Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Podziękowania 52 страница



Moż e i koszmar, ale nie we ś nie.

Jon dostrzegł miecz straż nika w jego pochwie. Przyklę kną ł i wycią gną ł go. Z mieczem w dł oni poczuł się pewniej. Ruszył do gó ry schodami, Duch obok niego. Za każ dym zakrę tem czaił y się cienie. Jon posuwał się ostroż nie, sprawdzają c mieczem każ dy zaciemniony ką t.

Nagle usł yszał skrzeczenie kruka Mormonta. - Ziarno - krzyczał ptak. - Ziarno, ziarno, ziarno, ziarno, ziarno, ziarno. - Duch pomkną ł do przodu, a Jon za nim. Drzwi do samotni Mormonta był y otwarte na oś cież. Wilkor wpadł do pokoju. Jon zatrzymał się na progu, by przyzwyczaić wzrok do ciemnoś ci. Okna w komnacie był y szczelnie zasł onię te. - Kto tam? - zawoł ał.

I wtedy to zobaczył: cień poś ró d cieni suną cy do drzwi, któ re prowadził y do sypialni Mormonta. Postać w czerni, postać okryta szczelnie pł aszczem. Pod kapturem widać był o tylko oczy, oczy pł oną ce lodowatym, bł ę kitnym blaskiem…

Duch skoczył. Mę ż czyzna i wilk potoczyli się po ziemi; nie wydają c ż adnego odgł osu, przewró cili krzesł o i stó ł peł en papieró w. Pod sufitem latał kruk Mormonta i krzyczał: - Ziarno, ziarno, ziarno, ziarno. - Jon czuł się ró wnie ś lepy jak maester Aemon. Z plecami przyciś nię tymi do ś ciany przesuną ł się do okna i zerwał zasł onę. Blask księ ż yca rozlał się po pokoju. Jon dostrzegł czarne dł onie zanurzone w biał ej sierś ci, nabrzmiał e palce zaciskał y się na gardle wilkora. Duch rzucał się i kł apał zę bami, przebierają c ł apami w powietrzu, lecz nie potrafił wyzwolić się z uś cisku.

Jon musiał zapomnieć o strachu. Pochylił się do przodu i z cał ej sił y zamachną ł się mieczem. Ż elazne ostrze przecię ł o rę kaw, skó rę i koś ć, lecz odgł os wydał mu się nienaturalny. Wokó ł poczuł, dziwną i zimną, duszą cą woń. Zobaczył na podł odze ramię, czarne palce niczym wiją ce się robaki widoczne w kał uż y księ ż ycowego blasku. Duch uwolnił się z uś cisku drugiej rę ki i wycofał się z wywieszonym ję zorem.

Zakapturzona postać uniosł a gł owę, odsł aniają c trupiobladą twarz. Jon zadał cios bez chwili wahania. Miecz rozcią ł twarz napastnika aż do koś ci, odcią ł mu nos i zostawił otwó r od policzka do policzka pod oczyma, oczyma podobnymi do pł oną cych gwiazd. Jon znał tę twarz. Othor, pomyś lał, cofają c się. Bogowie, przecież on nie ż yje, nie ż yje. Widział em go martwego.

Poczuł coś na nodze. Czarne palce zacisnę ł y się na jego kostce. Ramię wspinał o się po jego nodze, rozrywają c materiał ubrania i ciał o. Krzykną wszy z obrzydzeniem, Jon strą cił palce z nogi i odrzucił ramię mieczem. Upadł o na podł ogę, wiją c się; palce dł oni zamykał y się i otwierał y.

Martwe ciał o rzucił o się do przodu. Nigdzie nie był o krwi. Jednorę ka postać z rozcię tą na pó ł twarzą wydawał a się nic nie czuć. Jon zasł onił się mieczem. - Nie zbliż aj się! - krzykną ł przez ś ciś nię te gardł o. - Ziarno - zakrakał ptak - ziarno, ziarno. - Odcię te ramię wysuwał o się ze swojego rę kawa niczym blada ż mija o czarnej pię ciopalczastej gł owie. Duch skoczył i chwycił je w zę by. Rozległ się chrzę st koś ci. Jon zamierzył się w szyję napastnika i poczuł, ż e ostrze jego miecza wchodzi gł ę boko w ciał o.

Ciał o Othora rzucił o się na niego, zwalają c go z nó g.

Jon zatoczył się na przewró cony stó ł, tracą c na moment oddech. Miecz, gdzie jest miecz? Zgubił ten przeklę ty miecz! Kiedy otworzył usta do krzyku, istota wpakował a mu palce do ust. Krztuszą c się, spró bował odepchną ć rę kę, lecz ciał o był o zbyt cię ż kie. Rę ka wpychał a się coraz gł ę biej do gardł a Jona, zimna jak ló d, dusił a go coraz bardziej. Jon nie widział niczego poza upiorną twarzą przyciś nię tą do jego twarzy. Roziskrzone, bł ę kitne oczy obcego pokrywał szron. Jon drapał jego zimne ciał o paznokciami i kopał go. Pró bował gryź ć, zadawać ciosy, pró bował oddychać …

I nagle napó r ustą pił, palce puś cił y jego gardł o. Jon opadł na kolana i drż ą c, zaczą ł wymiotować. Duch znowu zaatakował. Patrzył, jak wilkor zanurzył kł y w brzuchu istoty i wyrywał jej wnę trznoś ci. Patrzył dł ugą chwilę pó ł przytomny, zanim przypomniał sobie o mieczu…

…i wtedy zobaczył lorda Mormonta, któ ry pojawił się w drzwiach z lampą oliwną w dł oniach, nagi, zaspany. Okaleczona, pozbawiona palcó w rę ka zaczę ł a peł zną ć w jego stronę. Jon chciał krzykną ć, lecz nie mó gł wydobyć z siebie gł osu. Dź wigną wszy się z trudem na nogi, kopną ł ramię i wyrwał lampę z rę ki Starego Niedź wiedzia. Pł omień zał amał się i niemal zgasł. - Spalić! - zakrakał kruk. - Spalić, spalić, spalić!

Jon dostrzegł zasł onę, któ rą wcześ niej zerwał z okna. Rzucił lampę mię dzy jej fał dy. Zachrzę ś cił metal, pę kł o szkł o, popł yną ł olej, a chwilę pó ź niej rozległ się syk ogromnego pł omienia, któ ry obją ł zasł onę. Jon poczuł jego ciepł o na twarzy, któ re teraz wydał o mu się sł odsze niż najsł odszy pocał unek. - Duch! - zawoł ał.

Wilkor przybiegł do niego, tymczasem obca istota pró bował a dź wigną ć się na nogi - z jej ogromnej rany na brzuchu zwisał y ciemne ż mije wnę trznoś ci. Jon chwycił pł oną cą zasł onę, oderwał kawał materiał u i cisną ł ognistym pociskiem w martwe ciał o. - Niech się spali, modlił się, patrzą c, jak pł omienie liż ą martwe ciał o, bogowie, bł agam, niech się spali.


Bran

 

Karstarkowie przybyli w zimny, wietrzny poranek, a wraz z nimi trzystu jeź dź có w i prawie dwa tysią ce pieszych z ich zamku w Karhold. Stalowe groty ich wł ó czni poł yskiwał y w sł abym blasku wschodzą cego sł oń ca. Przed kolumną szedł mę ż czyzna, któ ry wybijał rytm marszu na bę bnie wię kszym od niego: bum, bum, bum.

Bran przyglą dał im się z wież yczki straż niczej na zewnę trznym murze. Usadowiony na ramionach Hodora, patrzył przez lunetę z brą zu, któ ra należ ał a do maestera Luwina. Prowadził ich sam lord Rickard. U jego bokó w jechali jego synowie, Harrion, Eddard i Torrhen, jechali pod czarnymi jak noc sztandarami ozdobionymi rozpromienionym sł oń cem, godł em ich rodu. Stara Niania opowiadał a kiedyś, ż e w ich ż ył ach pł ynie krew Starkó w, chó d patrzą c na nich teraz, Bran uznał, ż e nie są do nich podobni. Byli to ogromni mę ż czyź ni o zaciekł ych, zaroś nię tych twarzach i dł ugich wł osach rozpuszczonych luź no na ramionach. Nosili pł aszcze ze skó r niedź wiedzia, foki albo wilka.

To już ostatni. Pozostali lordowie i ich wojska przybyli wcześ niej. Bran bardzo chciał wyjechać do nich, zobaczyć zimowe miasto peł ne ludzi, tł umy przewalają ce się po targu każ dego ranka, ulice stratowane koń skimi kopytami i koł ami wozó w. Jednakż e Robb zabronił mu opuszczać zamek. - Nie mamy tylu ludzi, ż eby cię pilnowali - wyjaś nił mu brat.

- Wezmę ze sobą Lato - upierał się Bran.

- Bran, nie sprzeczaj się ze mną - odparł mu wtedy Robb. - Dobrze wiesz, o co chodzi. Zaledwie dwa dni temu jeden z ludzi Lorda Boltona zadź gał noż em czł owieka od lorda Cerwyna pod Pł oną cą Kł odą. Pani matka chyba by mnie obdarł a ze skó ry, gdybyś znalazł się w niebezpieczeń stwie. - Powiedział to tonem Lorda Robba, co oznaczał o, ż e nie należ ał o z nim wię cej dyskutować.

Bran wiedział, ż e to z powodu wydarzenia w wilczym lesie. Od tamtego czasu wcią ż jeszcze drę czył y go zł e sny. Okazał się wtedy bezradny jak niemowlę, tak samo bezradny jak Rickon. A nawet jeszcze bardziej… bo Rickon mó gł by przynajmniej ich kopną ć. Czuł wstyd na wspomnienie tamtej chwili. Od Robba dzielił o go zaledwie kilka lat. Skoro jego brat był prawie dorosł y, to i on takż e. Powinien umieć się obronić.

Rok temu, przedtem, poszedł by do miasta, nawet gdyby musiał przejś ć przez mur. Wtedy potrafił biegać po schodach, wsiadać i zsiadać ze swojego kuca i posł ugiwać się drewnianym mieczem na tyle dobrze, by powalić księ cia Tommena. Teraz mó gł tylko siedzieć i przyglą dać się przez lupę maestera Luwina. Maester nauczył go rozpoznawać wszystkie sztandary: srebrna pię ś ć w rę kawicy na purpurowym tle, herb Gloversó w, Czarny Niedź wiedź lady Mormont, okropny, wychł ostany mę ż czyzna niesiony na czele oddział u Roose’a Boltona z Dreadfort, ł oś Hornwoodsó w, berdysz Cerwynsó w, trzy drzewa straż nicze Tallhartsó w i straszny, ryczą cy olbrzym w porwanych ł ań cuchach Rodu Umberó w.

Szybko nauczył się rozpoznawać twarze poszczegó lnych lordó w, ich synó w i rycerzy, któ rzy przybywali do Winterfell. Wszyscy naraz nie zmieś ciliby się nawet w Wielkiej Sali, dlatego Robb goś cił osobno kolejne rody. Bran zawsze zasiadał na honorowym miejscu po prawej rę ce brata. Niektó rzy spoś ró d goś ci przeszywali go twardymi spojrzeniami, jakby zastanawiali się, co robi na tym wysokim miejscu taki ż ó ł todzió b, i w dodatku jeszcze kaleka.

- Ilu? - Bran spytał maestera Luwina, kiedy lord Karstark i jego synowie przejechali przez bramę.

- Dwanaś cie tysię cy ludzi albo niewiele mniej.

- Ilu rycerzy?

- Doś ć - odparł maester, a w jego gł osie zabrzmiał a nuta zniecierpliwienia. - Ż eby zostać rycerzem, trzeba odbyć wartę w sę pcie, a potem zostać namaszczonym siedmioma olejami i zł oż yć ś luby. Na pó ł nocy tylko nieliczne spoś ró d rodó w wyznają Siedmiu. Reszta wierzy w dawnych bogó w, nie pasują wojownikó w na rycerzy… lecz lordowie ci, a takż e ich synowie i zaprzysię ż eni im wojownicy w niczym nie ustę pują rycerzom, są tak samo dzielni, lojalni i szlachetni. Miarą czł owieka nie jest tytuł przed jego imieniem. Powtarzał em ci to setki razy.

- Ilu rycerzy? - spytał ponownie Bran.

Maester Lu win westchną ł. - Trzystu, moż e czterystu, do tego trzy tysią ce zbrojnych, któ rzy nie są rycerzami.

- Lord Karstark to już ostatni - powiedział Bran zamyś lony. - Robb przyjmie go dzisiaj.

- Bez wą tpienia.

- Kiedy… kiedy wyruszą?

- Musi iś ć niebawem albo w ogó le zrezygnować - odpowiedział maester Luwin. - Zimowe miasto pę ka w szwach, a jego armia pozbawi okoliczną ludnoś ć resztek ż ywnoś ci, jeś li zostaną tutaj dł uż ej. Pozostali doł ą czą do niego po drodze, rycerze ze wzgó rz, wyspiarze oraz lordowie Manderly i Flint. Nad rzeką toczą się już walki, a twó j brat ma do przebycia wiele mil.

- Wiem - odparł Bran przybitym tonem. Zresztą podobnie się czuł. Oddają c maesterowi lunetę, zauważ ył czerwony plac na czubku gł owy starca, któ ry prześ wiecał mię dzy wł osami. Poczuł się dziwnie, gdy tak patrzył na niego z gó ry - dotą d widział go zawsze z doł u - lecz z plecó w Hodora wszystko wyglą dał o inaczej. - Mam już doś ć patrzenia. Hodor, zanieś mnie do twierdzy.

- Hodor - powiedział Hodor.

Maester Luwin wsuną ł lunetę do rę kawa. - Bran, twó j pan brat nie ma teraz czasu dla ciebie. Musi przywitać się z lordem Karstarkiem i jego synami.

Wycię te w granicie uchwyty tworzył y rodzaj drabiny w ś cianie wewnę trznego muru wież y. Hodor nucił pod nosem, schodzą c powoli, a Bran podskakiwał w swoim wiklinowym siedzeniu, któ re wymyś lił dla niego maester Luwin. Luwin zaprojektował go na wzó r koszó w, w któ rych kobiety nosił y na plecach drewno na opał. Trzeba był o tylko wycią ć otwory na nogi i umocować wię cej paskó w, ż eby odpowiednio rozł oż yć cię ż ar ciał a Brana. Oczywiś cie, to nie to samo, co jazda na grzbiecie Tancerki, lecz nie wszę dzie dał o się na niej pojechać, dlatego Bran nie czuł się zawstydzony, kiedy Hodor nosił go na rę kach jak dziecko. Wydawał o mu się, ż e Hodor lubi to robić, choć nie miał pewnoś ci. Niebezpieczne był o tylko przejś cie przez drzwi. Czasem Hodor zapominał, ż e niesie Brana na plecach, co mogł o okazać się bolesne.

Od prawie dwó ch tygodni tylu ludzi przyjeż dż ał o i wyjeż dż ał o z zamku, ż e na rozkaz Robba trzymano kraty w obu bramach podniesione, a most opuszczony, nawet w nocy. Kiedy Bran znalazł się przed wież ą, ujrzał dł ugą kolumnę uzbrojonych lansjeró w przechodzą cych nad fosą mię dzy murami; byli to ludzie Karstarka, któ rzy przybywali wł aś nie do zamku za swoim lordem. Ubrani byli w czarne ż elazne pó ł heł my i czarne weł niane pł aszcze z biał ym sł oń cem. Hodor szedł obok nich, uś miechają c się do samego siebie i dudnią c butami na drewnianym moś cie. Jeź dź cy zerkali na nich zaciekawieni, a jeden z nich parskną ł ś miechem. Bran nie zwracał na nich uwagi. - Ludzie bę dą się na ciebie gapili - ostrzegł go Maester Luwin, kiedy po raz pierwszy zał oż yli kosz Hodorowi. - Bę dą się gapić, bę dą gadać, a nawet kpić z ciebie. - Niech sobie kpią, pomyś lał Bran. W sypialni nikt z niego nie szydził, ale przecież nie mó gł spę dzić reszty ż ycia w ł ó ż ku.

Kiedy przechodzili pod opuszczaną kratą, Bran przył oż ył dwa palce do ust i zagwizdał. Lato przybiegł z drugiego koń ca dziedziń ca. Wś ró d Karstarkó w nastą pił o zamieszanie; ich konie przewracał y oczyma i wierzgał y gwał townie. Jeden staną ł dę ba, niemal zrzucają c jeź dź ca. Zapach wilkora wywoł ywał u nich panikę. - Do boż ego gaju. - Bran przypomniał Hodorowi.

Ś cisk panował nawet w samym Winterfell. Dziedziniec rozbrzmiewał szczę kiem mieczy i toporó w, dudnieniem wozó w i szczekaniem psó w. Przez otwarte drzwi zbrojowni Bran dostrzegł Mikkena w jego kuź ni; bił mł otem, a z jego nagiej piersi kapał y krople potu. Bran nigdy dotą d nie widział jeszcze tylu obcych, nawet w czasie wizyty kró la Roberta.

Starał się nie kurczyć, kiedy Hodor przechodził przez niskie drzwi. Szli dł ugim, mrocznym korytarzem. Wilk podą ż ał za nimi cicho. Od czasu do czasu podnosił ł eb, a wtedy jego ś lepia bł yskał y jak roztopione zł oto. Bran miał ochotę go pogł askać, lecz siedział za wysoko.

Boż y gaj był wyspą spokoju poś ró d morza chaosu, któ re zalał o Winterfell. Hodor szedł mię dzy gę sto rosną cymi dę bami, grabami i drzewami straż niczymi, kierują c się w stronę stawu przy drzewie sercu. Wcią ż nucą c pod nosem, zatrzymał się pod rozł oż ystymi konarami magidrzewa. Bran chwycił się gał ę zi i wysuną ł z kosza. Przez chwilę wisiał z twarzą przyciś nię tą do ciemnoczerwonych liś ci. Potem Hodor zdją ł go i posadził na gł adkim kamieniu tuż nad wodą. - Chcę zostać sam - powiedział. - Idź się wymoczyć.

- Hodor. - Hodor odszedł, powł ó czą c nogami, i znikną ł mię dzy drzewami. Po drugiej stronie boż ego gaju, pod oknami komnat goś cinnych, podziemne gorą ce ź ró dł o utworzył o trzy mał e stawy. W dzień i w nocy unosił a się tam para, a ś cianę pokrywał a gruba warstwa mchu. Hodor nienawidził zimnej wody, a na widok mydł a uciekał niczym kot na drzewo, za to chę tnie wchodził do najgorę tszych nawet ź ró deł, gdzie potrafił przesiadywać godzinami, naś ladują c beknię ciami odgł os bą belkó w, któ re wydobywał y się z zielonej gł ę bi.

Lato napił się wody i poł oż ył u boku Brana. Podrapał wilka po szyi i przez chwilę obaj pogrą ż yli się w bł ogim spokoju. Bran zawsze lubił przychodzić do boż ego gaju, takż e i przedtem, lecz ostatnio zachodził tam coraz czę ś ciej. Już nawet nie bał się, tak jak dawniej, drzewa serca. Ciemnoczerwone oczy wycię te na jasnym pniu wcią ż na niego patrzył y, lecz teraz w jakiś sposó b przynosił o mu to ulgę. Tł umaczył sobie, ż e to bogowie patrzą na niego, dawni bogowie, bogowie Starkó w, Pierwszych Ludzi i dzieci lasu, bogowie jego przodkó w. Czuł się bezpieczny w ich obecnoś ci, a gł ę boka cisza poś ró d drzew pozwalał a mu skupić myś li. Bran duż o myś lał od czasu swojego upadku, myś lał, marzył i rozmawiał z bogami.

- Proszę, sprawcie, ż eby Robb nie wyjechał - modlił się cicho. Musną ł dł onią powierzchnię wody, wysył ają c drobne fale. - Proszę, sprawcie, ż eby został. A jeś li już musi pojechać, to niech wró ci bezpiecznie z mamą, ojcem i dziewczynkami. I ż eby Rickon… ż eby Rickon zrozumiał.

Jego mał y braciszek stał się nieznoś ny jak zimowy wiatr od chwili, kiedy dowiedział się, ż e Robb odjeż dż a na wojnę, na przemian to pł akał, to się zł oś cił. Nie chciał jeś ć, krzyczał po nocach, a nawet uderzył Starą Nianię, któ ra chciał a zaś piewać mu do snu, nastę pnego zaś dnia przepadł. Szukał o go pó ł zamku. Kiedy wreszcie znaleziono go w krypcie, Rickon zaczą ł bronić się zardzewiał ym mieczem, któ ry zabrał z kolan jednemu z kró ló w, a z ciemnoś ci warczał groź nie i bł yskał zielonymi ś lepiami Kudł acz. Wilk okazał się ró wnie rozzł oszczony jak Rickon i ugryzł w ramię Gage’a, a potem Mikkena w udo. Robb potrzebował pomocy Szarego Wichru, by nad nim zapanować. Od tamtej pory Farlen trzymał czarnego wilka na ł ań cuchu w psiarni, co jeszcze bardziej zasmucił o Rickona.

Maester Luwin doradzał Robbowi - w czym bardzo popierał go Bran - aby został w Winterfell dla wł asnego dobra, a takż e dla dobra Rickona, lecz jego brat krę cił niezmiennie gł ową i powtarzał: - Ja nie chcę jechać. Ja muszę jechać.

Tylko w poł owie był o to kł amstwo. Bran rozumiał, ż e ktoś powinien jechać, ż eby utrzymać Przesmyk i pomó c Tullym w walce przeciwko Lannisterom, ale nie musiał to być Robb. Jego brat mó gł przekazać komendę Halowi Mollenowi albo Theonowi Greyjoyowi, czy też któ remuś innemu spoś ró d lordó w. To wł aś nie doradzał mu maester Luwin, lecz Robb nie ustę pował. - Pan ojciec nie posył ał ludzi na ś mierć, a sam ukrywał się jak tchó rz za murami Winterfell - odpowiedział tonem Robba Lorda.

Dla Brana Robb stał się teraz obcy, przemieniony, był teraz jak prawdziwy pan, chociaż nie nadszedł jeszcze czternasty dzień jego imienia i dopiero za dwa lata bę dzie mó gł nazwać siebie mę ż czyzną. Wydawał o się, ż e wyczuwali to nawet przybyli lordowie. Pró bowali sprawdzić go na ró ż ne sposoby. Roose Bolton i Robert Glover domagali się zaszczytu dowodzenia w bitwie; pierwszy z nich wyraził się bardzo obcesowo, drugi, z uś miechem na ustach, niby ż artem. Krzepka, siwowł osa Maege Mormoni, ubrana w kolczugę jak mę ż czyzna, oś wiadczył a bez ogró dek, ż e Robb mó gł by być jej wnukiem i nie bę dzie wydawał jej rozkazó w… ale tak się skł ada, iż ma wnuczkę, któ ra chę tnie poś lubi Robba. Lord Cerwyn, mą ż o ł agodnym usposobieniu, po prostu przyjechał ze swoją có rką, pulchną trzydziestoletnią panną, któ ra siedział a u boku ojca i ani na chwilę nie podniosł a wzroku znad swojego talerza. Jowialny lord Hornwood nie miał có rek, za to przyjeż dż ał z prezentami; jednego dnia był to koń, nastę pnego udziec jeleni, kiedy indziej posrebrzany ró g myś liwski. I nie chciał nic w zamian… nic poza pewnym mają tkiem, któ ry kiedyś odebrano jego dziadowi, oraz prawa do polowań na pó ł noc od pewnej granicy i wybudowania tamy na Biał ym Noż u.

Podobnie jak ojciec by to uczynił, tak i Robb każ demu z nich okazał chł odną uprzejmoś ć, naginają c ich do swojej woli.

Kiedy lord Umber, zwany przez swoich ludzi Wielkim Jonem, ponieważ był wysoki jak Hodor i jeszcze szerszy w barach, zagroził, ż e zabierze swoje sił y do domu, jeś li otrzyma miejsce w kolumnie za Hornwoodami albo Cerwynami, Robb spokojnie odpowiedział mu, by tak uczynił. - A gdy już się rozprawimy z Lannisterami - dodał, drapią c wilkora za uchem - wró cimy na pó ł noc, wycią gniemy cię z twojej twierdzy i powiesimy jako krzywoprzysię ż cę. - Zł orzeczą c Robbowi, Greatjon cisną ł w ogień dzban z piwem i rykną ł, ż e Robb jest tak zielony, iż pewnie sika na zielono. Kiedy Hallis Mollen pró bował go uspokoić, Wielki Jon przewró cił go na podł ogę, wywró cił stó ł kopniakiem i wycią gną ł z pochwy najwię kszy i najbrzydszy miecz, jaki Bran widział kiedykolwiek. Siedzą cy dookoł a jego synowie, bracia i zbrojni skoczyli na nogi, się gają c po broń.

Wtedy Robb tylko coś cicho powiedział i w mgnieniu oka lord Umber leż ał na plecach, jego miecz trzy stopy dalej, a z jego dł oni, tam gdzie Szary Wicher odgryzł dwa palce, pł ynę ł a krew. - Pan ojciec uczył mnie zawsze, ż e należ y karać ś miercią tego, kto wycią gnie miecz przeciw swojemu lordowi - powiedział Robb - ale ja myś lę, ż e ty chciał eś tylko pokroić moje mię so. - Bran o mał o nie zwymiotował, patrzą c na Greatjona, któ ry pró bował się podnieś ć, ssą c okaleczoną dł oń … lecz olbrzym zupeł nie niespodziewanie roześ miał się. - Twoje mię so - rykną ł - jest cholernie twarde.

Po tym wydarzeniu Greatjon został prawą rę ką Robba i jego najzagorzalszym orę downikiem. Przekonywał wszystkich gł oś no, ż e chł opak jest z krwi i koś ci Starkiem i lepiej niech zegną przed nim kolana, jeś li nie chcą, ż eby im coś je odgryzł o.

Pó ź niej, tego samego wieczoru, brat Brana przyszedł do jego sypialni blady i poruszony. - Myś lał em, ż e mnie zabije - wyznał Robb. - Widział eś, jak rzucił Halem, jakby to był Rickon? Bogowie, a przecież on nie jest najgorszy, tylko krzyczy najgł oś niej. Lord Roose nie odzywa się ani sł owem i tylko patrzy na mnie, a mnie wtedy przychodzi na myś l ten ich pokó j w Dredfort, gdzie Boltonowie wieszają skó ry swoich ofiar.

- Takie tam opowieś ci Starej Niani - odparł Bran bez przekonania. - Prawda?

- Nie wiem. - Pokiwał gł ową. - Lord Cerwyn ma zamiar zabrać ze sobą na poł udnie swoją có rkę. Ż eby mu gotował a, jak twierdzi. Zdaniem Theona któ rejś nocy có rka wylą duje w moim ł ó ż ku. Szkoda… szkoda, ż e nie ma tutaj ojca…

W tym jednym punkcie wszyscy się zgadzali: zaró wno Bran, jak i Rickon i Robb Lord pragnę li, by ojciec był z nimi. Lord Eddard znajdował się jednak tysią ce mil od domu, moż e przykuty ł ań cuchami w jakimś lochu, moż e walczą cy o swoje ż ycie albo już martwy. Nikt nie wiedział na pewno, kolejni przybysze opowiadali co innego, a każ da opowieś ć był a straszniejsza od poprzedniej. Gł owy gwardzistó w ojca gnił y wbite na pale na murach Czerwonej Twierdzy. Kró l Robert zmarł na rę kach ojca. Baratheonowie oblegali Kró lewską

Przystań. Lord Eddard uciekł na poł udnie z Renlym, niegodziwym bratem Kró la. Arya i Sansa został y zamordowane przez Ogara. Matka zabił a Tyriona i wywiesił a jego ciał o na murach Riverrun. Lord Tywin Lannister maszerował na Eyrie, palą c i mordują c po drodze. Pewien zamroczony winem podró ż nik utrzymywał nawet, ż e Rhaegar powstał z martwych i zbierał ogromny zastę p dawnych bohateró w na Dragonstone, by odzyskać tron ojca.

Kiedy wreszcie przybył kruk z listem napisanym rę ką Sansy i zapieczę towany pieczę cią ojca; jego treś ć okazał a się ró wnie niewiarygodna jak krą ż ą ce dotą d opowieś ci. Bran wcią ż pamię tał wyraz twarzy Robba, któ ry wpatrywał się w list z niedowierzaniem. - Ona pisze, ż e ojciec spiskował z brać mi Kró la - przeczytał. - Kró l Robert nie ż yje, a ja i matka mamy się stawić w Czerwonej Twierdzy, ż eby zł oż yć hoł d Joffreyowi. Pisze, ż e musimy okazać mu lojalnoś ć, a kiedy ona poś lubi Joffreya, bę dzie go bł agać, by darował ż ycie panu ojcu. - Robb zacisną ł wtedy pię ś ć, zgniatają c list. - Ani sł owa o Aryi, ani sł owa. A niech to! Co się z nią stał o?



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.