaj wyjadę mię dzy trawy na polowanie, kobieto ż ono - oś wiadczył, kiedy wł oż ył malowaną kamizelkę i zapią ł szeroki pas z cię ż kich medalionó w zrobionych ze srebra, zł ota i brą zu.

- Dobrze, moje sł oń ce-i-gwiazdy - odparł a Dany. Wiedział a, ż e Drogo i jego bracia krwi wyruszą na poszukiwanie hrakkara, wielkiego biał ego lwa ró wnin. Jeś li im się powiedzie, jej mą ż wró ci zadowolony i moż e wtedy zechce jej wysł uchać.

Niestraszne był y mu dzikie bestie ani ludzie, lecz morze to co innego. Dothrakowie uważ ali za nieczystą wodę, któ rej nie mó gł się napić koń; widok falują cych szarozielonych ró wnin napawał ich przesą dnym obrzydzeniem. Drogo przewyż szał wszystkich innych koń skich lordó w pod wieloma wzglę dami, poza tym jednym. Gdyby tylko udał o się jej namó wić go, ż eby wszedł na statek…

Kiedy khal wraz z brać mi krwi odjechał z ł ukami, Dany wezwał a sł uż ą ce. Przedtem czuł a się nieswojo, bo wcią ż uwijał y się wokó ł niej albo chciał y w czymś pomagać, teraz jednak, cię ż ka i niezgrabna, chę tnie korzystał a z ich pomocy. Wymył y ją starannie i ubrał y w jedwabną, powiewną szatę. Kiedy Doreah rozczesywał a jej wł osy, posł ał a Jhiqui po ser Joraha Mormonta.

Rycerz zjawił się natychmiast. Ubrany był w getry z koń skiego wł osia i malowaną kamizelę, na podobień stwo Dothrakó w. Jego pierś i muskularne ramiona pokrywał y ciemne wł osy. - Księ ż niczko, jestem na twoje usł ugi.

- Musisz porozmawiać z moim panem mę ż em - powiedział a Dany. - Drogo mó wi, ż e rumak, któ ry wspina się na ś wiat, bę dzie panował nad cał ą ziemią i nie potrzebuje przechodzić przez trują cą wodę. Twierdzi, ż e kiedy urodzi się Rhaego, poprowadzi swó j khalasar na wschó d, ż eby splą drować ziemie wokó ł Jadeitowego Morza.

Rycerz zamyś lił się na chwilę. - Khal nigdy nie widział Siedmiu Kró lestw - powiedział. - Nic dla niego nie znaczą. Jeś li już w ogó le myś li o nich, to pewnie wydaje mu się, ż e chodzi o kilka wysp i miast przyklejonych do skał y oblanej wzburzonym morzem, na podobień stwo Lorath albo Lys. Bardziej kuszą go bogactwa wschodu.

- Ale on musi udać się na zachó d - odparł a Dany gł osem peł nym desperacji. - Proszę, pomó ż mi go przekonać. - Ona takż e nigdy nie widział a Siedmiu Kró lestw, lecz miał a wraż enie, ż e zna je dobrze z opowieś ci brata. Yiserys obiecywał jej tysią ce razy, ż e pewnego dnia zabierze ją tam, ale on już nie ż ył, a jego obietnice umarł y razem z nim.

- Dothrakowie ż yją wł asnym rytmem i wedł ug wł asnych przekonań - odpowiedział rycerz. - Bą dź cierpliwa, księ ż niczko. Obiecuję ci, ż e pojedziemy do domu.

Dom? Posmutniał a na dź wię k tego sł owa. Ser Jorah miał swoją Niedź wiedzią Wyspę, lecz gdzie był jej dom? Kilka opowieś ci, nazwy wymawiane z czcią, jakby to był y sł owa modlitwy, coraz sł absze wspomnienie czerwonych drzwi… czy Vaes Dothrak miał pozostać jej domem na zawsze? Czy widział a swoją przyszł oś ć, patrzą c na staruchy z dosh khaleen.

Ser Jorah dostrzegł smutek na jej twarzy. - Wczoraj przybył ą ogromna karawana, Khaleesi. Czterysta koni, przyjechali z Pentos przez Norvos i Qohor, dowodzi im kupiec, kapitan Byan Yotyris. Moż e Illyrio przysł ał list? Nie chciał abyś pó jś ć na Zachodni Targ?

Dany poruszył a się. - Tak - powiedział a. - Chę tnie. - Targi zwykle oż ywiał y się po przybyciu karawany. Kupcy przywozili ró ż ne, czasem bardzo niezwykł e skarby, a poza tym dobrze był o posł uchać ję zyka Yalyrii, któ rym mó wiono w Wolnych Miastach. - Irri, niech przygotują lektykę.

- Powiem ludziom z twojego khas - odparł a sł uż ą ca i odeszł a szybko.

Gdyby był z nią khal Drogo, Dany musiał aby pojechać na srebrzystej, ponieważ dothrackie matki nie zsiadał y z konia niemal do momentu porodu, a ona nie chciał a wypaś ć gorzej w oczach swojego mę ż a. Lecz korzystają c z okazji, ż e jej khal odjechał na polowanie, mogł a wycią gną ć się wygodnie na mię kkich poduszkach i pozwolić ponieś ć przez Vaes Dothrak pod osł oną czerwonego jedwabiu. Teraz mogł a pozwolić sobie na tę przyjemnoś ć. Towarzyszył jej ser Jorah na koniu oraz jej sł uż ą ce i czterech mł odzień có w z jej khas.

Dzień był ciepł y i bezchmurny, niebo bł ę kitne. Powiewy wiatru niosł y ze sobą przenikliwy zapach ziemi i trawy. Jej lektyka przesuwał a się z jednej kał uż y cienia do drugiej, kiedy mijali skradzione posą gi. Koł ysana ł agodnie, Dany przyglą dał a się twarzom zmarł ych bohateró w zapomnianych kró ló w. Zastanawiał a się, czy bogowie spalonych miast odpowiadali jeszcze na modlitwy.

Gdyby w moich ż ył ach nie pł ynę ł a krew smokó w, pomyś lał a, mó gł by to być mó j dom. Został a Khaleesi, miał a silnego mę ż czyznę i rą czego konia, sł uż ą ce, wojownikó w, któ rzy jej strzegli, honorowe miejsce w dosh khaleen, kiedy się zestarzeje… a w jej ł onie ró sł syn, któ ry kiedyś miał podbić ś wiat. Po ś mierci Yiserysa został a tylko Daenerys, ostatnia. Był a potomkiem kró ló w i zdobywcó w, tak jak jej dziecko. Nie moż e o tym zapominać.

Zachodni Targ znajdował się na ogromnym kwadratowym placu ubitej ziemi, na któ rego obrzeż u był o mnó stwo niewielkich zagró d wydzielonych murkami z suszonej na sł oń cu cegł y; speł niał y one funkcję zagró d dla zwierzą t albo pijalni. Niezliczone stragany umieszczono we wnę trzu licznych pagó rkó w, któ re przypominał y grzbiety podnoszą cych się podziemnych bestii; prowadzą ce do chł odnego wnę trza wejś cia ocieniał y zasł ony z plecionej trawy.

Setka kupcó w i handlarzy rozł adowywał a swoje towary i zajmował a kolejne stragany, lecz nawet przy takiej liczbie wielki plac wydawał się opustoszał y w poró wnaniu z tę tnią cymi ż yciem bazarami, któ re Dany pamię tał a z Pentos i innych Wolnych Miast. Ser Jorah wyjaś nił jej, ż e kupcy przybywali do Vaes Dothraki nie po to, by handlować z Dothrakami, lecz raczej mię dzy sobą. Dothrakowie tolerowali ich tam tak dł ugo, jak dł ugo przybysze zachowywali pokó j ś wię tego miasta, nie profanowali Matki Gó r czy Ł ona Ś wiata i okazywali szacunek staruchom z dosh khaleen, obdarzają c je tradycyjnymi podarkami z soli, srebra i nasion. Sami Dothrakowie nigdy w peł ni nie poję li istoty handlu, kupowania i sprzedawania.

Dany lubił a atmosferę Wschodniego Targu z jego dziwnymi widokami, dź wię kami i zapachami. Chodził a tam czę sto rankiem, by spró bować drzewnych jaj, pasztetu z szarań czy czy zielonych klusek albo posł uchać monotonnych gł osó w zaklinaczy czy popatrzeć na mantykory w srebrnych klatkach, ogromne, szare sł onie i pasiaste konie z Jogos Nhai. Lubił a też przyglą dać się ludziom.

Z zaciekawieniem patrzył a na ciemnoskó rych Asshaió w o poważ nych twarzach, wysokich i bladych Qarthenó w, jasnookich mieszkań có w Yi Ti, któ rzy nosili sznurkowe kapelusze, kobiety wojowniczki z Bayasabhadu, Shamyrianay i Kayakayanaya z ż elaznymi kó ł kami w pę pkach i rubinami w policzkach, a takż e na strasznych Ludzi Cieni, któ rzy pokrywali tatuaż ami swoje nogi, ramiona i piersi, a twarze chowali za maskami. Wschodni Targ jawił się Dany jako miejsce cudó w i magii. Ale Zachodni Targ pachniał domem.

Kiedy Irri i Jhiqui pomogł y jej wysią ś ć z lektyki, wcią gnę ł a gł ę boko powietrze. Natychmiast poczuł a ostry zapach czosnku i papryki. Uś miechnę ł a się na wspomnienie dawnych dni, któ re spę dził a w Tyrosh i Myr. Poczuł a też intensywnie sł odką woń perfum z Lys. Niewolnicy nosili bele niezwykł ych koronek z Myr oraz zwoje weł ny w najprzeró ż niejszych kolorach. Mię dzy straganami przechadzali się straż nicy karawan w miedzianych heł mach i ż ó ł tych baweł nianych tunikach do kolan; przy plecionych pasach ze skó ry mieli puste pochwy. Na jednym ze straganó w pł atnerz rozł oż ył metalowe napierś niki zdobione zł otem i srebrem oraz heł my wyrobione w kształ tach wymyś lnych bestii. Obok niego mł oda kobieta sprzedawał a wyroby zł otnicze z Lannisport, pierś cienie, brosze, naszyjniki i misternie wykute medaliony szczegó lnie nadają ce się do pasó w. Jej straganu pilnował ogromny eunuch, ł ysy i niemy; ubrany w poplamione potem ubranie z aksamitu, obserwował uważ nie wszystkich przechodzą cych. Po drugiej stronie przejś cia gruby handlarz tkanin z Yi Ti targował się z kupcem z Pentos o cenę jakiegoś zielonego barwnika; sznureczki jego kapelusza koł ysał y się z boku na bok, kiedy energicznie krę cił gł ową.

- Kiedy był am mał a, uwielbiał am bawić się na bazarze - powiedział a Dany do ser Joraha, kiedy szli ocienionym przejś ciem mię dzy straganami. - Był tak… peł en ż ycia; mnó stwo ludzi, wszyscy krzyczeli, ś miali się, tyle rzeczy do oglą dania, chociaż rzadko mieliś my pienią dze, ż eby coś kupić, czasem tylko kawał ek kieł basy albo miodowego paluszka. Czy w Siedmiu Kró lestwach też mają miodowe paluszki, takie, jakie pieką w Tyrosh?



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.