![]()
|
|||||||
Podziękowania 39 страницаZebrani rozstą pili się. Tyrion ujrzał nieduż e drzwi umieszczone mię dzy dwoma smukł ymi kolumnami z księ ż ycem wyrytym w biał ym magidrewnie. Stoją cy najbliż ej cofnę li się, kiedy do drzwi podeszł o dwó ch straż nikó w. Jeden z nich odsuną ł ż elazną sztabę, a drugi otworzył drzwi do wewną trz. Gwał towny podmuch wiatru zał opotał poł ami ich bł ę kitnych pł aszczy. Za drzwiami rozcią gał a się pustka nocnego nieba usianego zimnymi, oboję tnymi gwiazdami. - Oto kró lewska sprawiedliwoś ć - powiedział a Lysa Arryn. Pł omienie pochodni na ś cianach zał opotał y jak proporce, a niektó re z nich zwinę ł y się i zgasł y. - Lyso, to chyba nie jest rozsą dne - odezwał a się Catelyn Stark, kiedy nocny wiatr przeleciał przez cał ą salę. Jej siostra nie zwracał a na nią uwagi. - Chcesz być są dzony, lordzie Lannister, zatem tak się stanie. Mó j syn wysł ucha wszystkiego, co masz do powiedzenia, a ty wysł uchasz jego wyroku. Potem wyjdziesz stą d… nie wiem tylko, któ rymi drzwiami. Wydawał a się bardzo zadowolona z siebie. Nic dziwnego, pomyś lał Tyrion. Był a pewna wyroku, skoro sę dzią miał być jej sł abowity syn. Tyrion zerkną ł na Księ ż ycowe Drzwi. Mamo, chcę zobaczyć jak on fruwa, powiedział wcześ niej chł opiec. Tyrion zastanawiał się, ilu już ludzi wysł ał ten smarkacz przez te drzwi. - Doceniam twoją ł askawoś ć, moja pani, ale nie widzę potrzeby, ż eby niepokoić lorda Roberta - odpowiedział Tyrion uprzejmie. - Bogowie wiedzą, ż e jestem niewinny. Wolę zdać się na ich osą d, dlatego domagam się są du poprzez walkę. Przez Wielką Salę Arrynó w przetoczył a się salwa gromkiego ś miechu. Nestor Royce prychną ł rozbawiony, ser Willis zachichotał, ser Lyn Corbray parskną ł rubasznym ś miechem, a pozostali zanosili się gromkim ś miechem aż do ł ez. Marillion trą cił niezgrabnie strunę nowej harfy palcem poł amanej rę ki. Nawet wiatr wciskają cy się przez Księ ż ycowe Drzwi jakby zawirował wesoł o. Tyrion dostrzegł niepewnoś ć w spojrzeniu jasnoniebieskich oczu Lysy Arryn. Na coś podobnego nie był a przygotowana. - Naturalnie, masz do tego prawo. Do przodu wysuną ł się mł ody rycerz z zieloną ż miją wyhaftowaną na opoń czy i przyklę kną ł na kolano. - Pani, udziel mi zaszczytu wystą pienia w twojej sprawie. - Mnie powinien przypaś ć ten honor - powiedział stary lord Hunter. - Przez mił oś ć, jaką darzył em twojego pana mę ż a, pozwó l mi pomś cić jego ś mierć. - Mó j ojciec sł uż ył wiernie lordowi Jonowi - zabrzmiał gromki gł os ser Albara Royce’a. - Niech i jego syn przyda się na coś. - Bogowie zsył ają czł owiekowi sł uszną sprawę - powiedział ser Lyn Corbray - czę sto jednak musi to być ktoś, kto najpewniej wł ada mieczem. Wszyscy wiemy, kogo mam na myś li. - Uś miechną ł się skromnie. Kilkanaś cie innych gł osó w takż e zaproponował o swoje miecze. Widok tylu obcych chę tnych do pozbawienia go ż ycia nie napawał zbytnim optymizmem. Moż e jednak się przeliczył. Lady Lysa uciszył a wszystkich uniesieniem dł oni. - Dzię kuję wam. Mó j syn uczynił by podobnie, gdyby teraz był z nami. Nie ma ludzi dzielniejszych i bardziej oddanych niż rycerze z Yale. Jednak moż emy wybrać tylko jednego. - Wycią gnę ł a rę kę. - Ser Yardisie Egenie. Zawsze stał eś u boku mojego pana mę ż a. Ty wystą pisz w naszej sprawie. Przez cał y czas ser Yardis pozostawał dziwnie milczą cy. - Pani - przemó wił z powagą i przyklą kł na kolano - proszę, abyś zł oż ył a ten cię ż ar na barki kogo innego. Ten czł owiek nie jest wojownikiem. Spó jrz na niego. Karzeł, o poł owę mniejszy ode mnie, koś lawy. Wstyd bę dzie zabić kogoś takiego i nazwać to sprawiedliwoś cią. Och, doskonale, pomyś lał Tyrion. - Zgadzam się. Lysa rzucił a mu gniewne spojrzenie. - Domagał eś się są du przez walkę. - A teraz domagam się swojego przedstawiciela. Ty już masz swojego. Mó j brat, Jaime, chę tnie wystą pi w moim imieniu. - Twó j drogi Kró lobó jca jest o setki mil stą d - rzucił a Lysa Arryn. - Wyś lijcie po niego ptaka. Poczekam. - Zmierzysz się z ser Yardisem rano. - Minstrelu - powiedział Tyrion, zwracają c się do Marilliona. - Kiedy bę dziesz ukł adał balladę, nie omieszkaj opowiedzieć o tym, jak to lady Arryn odmó wił a karł owi prawa do przedstawiciela i wysł ał a go, kulawego i poobijanego, do walki ze swoim najlepszym rycerzem. - Niczego ci nie odmawiam! - odparł a lady Lysa coraz bardziej rozdraż niona. - Wskaż swojego czł owieka, karle… jeś li uważ asz, ż e znajdziesz kogoś, kto by zechciał umrzeć za ciebie. - Jeś li nie zrobi ci to ró ż nicy, wolał bym znaleź ć kogoś, kto bę dzie gotowy zabić dla mnie. - Tyrion rozejrzał się po dł ugiej sali. Nikt nie drgną ł. Przez dł ugą chwilę zastanawiał się, czy nie popeł nił poważ nej pomył ki. A potem w koń cu sali nastą pił o jakieś poruszenie. - Ja wystą pię w imieniu karł a - odezwał się Bronn. Eddard
Powró cił dawny sen. Znowu ś nił o trzech rycerzach w biał ych pł aszczach, o zburzonej dawno wież y i Lyannie w ł oż u zalanym krwią. We ś nie jechali z nim przyjaciele, tak jak w ż yciu. Dumny Martyn Cassel, ojciec Jorry’ego, wierny Theo Wull, Ethan Glover, któ ry był przedtem giermkiem Brandona, ser Mark Ryswell, mą ż o ł agodnym sercu i subtelny w sł owie, Howland Reed z wyspy, lord Dustin na swoim ogromnym rudym rumaku. Ned znał ich twarze tak dobrze jak wł asne oblicze, lecz lata zaciemniają ludzkie wspomnienia, nawet te, któ rych obiecywał nie zapomnieć. We ś nie ukazali mu się niczym cienie szare widma na koniach z mgł y. Siedmiu przeciwko trzem. Tak jak w ż yciu. Ale nie był a to zwykł a tró jka. Czekali przed okrą gł ą wież ą, czerwone Gó ry Dorne był y za ich plecami, ich biał e pł aszcze powiewał y na wietrze. Nie był y to cienie. Ich twarze pozostał y wyraź ne, nawet teraz. Ser Arthur Dayne, Miecz Poranka, uś miechał się smutno. Pochwa jego dł ugiego miecza zwanego Ś witem wystawał a ponad jego prawe ramię. Ser Oswell Whent przyklę kną ł, zaję ty ostrzeniem miecza. Na jego lś nią cym heł mie rozł oż ył skrzydł a czarny nietoperz, herb jego rodu. Mię dzy nimi stary ser Gerold Hightower o srogiej twarzy, Biał y Byk, Lord Dowó dca Kró lewskiej Gwardii. - Szukał em was nad Tridentem - powiedział do nich Ned. - Nie był o nas tam - odpowiedział mu ser Gerold. - Biada Uzurpatorowi, gdybyś my tam byli - wtrą cił ser Oswell. - Kiedy upadł a Kró lewska Przystań, ser Jaime zabił waszego Kró la zł otym mieczem. Zastanawiał em się, gdzie wtedy byliś cie. - Daleko - powiedział ser Gerold. - Inaczej Aerys siedział by jeszcze na ż elaznym tronie, a nasz brat, zdrajca, pł oną ł w siedmiu piekł ach. - Przybył em do Koń ca Burzy, ż eby zakoń czyć oblę ż enie - powiedział Ned. - Lordowie Tyrrel, Redwyne oraz wszyscy ich rycerze zgię li kolana i oddali nam hoł d. Był em pewien, ż e ujrzę was wś ró d nich. - Nasze kolana nie zginają się tak ł atwo - powiedział ser Arthur Dayne. - Ser Willem Darry uciekł na Dragonstone z waszą Kró lową i księ ciem Yiserysem. Są dził em, ż e moż e popł ynę liś cie z nim. - Ser Willem to dobry i prawy czł owiek - powiedział ser Oswell. - Ale nie sł uż y w Kró lewskiej Gwardii - zauważ ył ser Gerold. - Gwardziś ci nie uciekają. - Ani wtedy, ani teraz - powiedział ser Arthur. Zał oż ył heł m. - Skł adaliś my przysię gę - wyjaś nił stary ser Gerold. Cienie Neda poruszył y się, potrzą sają c mieczami w dł oniach. Siedmiu przeciwko trzem. - Zaczyna się - powiedział ser Arthur Dayne, Miecz Poranka. Ują ł w obie dł onie swó j Ś wit. Jego ostrze, blade jak mleczne szkł o, tań czył o, odbijają c ś wiatł o. - Nie - odpowiedział Ned smutnym gł osem. - To już koniec. - Kiedy cienie opadł y na niego, usł yszał przeraź liwy krzyk Lyanny. - Eddard! - krzyczał a. Po krwawym niebie przeleciał deszcz ró ż anych pł atkó w, bł ę kitnych jak oczy ś mierci. - Lordzie Eddard - zawoł ał a powtó rnie Lyanna. - Obiecuję - wyszeptał. - Lya, obiecuję … - Lordzie Eddard - powtó rzył gł os z ciemnoś ci. Eddard Stark ję kną ł i otworzył oczy. Przez wysokie okna Wież y Namiestnika wlewał o się ś wiatł o księ ż yca. - Lordzie Eddard? - Nad jego ł ó ż kiem stał cień. - Jak… jak dł ugo? - Prześ cieradł a miał splą tane, nogę umocowaną na szynie i zawinię tą bandaż ami. Aż do boku czuł strumień tę pego bó lu. - Sześ ć dni i siedem nocy. - Gł os należ ał do Yayona Polle’a. Zarzą dca podsuną ł mu do ust puchar. - Wypij, panie. - Co? … - To tylko woda. Maester Pycelle powiedział, ż e bę dziesz odczuwał pragnienie. Ned napił się. Usta miał spieczone i popę kane. Woda był a sł odka jak mió d. - Kró l zostawił rozkazy - powiedział Yayon Poole, zabierają c pusty puchar. - Bę dzie chciał z tobą rozmawiać, panie. - Rano - odparł Ned. - Kiedy nabiorę sił y. - Potrzebował trochę czasu, ponieważ sen cał kowicie go osł abił. - Panie - powiedział Poole. - Kró l nakazał, abyś przybył do niego, gdy tylko otworzysz oczy. - Zarzą dca zają ł się zapalaniem ś wiecy przy ł ó ż ku. Ned zaklą ł pod nosem. Robert nigdy nie był cierpliwy. - Powiedz mu, ż e jestem zbyt sł aby, by pó jś ć do niego. Jeś li ma ż yczenie rozmawiać ze mną, chę tnie przyjmę go tutaj. Mam nadzieję, ż e obudzisz go z gł ę bokiego snu. I przyś lij… - Chciał już powiedzieć: Jory’ego, ale zaraz sobie przypomniał. - Przyś lij kapitana straż y. Alyn wszedł do sypialni kilka chwil po wyjś ciu zarzą dcy. - Panie. - Poole mó wi, ż e leż ę tu od sześ ciu dni - powiedział Ned. - Powiedz mi, co się dzieje. - Kró lobó jca uciekł z miasta - odparł Alyn. - Podobno wró cił do Casterly Rock, ż eby przył ą czyć się do swojego ojca. Wszyscy mó wią o tym, jak lady Catelyn uwię ził a Karł a. Wystawił em dodatkowe straż e. - Dobrze zrobił eś - pochwalił go Ned. - A moje có rki? - Był y z tobą przez cał y czas, panie. Sansa modli się w cichoś ci, ale Arya… - Zawahał się. - Nie powiedział a ani sł owa, od dnia kiedy cię tutaj przynieś li. Jest taka zawzię ta. Nie widział em podobnego gniewu u dziewczynki. - Bez wzglę du na wszystko - powiedział Ned - macie strzec moich có rek. Obawiam się, ż e to dopiero począ tek. - Bę dą bezpieczne, lordzie Stark - powiedział Alyn. - Gwarantuję ż yciem. - Jory i pozostali… - Powierzył em ich ciał a milczą cym siostrom. Zostaną wysł ane na pó ł noc, do Winterfell. Jory z pewnoś cią chciał by spoczą ć u boku swojego dziadka. Dziadka, ponieważ ojciec Jory’ego leż ał pochowany daleko na poł udniu. Martyn Cassel zginą ł razem z innymi. Pó ź niej Ned zburzył wież ę, a z jej skrwawionych kamieni kazał usypać osiem kopcó w. Podobno przed zburzeniem Rhaegar nazywał tamto miejsce Wież ą Radoś ci, lecz dla Neda stanowił a ona gorzkie wspomnienie. Walczyli we trzech przeciwko siedmiu, lecz tylko dwó m udał o się przebić: był to Eddard Stark i mał y wyspiarz, Howland Reed. Ned uznał, ż e powró t snu po tylu latach nie wró ż y nic dobrego. - Dobrze się spisał eś, Alynie - mó wił Ned, kiedy wró cił Yayon Poole. Zarzą dca skł onił się nisko. - Jego Mił oś ć w towarzystwie Kró lowej. Ned podcią gną ł się wyż ej i zamrugał gwał townie, czują c bó l w nodze. Nie spodziewał się Cersei. Jej przybycie zaniepokoił o go. - Wprowadź ich i zostaw nas samych. Nie chcę, by cokolwiek z naszej rozmowy wyszł o poza ś ciany tego pokoju. - Poole wycofał się. Robert ubrał się starannie. Wł oż ył czarny, aksamitny kubrak z wyszytym na piersi zł otą nicią jeleniem Baratheonó w, na to nał oż ył zł ocistą opoń czę z pł aszczem w czarno-zł ote kwadraty. W dł oni trzymał dzban z winem, któ rego duż o już wypił, o czym ś wiadczył wyraź ny rumieniec. Za nim weszł a Cersei Lannister; we wł osach miał a tiarę z brylantami. - Wasza Mił oś ć - powiedział Ned. - Wybacz, ż e nie mogę wstać. - Nieważ ne - mrukną ł Kró l. - Chcesz wina? Z Arbor. Dobre. - Trochę - powiedział Ned. - Gł owę mam jeszcze cię ż ką od makowego mleka. - Inny na twoim miejscu cieszył by się, ż e ma ją jeszcze na karku - wtrą cił a Kró lowa. - Zamilknij, kobieto - warkną ł Robert. Podał Nedowi puchar z winem. - Noga jeszcze cię boli? - Trochę - odparł Ned. W gł owie mu się krę cił o, ale nie chciał przyznać się do sł aboś ci w obecnoś ci Kró lowej. - Pycelle zapewnia, ż e rana się zagoi. - Robert zmarszczył brwi. - Zakł adam, ż e wiesz, co zrobił a Catelyn. - Wiem. - Ned upił trochę wina. - Moja pani ż ona nie jest niczemu winna. Wszystko, co uczynił a, zrobił a na moje polecenie. - Wcale mi się to nie podoba, Ned - mrukną ł Robert. - Jakim prawem oś mielasz się nastawać na moją rodzinę? - zapytał a Cersei gniewnym gł osem. - Za kogo ty się uważ asz? - Jestem Namiestnikiem Kró la - odpowiedział Ned z chł odną uprzejmoś cią. - Otrzymał em ten urzą d z rą k twojego mę ż a, by utrzymywać kró lewski pokó j i wymierzać jego sprawiedliwoś ć. - Ty był eś Namiestnikiem, teraz zaś … - zaczę ł a Cersei. - Cicho! - rykną ł Kró l. - Zadał aś mu pytanie, a on na nie odpowiedział. - Cersei umilkł a, blada z wś ciekł oś ci, a Robert odwró cił się znowu do Neda. - Utrzymywać kró lewski pokó j, mó wisz. Zginę ł o siedmiu ludzi… - Oś miu - poprawił a go Kró lowa. - Tregar zmarł rano od rany, któ rą zadał mu lord Stark. - Uprowadzenie na kró lewskim trakcie i pijacka burda na ulicy - powiedział Kró l. - Ned, nie bę dę tego tolerował … - Catelyn miał a powody, ż eby zatrzymać Karł a… - Powiedział em, ż e nie bę dę tego tolerował! Do diabł a z powodami. Każ esz jej natychmiast uwolnić karł a i pogodzisz się z Jaim’em. - Na moich oczach zaszlachtowali trzech z moich ludzi tylko dlatego, ż e Jaime zapragną ł mnie ukarać. I miał bym o tym zapomnieć? - To nie mó j brat stał się przyczyną tego sporu - powiedział a Cersei do Kró la. - Lord Stark wracał pijany z burdelu. Jego ludzie zaatakowali Jaime’a oraz ż oł nierzy, tymczasem jego ż ona napadł a na Tyriona. - Znasz mnie dobrze, Robercie - powiedział Ned. - Jeś li wą tpisz w moje sł owa, zapytaj lorda Baelisha. Był tam ze mną. - Rozmawiał em z Littlefingerem - powiedział Robert. - Twierdzi, ż e pojechał po Straż Miejską, zanim jeszcze zaczę ł a się walka. Jednakż e przyznaje, ż e wracaliś cie z jakiegoś burdelu. - Z jakiegoś burdelu? A niech cię, Robercie. Pojechał em tam zobaczyć twoją có rkę! Matka nazwał a ją Barra. Jest bardzo podobna do pierwszego dziecka, któ re spł odził eś, kiedy jeszcze byliś my chł opcami w Yale. - Mó wią c to, nie spuszczał wzroku z Kró lowej, lecz jej twarz pozostał a blada i niewzruszona, ukryta za maską oboję tnoś ci. Za to Robert mocno się zaczerwienił. - Barra - mrukną ł. - I co, mam się z tego cieszyć? A niech ją. Myś lał em, ż e ma wię cej rozumu. - Ona jest dziwką i pewnie nie ma wię cej niż pię tnaś cie lat, a ty oczekiwał eś od niej rozsą dku? - powiedział Ned tonem niedowierzania. Bó l dokuczał mu bardzo, dlatego czuł, ż e traci panowanie nad sobą. - Ten gł upi dzieciak zakochał się w tobie, Robercie. Kró l zerkną ł na Kró lową. - To nie jest temat do rozmowy w obecnoś ci Kró lowej. - Jej Mił oś ć z niechę cią sł ucha wszystkiego, co mam do powiedzenia - odparł Ned. - Podobno Kró lobó jca uciekł z miasta. Pozwó l mi sprowadzić go tutaj. - Kró l zakoł ysał winem w pucharze zamyś lony, a potem napił się ł yk. - Nie - odpowiedział. - Doś ć już. Jaime zabił trzech twoich ludzi, ty pię ciu jego. Wystarczy. - Czy takie masz wyobraż enie o sprawiedliwoś ci? - wybuchną ł Ned. - Jeś li tak, to cieszę się, ż e nie jestem już twoim Namiestnikiem. Kró lowa spojrzał a na mę ż a. - Gdyby ktokolwiek oś mielił się przemawiać do Targaryena, tak jak on mó wi do ciebie… - Bierzesz mnie za Aerysa? - przerwał jej Robert. - Brał am cię za Kró la. Na mocy mał ż eń skiego prawa i ł ą czą cych nas wię zi Jaime i Tyrion są takż e twoimi brać mi. Starkowie przepę dzili jednego z nich, a drugiego uwię zili. Ten czł owiek znieważ a cię każ dym swoim oddechem, a ty stoisz tu pokornie i pytasz, czy boli go noga, czy moż e chce wina. Twarz Roberta pociemniał a z gniewu. - Kobieto, ile razy mam ci powtarzać, ż ebyś powś cią gnę ł a swó j ję zyk? Twarz Cersei nie ukrywał a pogardy. - Bogowie zaż artowali sobie, stawiają c nas obok siebie - powiedział a. - To ty powinieneś nosić suknię, a ja kolczugę. Purpurowy z gniewu, Kró l zamachną ł się i uderzył ją. Zatoczył a się mocno na stó ł i upadł a, lecz nie krzyknę ł a, nie Cersei Lannister. Smukł ymi palcami musnę ł a swó j policzek w miejscu, gdzie jej blada skó ra ciemniał a coraz bardziej. Do rana cał e to miejsce pokryje się siniakiem. - Bę dę to nosił a jako oznakę honoru - oś wiadczył a dumnie. - Tylko noś ją w milczeniu albo znowu cię odznaczę - rzucił Robert. Chwilę pó ź niej zawoł ał na straż. Do pokoju wszedł ser Meryn Trant, wysoki i poważ ny, w biał ej zbroi. - Kró lowa jest zmę czona. Odprowadź ją do jej sypialni. - Rycerz pomó gł wstać Cersei i wyprowadził ją bez sł owa. Robert się gną ł po dzban z winem i ponownie napeł nił swó j puchar. - Widzisz, do czego mnie doprowadza. - Kró l usiadł i ują ł w obie dł onie kielich. - Moja kochają ca ż ona. Matka moich dzieci. - Przeszł a mu już zł oś ć i Ned dostrzegł w jego oczach coś smutnego i ś wię tego. - Ź le zrobił em, ż e ją uderzył em. To nie przystoi… Kró lowi. - Wpatrywał się w swoje dł onie, jakby nie był pewien, na co patrzy. - Zawsze był em silny… nikt nie mó gł stawić mi czoł a, nikt. Ale jak walczyć z kimś, kogo nie moż esz uderzyć? - Kró l pokrę cił gł ową zawstydzony. - Rhaegar… Rhaegar wygrał, a niech go. Zabił em go, Ned, przebił em jego czarną zbroję i jego czarne serce, umarł u mych stó p. Opiewali to w pieś niach. A jednak w jakimś sensie wygrał. Teraz on ma Lyannę, a ja ją. - Wypił wino. - Wasza Mił oś ć - powiedział Ned Stark. - Musimy porozmawiać … Robert przycisną ł dł onie do skroni. - Mam doś ć gadania. Rano jadę na polowanie. Cokolwiek masz mi do powiedzenia, musi zaczekać do mojego powrotu. - Wtedy już mnie tu nie bę dzie, jeś li bogowie okaż ą mi ż yczliwoś ć. Nakazał eś mi wró cić do Winterfell, pamię tasz? Robert wstał, chwytają c się sł upka baldachimu dla zachowania ró wnowagi. - Bogowie rzadko kiedy okazują ż yczliwoś ć, Ned. Masz, to należ y do ciebie. - Wyją ł z kieszeni cię ż ką srebrną klamrę w kształ cie dł oni i rzucił ją na ł ó ż ko. - Podoba ci się to czy nie, ale dalej jesteś moim Namiestnikiem. Zakazuję ci wyjeż dż ać. - Nie chcę tego urzę du - odpowiedział Ned. - Wolisz, ż ebym mianował kogoś z Lannisteró w? Przyrzekam ci, ż e nastę pnym razem, kiedy rzucisz mi ją w twarz, przypnę ją Jaime’owi. Ned podnió sł klamrę. Wydawał o się, ż e nie ma wyboru. Jego noga pulsował a bó lem, a on czuł się jak bezradne dziecko. - Dziewczyna Targaryenó w… Kró l ję kną ł. - Na siedem piekieł, nie zaczynaj od nowa. To już postanowione. Ani sł owa wię cej. - Dlaczego chcesz, ż ebym był twoim Namiestnikiem, skoro ignorujesz moje rady? - Dlaczego? - Robert roześ miał się. - A dlaczego nie? Ktoś musi rzą dzić tych przeklę tym kró lestwem. Wolał byś, ż eby robił a to ona? Catelyn
Wschodnie niebo pokrył o się zł ocistoró ż aną powł oką, kiedy sł oń ce wzeszł o nad Yale. Catelyn Stark patrzył a na rozlewają ce się ś wiatł o, oparta dł oń mi o rzeź bioną, delikatną balustradę balkonu jej pokoju. W miarę jak ś wit wpeł zał coraz dalej na pola i lasy, ś wiat poniż ej przechodził z czerni w indygo i zieleń. Biał e mgł y unosił y się znad Ł ez Alyssy, gdzie upiorne wody skakał y nad skalistym ramieniem gó ry i toczył y się zboczem Lancy Olbrzyma. Catelyn czuł a na twarzy delikatny dotyk mgieł ki. Alyssa Arryn widział a, jak mordowano jej mę ż a, braci i dzieci, a jednak za ż ycia nie uronił a ani jednej ł zy. Bogowie zapewne uznali, ż e nie zazna spokoju, dopó ki jej ł zy nie zroszą czarnej ziemi Yale, gdzie pochowano tych, któ rych kochał a. Alyssa nie ż ył a już od sześ ciu tysię cy lat, lecz jak dotą d ani jedna kropla wodospadu nie spadł a na dno doliny. Catelyn zastanawiał a się, jak ogromny był by wodospad z jej ł ez, gdyby umarł a. - Opowiedz mi wszystko - powiedział a. - Kró lobó jca zbiera sił y w Casterly Rock - odpowiedział z pokoju ser Rodrik Cassel. - Twó j brat pisze, ż e wysł ał posł ań ca do Casterly Rock, z zapytaniem o zamiary lorda Tywina, lecz nie otrzymał jeszcze ż adnej odpowiedzi. Edmure kazał lordowi Vance’owi i lordowi Piperowi strzec przeł ę czy pod Golden Tooth. Obiecał, ż e stopa Tullych stanie tam w kał uż y krwi Lannisteró w. Catelyn odwró cił a się. Pię kno wschodzą cego sł oń ca nie poprawił o jej nastroju; to raczej okrutne, ż e dzień, któ ry miał zakoń czyć się tak ponuro, budzi się tak pię knie. - Edmure wysł ał posł ań có w i zł oż ył obietnice - powiedział a - lecz Edmure nie jest Lordem Riverrun. A mó j pan ojciec? - W liś cie nie ma ani sł owa o lordzie Hosterze. - Ser Rodrik pocią gną ł za bokobrody. Znowu odrosł y, biał e jak ś nieg i sztywne niczym cierniste krzewy. - Ojciec musi być bardzo chory, inaczej by nie powierzył Edmure’owi obrony Riverrun - powiedział a zmartwiona. - Dlaczego nie obudziliś cie mnie zaraz po otrzymaniu wiadomoś ci? - Twoja siostra uznał a, ż e powinnaś odpoczą ć, tak powiedział mi maester Coleman. - Należ ał o mnie obudzić - dodał a z naciskiem. - Maester twierdzi, ż e twoja siostra ma zamiar porozmawiać z tobą po walce - powiedział ser Rodrik. - A zatem przedstawienie nie został o odwoł ane? - Catelyn skrzywił a się. - Karzeł zagrał na niej jak na fujarce, a ona jest gł ucha jak pień i nic nie sł yszy. Czas nam wyruszyć, bez wzglę du na to, co się stanie dzisiejszego ranka. Nasze miejsce jest w Winterfell u boku moich synó w. Jeś li odzyskał eś już sił y, poproszę siostrę o eskortę do Gulltown. Stamtą d popł yniemy statkiem. - Znowu statek? - Ser Rodrik zbladł nieco, lecz powstrzymał drż enie ramion. - Dobrze, pani. - Stary rycerz czekał za drzwiami, tymczasem Catelyn wezwał a sł uż ą ce, któ re oddał a do jej dyspozycji Lysa. Jeś li porozmawia z siostrą przed pojedynkiem, moż e zdoł a ją przekonać, pomyś lał a, ubierają c się. Polityka Lysy zmieniał a się w zależ noś ci od jej nastrojó w, a jej nastroje czę sto się zmieniał y. Ze wstydliwej dziewczyny, któ rą pamię tał a z Riverrun, wyrosł a kobieta na przemian dumna, strachliwa, okrutna, rozmarzona, zmienna, nieś miał a, uparta, pró ż na, a przede wszystkim niestał a. Kiedy przyszedł do nich ten jej rozpł aszczony ohydny dozorca z wiadomoś cią od Tyriona Lannistera, Catelyn namawiał a Lyse, ż eby porozmawiał y z karł em na osobnoś ci, ale ona musiał a koniecznie urzą dzić przedstawienie dla poł owy Yale. A teraz…
|
|||||||
|