Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Podziękowania 45 страница



- Przede wszystkim - odpowiedział Ned - nie zabijam dzieci. Radzę ci, moja pani, ż ebyś mnie dobrze posł uchał a. Powiem to tylko raz. Kiedy Kró l powró ci z polowania, przedstawię mu cał ą prawdę. Do tego czasu już cię tu nie bę dzie. Ani ciebie, ani dzieci. Na waszym miejscu nie jechał bym do Casterly Rock. Raczej do Wolnych Miast albo jeszcze dalej, na Wyspy Letnie lub do Portu Ibben. Jak najdalej.

- Wygnanie - powiedział a. - Czę stujesz mnie cierpkim winem.

- Nie tak cierpkim jak to, któ rym twó j ojciec poczę stował dzieci Rhaegara - odpowiedział. - Poza tym oferuję ci wię kszą ł askawoś ć, niż zasł ugujesz. Twó j ojciec i twoi bracia powinni udać się z tobą. Zł oto lorda Tywina zapewni ci wygodę i bezpieczeń stwo. Moż e ci się przydać. Zapewniam cię, ż e bez wzglę du na to, gdzie uciekniesz, bę dzie cię ś cigał gniew Roberta, być moż e aż po krań ce tego, co jest za.

Kró lowa podniosł a się. - A mó j gniew, lordzie Stark? - spytał a cicho. Wodził a uważ nie wzrokiem po jego twarzy. - Sam powinieneś był zawł adną ć kró lestwem. Był o do wzię cia. Jaime opowiedział mi, jak zastał eś go na Ż elaznym Tronie w dzień upadku King’s Landing i jak kazał eś mu z niego zejś ć. To był a twoja chwila. Wystarczył o wejś ć tylko po stopniach i zasią ś ć na tronie. Popeł nił eś bł ą d.

- Popeł nił em ich wię cej, niż potrafisz sobie wyobrazić - powiedział Ned - lecz z pewnoś cią nie wtedy.

- Ależ tak - upierał a się Cersei. - W grze o tron zwycię ż a się albo umiera. Nie ma ziemi niczyjej.

Schował a opuchnię tą twarz pod kapturem i zostawił a go pod dę bem, w ciemnoś ci wypeł nionej ciszą boż ego gaju, pod granatowym niebem, na któ rym zaś wiecił y pierwsze gwiazdy.


Daenerys

 

Serce parował o w chł odnym powietrzu wieczoru, kiedy khal Drogo poł oż ył je przed nią, surowe, ociekają ce krwią. Ramiona miał czerwone aż po ł okcie. Za nim klę czeli jego bracia krwi pochyleni nad ciał em dzikiego rumaka, każ dy z nich trzymał w dł oni kamienny nó ż.

Dany dotknę ł a swojego delikatnie nabrzmiał ego brzucha. Kropelki potu lś nił y na cał ym jej ciele i spł ywał y po czole. Czuł a na sobie wzrok starych kobiet, wiekowych staruch z Vaes Dothrak, o oczach ciemnych i lś nią cych jak krzesiwo, osadzonych na ich pomarszczonych twarzach. Nie wolno jej drgną ć ani okazać strachu. We mnie pł ynie smocza krew, powtarzał a w myś lach, biorą c w rę ce koń skie serce. Potem podniosł a serce do ust i zanurzył a zę by w twardym, surowym mię sie.

Ciepł a krew wypeł nił a jej usta i spł ynę ł a po brodzie. Przez chwilę miał a wraż enie, ż e się zadł awi, lecz pogryzł a mię so i przeł knę ł a. Serce rumaka miał o uczynić jej syna silnym, szybkim i nieustraszonym, tak przynajmniej uważ ali Dothrakowie, lecz tylko wtedy, gdy zje je matka. Gdyby zakrztusił a się krwią albo zwró cił a mię so, był by to zł y znak; mogł aby poronić albo urodzić dziecko sł abe, kalekie lub pł ci ż eń skiej.

Sł uż ą ce pomogł y jej przygotować się do ceremonii. I tak już delikatny ż oł ą dek matki dokuczał jej przez ostatnie dwa księ ż yce, lecz mimo to Dany zmuszał a się do jedzenia na wpó ł skrzepł ej krwi, ż eby przyzwyczaić się do jej smaku, a Irri podsuwał a jej kawał ki suszonego mię sa, któ re miał a ż uć aż do bó lu. Przez cał y dzień i noc poprzedzają ce ceremonię nic nie jadł a w nadziei, ż e gł ó d pomoż e jej uporać się z surowym mię sem.

Serce dzikiego rumaka był o jednym wielkim mię ś niem, dlatego Dany musiał a rozrywać je zę bami i dł ugo przeż uwać każ dy kę s. W cał ym Vaes Dothrak, któ re traktowano jako ś wię te miejsce, nie wolno był o nosić stalowej broni, dlatego musiał a posł ugiwać się tylko swoimi zę bami i paznokciami. Czuł a, jak wszystko jej się przewraca w ż oł ą dku, lecz nie ustawał a; z twarzą umazana krwią wgryzał a się w serce, któ re - jak są dził a - wybuchnie w jej ustach.

Khal Drogo stał nad nią przez cał y czas z twarzą nieruchomą niczym spiż owy posą g. Jego dł ugi, czarny warkocz lś nił natł uszczony. W wą sy wplecione miał zł ote pierś cienie, zł ote dzwonki w warkoczu, jego biodra zaś zakrywał pas z cię ż kich medalionó w z litego zł ota. Pierś miał odkrytą. Dany spoglą dał a na niego za każ dym razem, kiedy czuł a, ż e traci sił y; patrzył a na niego, przeż uwał a i poł ykał a, przeż uwał a i poł ykał a. Kiedy zjadł a już prawie cał e serce, wydał o jej się, ż e dostrzegł a bł ysk dumy w jego ciemnych oczach o kształ cie migdał ó w, lecz nie był a pewna. Oblicze khala rzadko zdradzał o jego myś li.

Wreszcie skoń czył a. Policzki i palce lepił y jej się od krwi, kiedy wkł adał a do ust ostatni kawał ek. Dopiero wtedy spojrzał a na staruchy dosh khaleen.

- Khalakka dothrae mr’anha! - powiedział a gł oś no w ję zyku Dothrakó w, najlepiej jak potrafił a. Ksią ż ę jedzie we mnie! Przez wiele dni uczył a się tego zdania z pomocą Jhiqui.

Najstarsza z wieszczek, zgarbiona i wysuszona starucha z jednym tylko czarnym okiem uniosł a rę ce w gó rę. - Khalakka dothrae! - wrzasnę ł a. Ksią ż ę jedzie!

- Jedzie! - odpowiedział y pozostał e kobiety. - Rakh! Rakh! Rakh haj! - zawoł ał y. Chł opiec, chł opiec, silny chł opiec.

Rozległ o się dzwonienie dzwoneczkó w niczym szczebiot spiż owych ptakó w, a zaraz potem dł ugi, niski dź wię k wojennego rogu. Staruchy zaczę ł y nucić. Ich wysuszone piersi, ukryte pod skó rzanymi, malowanymi kaftanami, koł ysał y się w przó d i w tył, lś nią ce od potu i oliwy. Usł ugują cy im eunuchowie rzucili do ogromnego spiż owego paleniska wią zki wysuszonej trawy. Po chwili chmury wonnego dymu uniosł y się w gó rę, do księ ż yca i gwiazd. Dothrakowie wierzyli, ż e J gwiazdy to ogniste rumaki, któ re galopują ogromnym stadem po nocnym niebie.

Kiedy dym unió sł się bardzo wysoko, zawodzenie ucichł o, a jednooka starucha zamknę ł a oko, ż eby lepiej zobaczyć przyszł oś ć. Dany sł yszał a dobiegają ce z oddali woł anie nocnych ptakó w, syk pochodni i ł agodny plusk wody w jeziorze. Dothrakowie wpatrywali się w nią swoimi oczami czarnymi jak noc i czekali. Khal Drogo poł oż ył dł oń na ramieniu Dany. Czuł a napię cie w jego palcach. Nawet tak potę ż ny khal jak Drogo, mó gł poczuć strach, kiedy dosh khaleen zaglą dał a w dymy przyszł oś ci. Sł uż ą ce Dany poruszył y się niespokojnie.

Wreszcie starucha otworzył a oko i uniosł a ramiona. - Widział am jego twarz i sł yszał am dudnienie koń skich kopyt - oś wiadczył a cienkim, drż ą cym gł osem.

- Dudnienie jego kopyt! - powtó rzył y chó rem pozostał e kobiety.

- Mknie szybko jak wiatr, a za nim khalasar rozlewa się na cał ą ziemię, niezliczona iloś ć ludzi, w ich dł oniach lś nią arakhy niczym ź dź bł a trawy miecznika. Ksią ż ę bę dzie gwał towny jak burza. Jego wrogowie zadrż ą przed nim, a ich ż ony zapł aczą krwawymi ł zami i ze smutku bę dą rozdzierać wł asne ciał a. Pieś ń dzwonkó w w jego wł osach oznajmi jego nadejś cie, a bladzi ludzie z kamiennych domó w zadrż ą przed jego imieniem. - Starucha zadrż ał a i spojrzał a na Dany, jakby przestraszona. - Nadjeż dż a ksią ż ę. To on bę dzie rumakiem, któ ry przemierzy ś wiat.

- Któ ry przemierzy ś wiat! - powtó rzyli zebrani, a ich gł osy odbił y się echem.

Jednooka starucha ł ypnę ł a okiem na Dany. - Jakie imię bę dzie nosił rumak, któ ry przemierzy ś wiat?

Dany wstał a, by jej odpowiedzieć. - Bę dzie nosił imię Rhaego - odpowiedział a sł owami, któ rych nauczył a ją Jhiqui. Poł oż ył a dł onie na brzuchu, jakby chciał a go ochronić przed przeraź liwym okrzykiem Dothrakó w. - Rhaego! - wrzasnę li. - Rhaego, Rhaego, Rhaego!

W jej uszach wcią ż jeszcze rozbrzmiewał o to imię, kiedy khal Drogo wyprowadził ją z doł u. Za nimi szli jego bracia krwi. Razem z pozostał ymi wyszli na drogę bogó w, szeroką trawiastą drogę, któ ra biegł a przez serce Vaes Dothrak od koń skiej bramy aż do Matki Gó r. Na przedzie procesji kroczył y staruchy z towarzyszą cymi im eunuchami i sł ugami. Niektó re z nich podpierał y się dł ugimi, rzeź bionymi kosturami, drepcą c na trzę są cych się nogach, inne szł y dumnie jak koń scy lordowie. Każ da z nich był a kiedyś Khaleesi. Kiedy ich mę ż owie umierali i na czele hordy stawał nowy khal z nową Khaleesi u boku, one tam odchodził y, aby rzą dzić ogromnym narodem Dothrakó w. Nawet najpotę ż niejsi spoś ró d khaló w chylili czoł a przed mą droś cią i autorytetem dosh khaleen. Dany zadrż ał a na myś l o tym, ż e pewnego dnia moż e zostać odesł ana do nich, czy jej się to bę dzie podobać czy nie. Za staruchami podą ż ali pozostali, khal Ogo z synem, khalakka Fogo, khal Jommo z ż onami, dowó dcy z khalasar Drogo, sł uż ą ce Dany, sł udzy i niewolnicy khala i inni. Szli drogą przy rytmicznych dź wię kach bę bnó w i dzwonkó w. W ciemnoś ci na skraju drogi majaczył y posą gi skradzionych herosó w i bogó w podbitych narodó w. Dalej, przez trawę, biegli sł uż ą cy z pochodniami, dlatego ogromne posą gi wydawał y się poruszać w migocą cych pł omieniach.

- Co znaczy imię Rhaego? - spytał khal Drogo w ję zyku powszechnym Siedmiu Kró lestw, kiedy szli. Dany nauczył a go kilku sł ó w w swoim ję zyku. Drogo potrafił być poję tnym uczniem, jeś li się nad czymś skupił, chociaż mó wił z tak silnym akcentem, ż e ani ser Jorah, ani Yiserys nie rozumieli go ani trochę.

- Powiem ci, moje sł oń ce-i-księ ż ycu. Mó j brat, Rhaegar, był zaciekł ym wojownikiem - odpowiedział a. - Umarł, zanim się urodził am. Ser Jorah twierdzi, ż e był on ostatnim ze smokó w.

Khal Drogo spojrzał na nią. Choć jego twarz przypominał a miedzianą maskę, to wydał o jej się, ż e pod jego dł ugimi, czarnymi wą sami dostrzegł a cień uś miechu. - Dobre imię, Dan Ares, ż ono, księ ż ycu mojego ż ycia - powiedział.

Pojechali nad jezioro otoczone wień cem trzcin, któ re Dothrakowie nazywali Ł onem Ś wiata. Tysią c lat temu, jak powiedział a jej Jhiqui, i z jego gł ę bi wynurzył się pierwszy czł owiek, któ ry jechał na grzbiecie pierwszego konia.

Procesja czekał a na trawiastym brzegu, tymczasem Dany zrzucił a z siebie brudne ubranie.

Naga weszł a ostroż nie do wody. Irri twierdził a, ż e jezioro nie ma dna, lecz Dany poczuł a pod stopami mię kkie bł oto, kiedy ruszył a przez wysokie trzciny. Na czarnej wodzie księ ż yc rozsypywał się i ponownie formował, unoszony falami, któ re wzbudził a. Zimna woda obję ł a jej uda i miejsce mię dzy nimi, wzbudzają c dreszcz na jej bladej skó rze. Koń ska krew zdą ż ył a już zaschną ć na jej rę kach i ustach. Dany nabrał ś wię tej wody w zł oż one dł onie i wylał a ją sobie na gł owę, obmywają c siebie i dziecko w jej ł onie. Khal i wszyscy wokó ł przyglą dali się. Sł yszą c szepty mruczą cych do siebie nawzajem staruch, zastanawiał a się, co mó wią.

Kiedy wyszł a z jeziora, drż ą c i ociekają c wodą, podeszł a jej sł uż ą ca, Doreah, z jedwabną, malowaną szatą, lecz khal Drogo powstrzymał ją ruchem dł oni. Patrzył z uznaniem na jej nabrzmiał e piersi i wypukł y brzuch. Dany widział a, jak jego mę skoś ć napierał a coraz mocniej na skó rzane spodnie pod cię ż kim medalionem. Podeszł a do niego i pomogł a mu je rozpią ć. Wtedy ogromny khal obją ł ją wokó ł bioder i podnió sł w gó rę bez najmniejszego wysił ku. Dzwonki w jego wł osach zadzwonił y cicho.

Kiedy wszedł w nią, Dany przylgnę ł a do niego i przycisnę ł a twarz do jego szyi. Trzy szybkie pchnię cia i był o po wszystkim. - Rumak, któ ry zawł adnie ś wiatem - wyszeptał ochrypł ym gł osem Drogo. Jego dł onie wcią ż pachniał y koń ską krwią. W chwili najwię kszej przyjemnoś ci ugryzł ją mocno w szyję, a potem podnió sł jeszcze wyż ej i wypeł nił swoim nasieniem, któ rego resztki popł ynę ł y po jej udach. Dopiero teraz podano jej pachną ce jedwabie i mię kkie pantofle na nogi.

Khal Drogo zawią zał pas i wydał komendę. Na brzeg jeziora przyprowadzono konie. Cohollo dostą pił zaszczytu podsadzenia khaleesi na jej srebrzystą. Drogo ś cisną ł boki swojego konia i ruszyli drogą bogó w ską paną w blasku gwiazd i księ ż yca. Dany nadą ż ał a za nim bez trudu.

Jedwabny dach ogromnej komnaty khala Drogo został zwinię ty na tę noc, dlatego jej wnę trze wypeł niał też blask księ ż yca. Z ogromnych, otoczonych kamieniami palenisk buchał y pł omienie wysokie na dziesię ć stó p. W powietrzu unosił się przenikliwy zapach pieczonego mię sa i sfermentowanego kobylego mleka. Wjechali do ogromnego pomieszczenia, gdzie zebrali się już ci, któ rym nie wolno był o wzią ć udział u w ceremonii. Oczy wszystkich spoczę ł y na Dany, kiedy przejechał a pod ł ukiem wejś cia i posuwał a się ś rodkiem ogromnej sali. Krzyczą c gł oś no, Dothrakowie podziwiali jej brzuch i piersi i sł awili nowe ż ycie w jej ł onie. Nie rozumiał a wię kszoś ci z ich sł ó w, lecz doskonale rozpoznawał a powtarzają ce się zdanie: - Rumak, któ ry przemierza ś wiat.

Dź wię ki bę bnó w i rogó w pł ynę ł y wysoko w ciemnoś ć nocy. Na wpó ł rozebrane kobiety tań czył y na niskich stoł ach poś ró d udź có w i tac peł nych ś liw, daktyli i granató w. Wielu z mę ż czyzn zdą ż ył o się już zamroczyć kobylim mlekiem, lecz Dany wiedział a, ż e tej nocy nie zabł ysną arakhi, nie w ś wię tym mieś cie, gdzie zakazano rozlewu krwi.

Khal Drogo zsiadł z konia i zasiadł na wysokiej ł awie. Zaszczytne miejsce po jego prawej i lewej stronie zaję li khal Jommo i khal Ogo, któ rzy przebywali w Vaes Dothrak wraz ze swymi khalasarami, kiedy Dany i khal Drogo tam przyjechali. Dalej siedzieli bracia krwi trzech khaló w oraz cztery ż ony khala Jommo.

Dany zsiadł a ze swojej klaczy i oddał a cugle jednemu z niewolnikó w. Kiedy Doreah i Irri ukł adał y dla niej poduszki, rozejrzał a się, szukają c wzrokiem swojego brata. Nawet w tak ogromnej sali powinna z ł atwoś cią dostrzec jego bladą skó rę, srebrzyste wł osy i ż ebracze ubranie. Popatrzył a nawet na mę ż czyzn siedzą cych przy niskich stoł ach na wytartych dywanach i pł askich poduszkach, któ rych warkocze był y kró tsze od ich mę skoś ci, lecz wszyscy mieli czarne oczy i miedziane twarze. Na ś rodku sali, niedaleko ś rodkowego paleniska, dostrzegł a ser Joraha Mormonta. Dothrakowie doceniali jego umieję tnoś ć wł adania mieczem, dlatego posadzili go na doś ć honorowym miejscu. Dany posł ał a po niego Jhiqui. Mormont natychmiast zjawił się przy jej stole i przyklę kną ł na jedno kolano. - Khaleesi - powiedział. - Jestem na twoje rozkazy.

Poklepał a wypchaną poduszkę z koń skiej skó ry. - Usią dź i porozmawiaj ze mną.

- To dla mnie zaszczyt. - Rycerz usiadł na poduszce ze skrzyż owanymi nogami. Natychmiast klę kną ł przed nim niewolnik z drewnianą tacą peł ną dojrzał ych fig. Ser Jorah wzią ł jedną i odgryzł poł owę.

- Gdzie jest mó j brat? - spytał a Dany. - Powinien już przyjś ć na ucztę.

- Widział em Jego Mił oś ć rano - odpowiedział. - Powiedział mi, ż e udaje się na Zachodni Targ po wino.

- Po wino? - powtó rzył a Dany bez przekonania. Yiserys nie znosił smaku sfermentowanego kobylego mleka, jakim zwykle raczyli się Dothrakowie, dlatego ostatnimi czasy czę sto chodził na bazar, gdzie pił z kupcami, któ rych ogromne karawany przyjeż dż ał y ze wschodu i zachodu. Miał a wraż enie, ż e ich towarzystwo bardziej mu j odpowiada niż jej.

- Po wino - potwierdził ser Jorah. - Zamierzał też zacią gną ć do swojej armii najemnikó w, któ rzy strzegą karawan. - Sł uż ą ca poł oż ył a przed nim krwistą pieczeń, do któ rej natychmiast dobrał sie oboma rę koma.

- Czy to roztropne? - spytał a. - Przecież nie ma zł ota na zapł atę dla ż oł nierzy. A jeś li go zdradzą? - Straż nicy karawan nie przejmowali się zbytnio honorem, a Uzurpator w King’s Landing z pewnoś cią dobrze by zapł acił za gł owę jej brata. - Powinieneś był pó jś ć tam z nim, i strzec go. Jesteś mu zaprzysię ż ony.

- Przypominam ci, ż e znajdujemy się w Vaes Dothrak - odparł. - Tutaj nikomu nie wolno nosić broni ani przelewać krwi.

- A jednak ludzie umierają - powiedział a. - Wiem to od Jhogo. Niektó rzy z handlarzy mają eunuchó w. Te olbrzymy potrafią udusić zł odzieja jedwabną wstą ż ką. W ten sposó b nikt nie przelewa krwi i bogowie są zadowoleni.

- A zatem miejmy nadzieję, ż e twó j brat nie bę dzie pró bował niczego ukraś ć. - Ser Jorah otarł usta wierzchem dł oni i pochylił się nad stoł em. - Miał zamiar wzią ć twoje jaja, ale ostrzegł em go, ż e bę dę musiał odcią ć mu rę kę, jeś li ich dotknie. - Wiadomoś ć ta tak ją zaskoczył a, ż e przez moment Dany nie wiedział a, co odpowiedzieć. - Moje jaja… przecież należ ą do mnie. Magister Illyrio podarował mi je jako ś lubny prezent. Dlaczego Yiserys miał by… to tylko kamienie…

- To samo moż na by powiedzieć o rubinach, diamentach czy opalach, księ ż niczko, a smocze jaja są jeszcze rzadsze. Kupcy, z któ rymi pije twó j brat, zgodziliby się oddać swoją mę skoś ć choć by za jeden z takich kamieni. Mają c trzy, Yiserys mó gł by kupić tylu najemnikó w, ilu by tylko zapragną ł.

Dany nie pomyś lał a o tym. - W takim razie… powinien je dostać. Nie musi ich kraś ć. Mó gł mnie poprosić. Jest moim bratem… moim prawdziwym Kró lem.

- Jest twoim bratem - przyznał ser Joah.

- Nie rozumiesz mnie - powiedział a. - Matka umarł a, wydają c mnie na ś wiat, a mó j ojciec i brat, Rhaegar, umarli jeszcze wcześ niej. Gdyby nie Yiserys, nie wiem, czy bym chociaż znał a ich imiona. Tylko on mi został. Jest wszystkim, co mam.

- Już nie - powiedział ser Jorah. - Już nie, Khaleesi. Teraz jesteś jedną z Dothrakó w. W twoim ł onie jedzie rumak, któ ry przemierzy ś wiat. Wycią gną ł rę kę z pucharem i niewolnica natychmiast napeł nił a go sfermentowanym kobylim mlekiem, kwaś nym w zapachu i gę stym od grudek.

Dany dał a jej znak, by odeszł a. Już od samego zapachu mleka robił o jej się niedobrze, a przecież nie chciał a ryzykować zwró cenia koń skiego serca, któ re wmusił a w siebie. - Co to znaczy? - spytał a. - O co chodzi z tym rumakiem? Wszyscy o nim krzyczeli, ale ja nie wiem, o co chodzi.

- Mają na myś li khala nad khalami, o któ rego nadejś ciu wspominają już pradawne przepowiednie. Ma zjednoczyć Dothrakó w w jeden khalasar, któ ry podbije wszystkie narody i dotrze aż na krań ce ziemi.

- Och - powiedział a cicho Dany. Odruchowo przesunę ł a dł onią po brzuchu. - Dał am mu imię Rhaego.

- Imię, na dź wię k któ rego zadrż y Uzurpator.

Nagle Dany poczuł a, ż e Doreah cią gnie ją za rę kaw. - Pani - szepnę ł a sł uż ą ca podnieconym gł osem - twó j brat…

Dany popatrzył a w drugi koniec dł ugiej sali i zobaczył a go. Szedł w jej stronę chwiejnym krokiem, tak ż e od razu domyś lił a się, iż znalazł wino, a takż e… pewnego rodzaju odwagę.

Ubrany był w jedwabną, szkarł atną szatę, brudną i poplamioną. Jego czarny pł aszcz i rę kawice wypł owiał y od sł oń ca. Buty miał popę kane, a srebrzystoblond wł osy zmierzwione. Do pasa przypią ł dł ugi miecz w skó rzanej pochwie. Dothrakowie spoglą dali na jego broń, kiedy ich mijał. Dany sł yszał a wyraź nie gniewne przekleń stwa i groź by, któ re rozchodził y się falą po cał ej sali.

Muzyka cichł a stopniowo, aż wreszcie zamilkł a nerwowym dudnieniem bę bnó w.

Dany poczuł a ucisk przeraż enia wokó ł serca. - Idź do niego - powiedział a do ser Joraha. - Powstrzymaj go. Przyprowadź do mnie. Powiedz mu, ż e moż e sobie wzią ć smocze jaja, jeś li tak bardzo mu na nich zależ y. - Rycerz szybko podnió sł się na nogi.

- Gdzie jest moja siostra? - zawoł ał Yiserys gł osem cię ż kim od wina. - Przyszedł em na jej ucztę. Jak ś miecie rozpoczynać beze mnie? Nikt nie zaczyna jeś ć przed Kró lem. Gdzie ona jest? Dziwka nie schowa się przed smokiem.

Zatrzymał się na wysokoś ci najwię kszego z trzech palenisk, wodzą c wzrokiem po twarzach Dothrakó w. Tylko garstka z pię ciu tysię cy ludzi siedzą cych w sali rozumiał a ję zyk powszechny, lecz wystarczył o spojrzeć na niego, ż eby wiedzieć, iż jest pijany.

Ser Jorah podszedł do Yiserysa, szepną ł mu coś do ucha i ują ł go pod ramię, lecz Yiserys wyszarpną ł rę kę. - Trzymaj rę ce z daleka! Nikomu nie wolno dotykać smoka!

Dany zerknę ł a nerwowo na wysoko umieszczoną ł awę. Khal Drogo mó wił coś do pozostał ych khaló w. Khal Jommo wyszczerzył zę by w uś miechu, a khal Ogo roześ miał się gł oś no.

Yiserys podnió sł wzrok. - Khal Drogo - przemó wił zaczepnie. - Przyszedł em na ucztę. - Ruszył chwiejnym krokiem w stronę trzech khaló w.

Khal Drogo wstał i wypowiedział kilka sł ó w w swoim ję zyku - zbyt szybko, by Dany mogł a je zrozumieć - i wycią gną ł rę kę. - Khal Drogo mó wi, nie ma dla ciebie miejsca na wysokiej ł awie - przetł umaczył ser Jorah. - Khal Drogo mó wi, ż e twoje miejsce jest tam.

Yiserys spojrzał w stronę, gdzie wskazywał khal. W przeciwległ ym koń cu dł ugiej sali, w ką cie pod ś cianą, w cieniu, ż eby inni, lepsi, nie musieli na nich patrzeć, siedzieli najniż si z najniż szych, chł opcy bez pochodzenia, pokurczeni starcy o zamglonych spojrzeniach, kalecy i niedorozwinię ci. Siedzieli daleko od mię sa, daleko od zaszczytó w.

- To nie jest miejsce dla Kró la - oś wiadczył jej brat.

- To jest miejsce - odparł khal Drogo w ję zyku powszechnym, któ rego uczył a go Dany - dla Kuś tykają cego Kró la. - Klasną ł w dł onie. - Wó z! Przyprowadź cie wó z dla khala Rhaggata!

Pię ć tysię cy Dothrakó w wybuchnę ł o ś miechem. Ser Jorah podszedł do Yiserysa i krzyczał mu coś do ucha, lecz wrzaski zebranych zagł uszył y jego sł owa. Brat Dany odkrzykną ł mu coś i obaj zaczę li się szarpać, aż Mormont przewró cił Yiserysa na ziemię.

Yiserys wycią gną ł miecz.

Stal bł ysnę ł a zł owieszczym czerwonym pł omieniem w blasku paleniska. - Trzymaj się ode mnie z daleka! - sykną ł Yiserys. Ser Jorah cofną ł się o krok, a jej brat dź wigną ł się niezdarnie. Zamachną ł się mieczem nad gł ową; był to ten sam miecz, któ ry poż yczył mu magister Illyrio, by wyglą dał bardziej dostojnie. Ze wszystkich stron rozlegał y się przekleń stwa Dothrakó w.

Okrzyk przeraż enia zamarł na ustach Dany. Wiedział a, co oznacza obnaż ony w tym miejscu miecz.

Na dź wię k jej gł osu Yiserys odwró cił gł owę i zobaczył ją wreszcie. - Tam jest - powiedział, uś miechają c się. Ruszył w jej stronę na sztywnych nogach; idą c, zadawał cię cia przed sobą, jakby wycinał ś cież kę przez ś cianę wrogó w, chociaż nikt nie pró bował go powstrzymać.

- Miecz… nie wolno ci… - mó wił a bł agalnym gł osem. - Proszę, Yiserysie. Tutaj nie wolno nosić miecza. Odł ó ż go i usią dź ze mną. Mamy mnó stwo jedzenia i napitkó w… chodzi ci o smocze jaja? Moż esz je wzią ć, tylko odł ó ż miecz.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.