Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Podziękowania 47 страница



- Jak każ esz, panie.

Po wyjś ciu Tomarda lord Eddard Stark siedział wpatrzony w pł omień ś wiecy ustawionej na stole. Przez chwilę ż al przygnió tł go cał kowicie. Pragną ł jedynie mó c pó jś ć do boż ego gaju, klę kną ć przed drzewem sercem i modlić się o ż ycie Roberta Baratheona, któ ry dla niego był kimś wię cej niż bratem. Ludzie bę dą mó wić, ż e Eddard Stark zdradził Kró la i wydziedziczył jego syna. Miał tylko nadzieję, ż e bogowie wiedzą lepiej i ż e Robert pozna prawdę w krainie za grobem.

Ned wyją ł ostatni list Kró la. Sztywny biał y zwó j, zalakowany zł otą pieczę cią, kilka kró tkich sł ó w i krwawa plama. Jak niewielka istnieje ró ż nica mię dzy zwycię stwem i poraż ką, mię dzy ż yciem i ś miercią. Wyją ł ś wież y arkusz i zamoczył pió ro. Do Jego Mił oś ci Stannisa z Rodu Baratheonó w, napisał. Zanim list mó j dotrze do ciebie, twó j brat, Robert, nasz wł adca od pię tnastu lat, bę dzie już martwy. Raniony okrutnie przez dzika w czasie polowania…

Wydawał o mu się, ż e litery wiją się na papierze, kiedy zatrzymał dł oń. Lord Tywin i ser Jaime nie należ eli do ludzi, któ rzy by potrafili przyją ć zniewagę z pokorą; bę dą raczej walczyć niż uciekną. Bez wą tpienia lord Stannis miał się na bacznoś ci po zamordowaniu Jona Arryna, lecz bezwzglę dnie powinien przybyć do Kró lewskiej Przystani z cał ą sił ą, zanim nadejdą Lannisterowie.

Ned starannie dobierał sł owa. Skoń czywszy, podpisał list - Eddardl Stark, Lord Winterfell, Namiestnik Kró la, Protektor Kró lestwa, odcisną ł go bibuł ą, zł oż ył dwukrotnie i roztopił nad ś wiecą wosk na pieczę ć.

Regencja bę dzie kró tka, pomyś lał, czekają c na wosk. Nowy kró l wybierze swojego Namiestnika i Ned bę dzie mó gł wró cić do domu! Uś miechną ł się na myś l o Winterfell. Zapragną ł usł yszeć ś miech! Brana, pojechać z Robbem na polowanie z jastrzę biem, popatrzeć, jaki bawi się Rickon. Zapragną ł zanurzyć się w gł ę boki sen we wł asnym! ł ó ż ku, przytulony mocno do swojej pani, Catelyn.

Kiedy przykł adał pieczę ć z wilkorem do mię kkiego, biał ego wosku, wró cił Cayn w towarzystwie Desmonda. Mię dzy nimi stał Littlefinger. Ned podzię kował straż nikom i odesł ał ich.

Lord Petyr ubrany był w bł ę kitną aksamitną tunikę o bufiastych rę kawach i srebrzystą pelerynę z wyszytymi na niej przedrzeź niaczami. - Pewnie powinienem już zł oż yć gratulacje - powiedział, siadają c.

Ned zmarszczył brwi. - Kró l leż y ranny, bliski ś mierci.

- Wiem - odpowiedział Littlefinger. - Wiem też, ż e Robert mianował cię Protektorem Kró lestwa.

Ned zerkną ł na zapieczę towany list Kró la na stole. - A jak to się stał o, ż e wiesz o tym, mó j panie?

- Yarys wspomniał o tym - powiedział Littlefinger - a ty wł aś nie potwierdził eś.

Grymas gniewu wykrzywił usta Neda. - Przeklę ty Yarys i jego ptaszki. Catelyn miał a rację. Ten czł owiek potrafi czarować. Nie ufam mu.

- Wspaniale. Uczysz się. - Littlefinger pochylił się do przodu. - Ale chyba nie ś cią gał eś mnie tutaj w ś rodku nocy, ż eby rozmawiać o eunuchu.

- Nie - przyznał Ned. - Poznał em tajemnicę, przed wyjawieniem któ rej ś mierć powstrzymał a Jona Arryna. Robert nie zostawi po sobie ż adnego prawowitego syna. Joffrey i Tommen są bę kartami Jaime’a Lannistera zrodzonymi z jego kazirodczego zwią zku z Kró lową.

Littlefinger unió sł brwi. - Szokują ce wieś ci - powiedział tonem, któ ry wcale nie sugerował zdziwienia. - Dziewczyna takż e? Bez wą tpienia. A zatem po ś mierci Kró la…

- Prawo do tronu przejdzie na lorda Stannisa, starszego z dwó ch braci Roberta.

Lord Petyr pogł adził spiczastą bró dkę, zamyś lony. - Tak by się zdawał o. Chyba ż e…

- Chyba ż e…, mó j panie? Stannis jest spadkobiercą i nic nie moż e tego zmienić.

- Stannis nie moż e wstą pić na tron bez twojej pomocy. Jeś li jesteś mą dry, dopilnujesz, ż eby Joffrey otrzymał koronę.

Ned zgromił go kamiennym spojrzeniem, usł yszawszy podejrzenie zdrady. - Czy ty nie masz ani odrobiny honoru?

- Odrobinę … chyba tak - odparł Littlefinger nie zraż ony. - Wysł uchaj mnie. Stannis nie jest ani twoim przyjacielem, ani moim. Nawet jego bracia ledwo go trawią. Ten czł owiek jest jak z ż elaza, nieugię ty. O, tak, z pewnoś cią wybierze nowego Namiestnika i nową radę. Bez wą tpienia podzię kuje ci za to, ż e przekazał eś mu koronę, ale nie pokocha cię za to. Jego koronacja oznacza wojnę. Stannis nie bę dzie miał ani chwili spokoju, dopó ki ż yją Cersei i jej bę karty. Myś lisz, ż e lord Tywin bę dzie patrzył spokojnie, jak przymierzają się do obcię cia gł owy jego có rce? Casterly Rock zbuntuje się, i nie tylko oni. Robert okazał ł askę wobec tych, któ rzy sł uż yli kró lowi Aerysowi, jeś li tylko zgodzili się zostać jego lennikami. Stannis nie bę dzie taki wspaniał omyś lny. Nie zapomni o oblę ż eniu Koń ca Burzy. Każ dy, kto walczył pod sztandarem smoka albo brał udział w powstaniu Balona Greyjoya, bę dzie miał powody do obaw. Zapewniam cię, ż e poleje się krew, jeś li posadzisz Stannisa na Ż elaznym Tronie. A teraz, mó j panie, spó jrz na drugą stronę tej monety. Joffrey nie ma jeszcze dwunastu lat, a Robert tobie przekazał regencję. Jesteś Namiestnikiem Kró la i Protektorem cał ego Kró lestwa. Masz wł adzę na wycią gnię cie rę ki, lordzie Stark. Musisz tylko po nią się gną ć. Zawrzyj pokó j z Lannisterami. Uwolnij Karł a. Oż eń Joffreya z twoją Sansą. Wydaj swoją mł odszą có rkę za księ cia Tommena, a swojego spadkobiercę za Myrcellę. Joffrey osią gnie peł noletnoś ć dopiero za cztery lata. Wtedy bę dzie cię traktował jak drugiego ojca, a nawet jeś li nie, no »có ż … cztery lata to kawał czasu. Wystarczają co dł ugi, ż eby pozbyć się lorda Stannisa. A gdyby Joffrey sprawiał jakieś kł opoty, uchylamy rą bka tajemnicy i posadzimy na tronie lorda Renly’ego.

- My? - powtó rzył Ned.

Littlefinger wzruszył ramionami. - Bę dziesz potrzebował kogoś, kto by ci pomó gł dź wigać brzemię. Zapewniam cię, moja cena nie bę dzie wygó rowana.

- Twoja cena. - Ned mó wił lodowatym gł osem. - Lordzie Baelish, to, co proponujesz, to zdrada.

- Tylko kiedy przegramy.

- Zapomniał eś o czymś - powiedział Ned. - Zapomniał eś o Jonie Arrynie, o Jorrym Casselu. Zapomniał eś też o tym. - Wycią gną ł sztylet i poł oż ył go na stole mię dzy nimi. Zrobiony był ze smoczej koś ci i valyriań skiej stali, ostry jak ró ż nica mię dzy dobrem i zł em, mię dzy prawdą i fał szem, mię dzy ż yciem i ś miercią. - Przysł ali czł owieka, ż eby poderż ną ł gardł o mojemu synowi, lordzie Baelish.

Littlefinger westchną ł. - Obawiam się, ż e zapomniał em o tym, mó j panie. Wybacz mi. Przez moment zapomniał em, ż e rozmawiam ze Starkiem. - Skrzywił się. - A zatem Stannis… i wojna?

- To nie jest wybó r mię dzy jednym a drugim. Stannis jest spadkobiercą.

- Nie mnie sprzeczać się z Lordem Protektorem. Tak wię c czego chcesz ode mnie? Bo przecież nie mojej mą droś ci, prawda?

- Postaram się zapomnieć o twojej… mą droś ci - rzucił Ned oschle. - Wezwał em cię do siebie, aby prosić o pomoc, któ rą obiecał eś Catelyn. Dla nas wszystkich nadeszł a trudna godzina. Owszem, Robert wyznaczył mnie protektorem, jednakż e w oczach ś wiata Joffrey wcią ż pozostaje jego synem i spadkobiercą. Kró lowa ma tuzin rycerzy i stu zbrojnych, któ rzy wykonają każ de jej polecenie… wystarczy, by pokonać tych, któ rzy pozostali z mojej straż y. Ponadto bardzo moż liwe, ż e w tej chwili Jaime jedzie do Kró lewskiej Przystani, a za nim cał a wataha Lannisteró w.

- A ty nie masz armii. - Littlefinger obracał powoli w dł oniach sztylet. - Niewiele uczuć pozostał o, mię dzy lordem Renly a Lannisterami. Bronze Yohn Royce, ser Balon Swann, ser Loras, lady Tanda, bliź niaki Redwyne’ó w… każ de z nich ma na dworze garstkę rycerzy i oddanych im zbrojnych.

- Renly ma trzydziestu w osobistej straż y, pozostali mniej. Za mał o, nawet gdybym przyją ł, ż e wszyscy oni mnie poprą. Muszę mieć zł ote pł aszcze. Miejska Straż ma dwa tysią ce ludzi, któ rzy przysię gali bronić zamku, miasta i kró lewskiego pokoju.

- Ach, lecz kiedy Kró lowa wybierze jednego Kró la, a Namiestnik innego, czyjego pokoju bę dą strzec? - Lord Petyr trą cił palcem sztylet, któ ry zaczą ł wirować w miejscu. Kiedy wreszcie się zatrzymał, jego ostrze wskazał o na Littlefingera. - Oto twoja odpowiedź - powiedział, uś miechają c się. - Pó jdą za tym, któ ry im zapł aci. - Odchylił się do tył u i spojrzał prosto w twarz Neda; w jego szarozielonych oczach bł yskał y iskierki szyderstwa. - Stark, nosisz swó j honor niczym zbroję. Wydaje ci się, ż e cię chroni, ona tymczasem cią ż y ci tylko i utrudnia ruchy. Spó jrz na siebie. Wiesz, po co mnie tutaj wezwał eś. Dobrze wiesz, co chcesz, ż ebym zrobił. Zdajesz sobie sprawę, co trzeba to zrobić … ale to nie jest uczciwe, wię c sł owa nie chcą ci przejś ć przez gardł o.

Ned napią ł kark do granic wytrzymał oś ci. Przez chwilę odczuwał tak gwał towną zł oś ć, ż e wolał się nie odzywać.

Littlefinger roześ miał się. - Powinienem zmusić cię do tego, ż ebyś je wypowiedział, lecz był oby to z mojej strony okrucień stwem. Nie obawiaj się zatem, panie. Przez mił oś ć, jaką darzę Catelyn, natychmiast udam się do Janosa Slynta i dopilnuję, ż ebyś otrzymał Miejską Straż. Powinno wystarczyć sześ ć tysię cy sztuk zł ota. Jedna trzecia dla Dowó dcy, jedna trzecia dla oficeró w i jedna trzecia dla pozostał ych. Moż liwe, ż e dał oby się ich kupić za poł owę tej sumy, lecz wolę nie ryzykować. Z uś miechem na twarzy podnió sł sztylet i podał go Nedowi, rę kojeś cią do przodu.


Jon

 

Jon zajadał placki z jabł kami i krwistą kieł basę, kiedy tuż obok niego opadł na ł awkę Samwell Tarly. - Wzywają mnie do septa - powiedział Sam podekscytowanym szeptem. - Zabierają mnie. Bę dę bratem, tak jak wy wszyscy. Dasz wiarę?

- Naprawdę?

- Tak. Mam pomagać maesterowi Aemonowi w bibliotece i przy i ptakach. Potrzebuje kogoś, kto potrafi czytać i pisać.

- Dasz sobie radę - powiedział Jon uś miechnię ty.

Sam rozejrzał się niespokojnie. - Czy nie trzeba już iś ć? Nie mogę się spó ź nić, jeszcze by się rozmyś lili. - Szedł, podskakują c, przez dziedziniec poroś nię ty chwastami. Dzień był ciepł y i sł oneczny. Poi ś cianach Muru spł ywał y struż ki wody, tak ż e ló d skrzył się i mienił.

Ogromny kryształ we wnę trzu septa odbijał ś wiatł o poranka wpł ywają ce przez poł udniowe okno i rozlewał je po oł tarzu wachlarzem tę czy. Pyp rozdziawił szeroko usta na widok Sama, a Ropucha trą cił Grenna ł okciem w ż ebra, lecz nikt nie powiedział ani sł owa. Septon Celladar koł ysał kadzidł em, wypeł niają c powietrze wonnoś ciami, któ rych zapach przypomniał Jonowi mał y sept lady Stark w Winterfell; Przynajmniej raz septon wyglą dał na trzeź wego.

Wysocy oficerowie przybyli cał ą grupą: maester Aemon wsparty na ramieniu Clydasa, ser Alliser o surowej twarzy i zimnym spojrzeniu, Lord Dowó dca Mormoni w okazał ym kubraku z czarnej weł ny ze srebrnymi klamrami w kształ cie niedź wiedzich ł ap. Za nimi przyszli starsi czł onkowie trzech zakonó w: Bo wen Marsh o czerwonej twarzy peł nią cy obowią zki Lorda Zarzą dcy, Pierwszy Budowniczy Othell Yarwyck oraz ser Jaremy Rykker, któ ry dowodził zwiadowcami pod nieobecnoś ć Benjena Starka.

Mormoni staną ł przed oł tarzem; tę cza zaś wiecił a jasno na jego szerokim, odkrytym czole. - Przybyliś cie do nas jako banici - zaczą ł. - Kł usownicy, gwał ciciele, dł uż nicy, zabó jcy i zł odzieje. Przyszliś cie do nas jako dzieci. Przyszliś cie do nas samotni, w ł ań cuchach, pozbawieni przyjació ł i honoru. Przyszliś cie do nas bogaci, przyszliś cie biedni. Niektó rzy z was noszą nazwiska znamienitych rodó w, inni nazwiska bę kartó w albo w ogó le ich nie mają. Ale to nie ma znaczenia. Wszystko jest już przeszł oś cią. Na Murze stanowimy jeden dom.

O zmierzchu, kiedy zajdzie sł oń ce i ujrzymy nadchodzą cą noc, zł oż ycie ś luby. Od tej chwili bę dziecie Zaprzysię ż onymi Brać mi Nocnej Straż y. Wasze zbrodnie zostaną wam darowane, dł ugi anulowane. Wy sami musicie zapomnieć o waszych wcześ niejszych zobowią zaniach, niesnaskach, o starych grzechach i mił oś ciach. Tutaj zaczniecie wszystko od nowa.

Wasze ż ycie tutaj to ż ycie dla Kró lestwa. Nie dla Kró la, lorda czy honoru jakiegoś rodu, nie dla zł ota, zaszczytó w czy kobiecej mił oś ci. Odtą d bę dziecie ż yli tylko dla Kró lestwa i mieszkają cych w nim ludzi. Czł owiek z Nocnej Straż y nie ma ż ony, ojca ani syna. Naszą ż oną jest obowią zek. Honor naszą kochanką. A wy jesteś cie jedynymi synami, jakich znamy.

Znacie sł owa ś lubowania. Dobrze się zastanó wcie, zanim je wypowiecie, bo kiedy już przy wdziejecie czarny stró j, nie bę dzie odwrotu. Karą za dezercję jest ś mierć. - Stary niedź wiedź zamilkł na chwilę, zanim zapytał: - Czy są wś ró d was tacy, któ rzy chcieliby stą d odejś ć? Jeś li tak, niech to zrobią i nikt nie weź mie im tego za zł e.

Ż aden się nie poruszył.

- Dobrze - powiedział Mormoni. - O zmierzchu moż ecie zł oż yć ś luby przed septonem Celladarem i pierwszym z waszego zakonu. Czy któ ryś z was modli się do dawnych bogó w?

Wstał Jon. - Ja, panie. - Nie miał nic wspó lnego z bogami z septa. W ż ył ach Starkó w pł ynę ł a krew Pierwszych Ludzi.

Usł yszał z tył u szept Grenna. - Tutaj nie ma boż ego gaju. Nigdzie go nie widział em.

- Ty byś nie zauważ ył stada eunuchó w, dopó ki by cię nie stratowali - odpowiedział mu szeptem Pyp.

- Wcale nie - upierał się Grenn. - Zauważ ył bym ich z daleka.

- Sam Mormoni potwierdził wą tpliwoś ci Grenna. - Nie potrzeba boż ego gaju w Czarnym Zamku. Za Murem roś nie nawiedzany las, stoi tam od Wieku Ś witu, ró sł tam jeszcze, zanim Andalowie przeprowadzili Siedmiu przez wą skie morze. Jakieś pó ł mili stą d znajdziesz zagajnik czardrzew, a moż e takż e i swoich bogó w.

- Panie. - Jon obejrzał się zdumiony, rozpoznawszy gł os. Samwell Tarly podnió sł się. Grubas olarł o tunikę spocone dł onie. - Czy i ja… czy i ja mogę pojechać? Ż eby pomodlić się przed sercem drzewem?

- Czy w Domu Tarlych modlą się do starych bogó w? - spytał Mormoni.

- Nie, panie - odparł Sam cienkim, nerwowym gł osem. Jon wiedział, ż e grubas boi się starszych oficeró w, a w szczegó lnoś ci Starego Niedź wiedzia. - Nadano mi imię w blasku Siedmiu w sę pcie na Horn Hill, tak samo jak mojemu ojcu i jego ojcu, i wszystkim Tarlym od tysią ca lat.

- Dlaczego wię c miał byś porzucić bogó w twojego ojca i domu? - spytał ser Jaremy Rykker.

- Teraz moim domem jest Nocna Straż - powiedział Sam. - Siedmiu nigdy nie odpowiedział o na moje modlitwy. Moż e dawni bogowie to uczynią.

- Jak chcesz, chł opcze - odparł Mormoni. Sam ponownie zają ł swoje miejsce, podobnie jak Jon. - Umieś ciliś my was w ró ż nych zakonach zgodnie z naszymi potrzebami i waszymi umieję tnoś ciami. - Bowen Marsh wysuną ł się do przodu i podał papier. Lord Dowó dca rozwiną ł go i zaczą ł czytać. - Halder do budowniczych. - Halder skł onił sztywno gł owę. - Grenn do zwiadowcó w. Albett do budowniczych. Pypar do zwiadowcó w. - Pyp zerkną ł na Jona i poruszył uszami. - Samwell do zarzą dcó w. - Sam wypuś cił powietrze z ulgą i otarł czoł o kawał kiem jedwabiu. - Mallhar do zwiadowcó w. Dareon do zarzą dcó w. Todder do zwiadowcó w. Jon do zarzą dcó w.

Do zarzą dcó w? Przez chwilę Jon nie wierzył w to, co usł yszał. Mormoni musiał się pomylić. Już się podnosił, ż eby zapytać, powiedzieć im, ż e zaszł a pomył ka… i wtedy dostrzegł ser Allisera, któ ry obserwował go uważ nie; jego oczy lś nił y niczym dwa pł atki obsydianu. Zrozumiał.

Stary Niedź wiedź zwiną ł papier. - Przeł oż eni przedstawią wam nowe obowią zki. Niech wszyscy bogowie mają was w opiece, bracia. - Lord Dowó dca zaszczycił ich lekkim skł onieniem gł owy i odszedł, a z nim ser Alliser z ledwo widocznym uś mieszkiem na ustach. Jon nigdy dotą d nie widział go w ró wnie dobrym humorze.

- Zwiadowcy ze mną - zawoł ał ser Jaremy Rykker. Pyp podnió sł się wolno wpatrzony w Jona, uszy miał czerwone. Green szczerzył zę by w uś miechu, nie zdają c sobie sprawy, ż e coś jest nie w porzą dku. Matt i Ropucha doł ą czyli do nich i razem poszli do septa za ser Jaremym.

- Budowniczowie - przemó wił Othell Yarwyck, mę ż czyzna o zapadł ych policzkach. Halder i Albett ruszyli za nim.

Jon rozglą dał się z niedowierzaniem. Niewidzą ce oczy maestera Aemona patrzył y w kierunku ś wiatł a, któ rego i tak nie mogł y zobaczyć. Septon ukł adał kryształ y na oł tarzu. Na ł awkach zostali tylko Sam i Dareon, grubas, ś piewak i… i on.

Lord Zarzą dca Bowen Marsh zatarł pulchne dł onie. - Samwellu, bę dziesz pomagał maesterowi Aemonowi przy ptakach i w bibliotece. Chett pó jdzie do psiarni. Zajmiesz jego celę, ż ebyś był blisko maestera w dzień i w nocy. Mniemam, ż e dobrze wypeł nisz swoje obowią zki. Maester jest bardzo stary, ale bardzo nam drogi.

- Daeronie, sł yszał em, ż e ś piewał eś przy stole niejednego dostojnego lorda, posilają c się ich miodem i mię siwem. Wysył amy cię do Wschodniej Straż nicy. Moż e twó j gł os okaż e się przydatny dla Cottera Pyke’ a, kiedy bę dzie goś cił kupieckie galery. Za duż o pł acimy za soloną woł owinę i wę dzone ryby, a oliwa z oliwek, któ rą dostajemy, jest okropna. Po przybyciu przedstaw się Borcasowi. Da ci zawsze coś do roboty mię dzy wizytami statkó w.

Marsh zwró cił się uś miechnię ty do Jona. - Jon, Lord Dowó dca Mormoni prosił o osobistego zarzą dcę. Bę dziesz spał w celi pod jego pokojami, w wież y Lorda Dowó dcy.

- I co lam bę dę robił? - spylał Jon oschle. - Mam usł ugiwać Lordowi Dowó dcy w czasie posił kó w, pomagać mu się ubierać i przynosić gorą cą wodę na ką piel?

- Certes. - Marsh zmarszczył czoł o, niezadowolony z tonu odpowiedzi Jona. - Bę dziesz też przekazywał jego wiadomoś ci, pilnował ognia w jego pokojach, zmieniał jego koce i poś ciel i robił wszystko to, czego zaż ą da od ciebie Lord Dowó dca.

- Macie mnie za sł uż ą cego?

- Nie - odpowiedział mu maester Aemon z tył u septa. Clydas pomó gł mu wstać. - Mieliś my cię za brata z Nocnej Straż y… ale moż e się pomyliliś my.

Jon miał ochotę wyjś ć bez sł owa. Czy do koń ca ż ycia bę dzie ubijał masł o i cerował kubraki Jak jakaś dziewucha? - Mogę odejś ć? - spytał.

- Moż esz - odparł Bowen Marsh.

Wyszedł, a za nim Dareon i Sam. Zeszli na dziedziniec w milczeniu. Jon spojrzał w gó rę na Mur roziskrzony w sł oń cu; po jego ś cianie peł zł y cienkie struż ki, niczym ogromna dł oń o setkach palcó w. Czuł rozpierają cą go wś ciekł oś ć. Gotó w był niszczyć wszystko dookoł a.

- Jon - powiedział Samwell Tarly podnieconym gł osem. - Zaczekaj. Czy nie widzisz, co oni robią?

Jon odwró cił się do niego rozwś cieczony. - Widzę tylko, ż e w tym wszystkim maczał swoje cholerne palce ser Alliser. Chciał mnie upokorzyć i udał o mu się.

Dareon popatrzył na niego wynioś le. - Widzisz, Sam, sł uż ba zarzą dcy jest dobra dla takich jak my, ale nie dla lorda Snowa.

- Walczę i jeż dż ę konno lepiej niż któ rykolwiek z was - odpowiedział mu zaczepnie Jon. - To niesprawiedliwe!

- Sprawiedliwe? - Daeron roześ miał się. - Dziewczyna już czekał a na mnie, cał a golutka jak nowo narodzona. Wcią gnę ł a mnie przez okno. I ty mi mó wisz o sprawiedliwoś ci? - Odwró cił się i odszedł.

- Nie ma się czego wstydzić, jeś li się jest zarzą dcą - powiedział Sam.

- Myś lisz, ż e chcę spę dzić resztę ż ycia na praniu gaci starca?

- Ten starzec to Lord Dowó dca Nocnej Straż y - przypomniał mu Sam. - Bę dziesz przy nim w dzień i w nocy. Tak, bę dziesz mu nalewał wina i dbał, ż eby zawsze miał czystą poś ciel, ale bę dziesz też dostarczał jego listy, towarzyszył mu w czasie spotkań i na polu bitwy. Cał y czas bardzo blisko niego, jak cień. O wszystkim bę dziesz wiedział, staniesz się czę ś cią jego ż ycia… a poza tym lord Steward powiedział, ż e Mormoni osobiś cie prosił o ciebie! Kiedy był em mał y, ojciec wcią ż nalegał, ż ebym zawsze towarzyszył mu w czasie audiencji. Zabrał mnie ze sobą, kiedy udał się do Wysogrodu, gdzie skł adał hoł d lordowi Tyrellowi. Jednakż e pó ź niej zaczą ł zabierać ze sobą Dickona, a mnie zostawiał w domu. Nie obchodził o go już, czy jestem w sali audiencyjnej, jeś li był tam Dickon. Rozumiesz, on chciał mieć przy sobie swojego nastę pcę. Ż eby przyglą dał się i uczył od niego. Zał oż ę się, ż e dlatego wł aś nie lord Mormont chce mieć ciebie przy sobie. Zamierza cię uczynić dowó dcą!

Jon spojrzał na niego zdumiony. Rzeczywiś cie, w Winterfell lord Eddard czę sto zabierał Robba na narady. Czy rzeczywiś cie Sam ma rację? Nawet bę kart moż e zajś ć wysoko w Nocnej Straż y, tak mó wią. - Ja o to nie prosił em - upierał się.

- Ż aden z nas o nic nie prosił - przypomniał mu Sam. I nagle Jon Snow poczuł się zawstydzony.

Tchó rzliwy czy nie, Samwell Tarly okazał na tyle odwagi, by przyją ć swó j los jak mę ż czyzna. Na Murze moż na dostać tylko to, na co się zapracuje, powiedział mu kiedyś Benjen Stark. Wtedy po raz ostatni Jon widział go ż ywego. Nie jesteś ż adnym zwiadowcą, Jon, a tylko ż ó ł todziobem, któ ry pachnie jeszcze latem. Mó wiono, ż e bę karty dojrzewają prę dzej od innych dzieci; na Murze czł owiek dojrzewał albo umierał.

Jon westchną ł gł ę boko. - Masz rację. Zachował em się jak dzieciak.

- A zatem zostaniesz i zł oż ysz ś luby razem ze mną?

- Dawni bogowie oczekują nas. - Uś miechną ł się. Wyruszyli pó ź no tamtego popoł udnia. W Murze nie był o ż adnej porzą dnej bramy, ani w Czarnym Zamku, ani na pozostał ym odcinku trzystu mil. Poprowadzili konie dł ugim, krę tym tunelem wycię tym w lodzie. Trzykrotnie musieli się zatrzymać przed ż elaznymi kratami. Za każ dym razem Bowen Marsh wyjmował klucze i odpinał cię ż kie ł ań cuchy. Jon czuł ogromny cię ż ar, kiedy czekał na Lorda Zarzą dcę. Powietrze w tunelu był o bardziej nieruchome i zimne niż w grobowcu. Poczuł dziwną ulgę, gdy tylko wynurzyli się znowu w popoł udniowe ś wiatł o na pó ł nocnej stronie Muru.

Sam zamrugał oś lepiony i rozejrzał się lę kliwie. - Dzicy… chyba. .. chyba by się nie oś mielili podejś ć tak blisko Muru, co?

- Nie. - Jon wskoczył na konia. Kiedy Bowen Marsh i eskorta zwiadowcó w dosiedli swoich wierzchowcó w, Jon przył oż ył dwa palce do ust i zagwizdał. Duch wybiegł z tunelu dł ugimi susami.

Na widok wilkora koń Lorda Zarzą dcy cofną ł się zaniepokojony.

- Chcesz zabrać ze sobą tę bestię?

- Tak, panie - powiedział Jon. Duch podnió sł ł eb, jakby wę chem badał powietrze. W nastę pnej chwili pomkną ł przez zaroś nię te chwastami pole i znikną ł mię dzy drzewami.

Wjechawszy do lasu, znaleź li się w innym ś wiecie. Jon czę sto jeź dził na polowanie z ojcem, Jorrym i bratem, Robbem, i dobrze znał wilczy las w okolicach Winterfell. Nawiedzany las wyglą dał bardzo podobnie, a jednak czuł o się, ż e jest inny.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.