Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Podziękowania 37 страница



A teraz jeszcze jeden kruk, jeszcze jedna wiadomoś ć. Ł udził się, ż e moż e tym razem… - Czy to ptak od matki? Wraca do domu?

- Wiadomoś ć przysł ał Alyn z Kró lewskiej Przystani. Jory Cassel nie ż yje. A takż e Wył i Heward. Zamordował ich Kró lobó jca. - Robb wystawił twarz na padają cy ś nieg, pozwalają c, by pł atki topniał y mu na policzkach. - Niech bogowie dadzą im odpoczynek.

Bran nie wiedział, co powiedzieć. Czuł się, jakby otrzymał cios. Jory był kapitanem straż y w Winterfell, jeszcze zanim Bran się urodził.

- Zabili Jory’ego? - Pamię tał, jak wielokrotnie Jory gonił go po dachach. Jak kroczył przez dziedziniec w zbroi albo siedział na swoim ulubionym miejscu w Wielkiej Sali i ż artował w czasie posił kó w. - Dlaczego ktoś miał by to zrobić?

Robb pokrę cił gł ową ze wzrokiem przepeł nionym bó lem. - Nie wiem, Bran. Widzisz, to jeszcze nie wszystko. W czasie walki koń przygnió tł ojca. Alyn pisze, ż e ojciec ma pogruchotaną nogę i… maester Pycelle dał mu makowego mleka, ale nie są pewni, kiedy… kiedy on… - Spojrzał na drogę, gdzie rozległ się tę tent kopyt. Nadjeż dż ali Theon i pozostali. - …kiedy się obudzi - dokoń czył Robb. Poł oż ył dł oń na rę kojeś ci swojego miecza i mó wił dalej uroczystym tonem Robba Pana Winterfell. - Obiecuję ci, Bran, ż e nie puszczę tego pł azem.

Ton jego gł osu jeszcze bardziej przestraszył Brana. - Co zrobisz? - zapytał w chwili, kiedy doł ą czył do nich Theon Greyjoy.

- Theon uważ a, ż e powinienem zwoł ać chorą gwie - powiedział Robb.

- Krew za krew. - Tym razem Greyjoy nie uś miechną ł się. Czarne wł osy opadł y mu na oczy, a na jego ciemnej, chudej twarzy czaił się wyraz gł odu.

- Tylko lord moż e zwoł ać chorą gwie - powiedział Bran poprzez padają cy ś nieg.

- Jeś li twó j ojciec umrze, Robb zostanie panem Winterfell - powiedział Theon.

- On nie umrze! - krzykną ł Brann.

Robb wzią ł go za rę kę. - Nie umrze, nie ojciec - powiedział cicho. - Ale… honor pó ł nocy spoczywa teraz w moich rę kach. Odjeż dż ają c, pan ojciec powiedział, ż ebym był silny za ciebie i za Ricka. Jestem już prawie dorosł y, Bran.

Bran zadrż ał. - Chciał bym, ż eby mama wró cił a - powiedział smutnym gł osem.

Rozejrzał się za maesterem Luwinem; jego osioł schodził dopiero z pobliskiego wzgó rza. - Czy maester Luwin takż e radzi zwoł ać chorą gwie?

- Maester jest bojaź liwy jak stara baba - powiedział Theon.

- Ojciec zawsze sł uchał jego rady - zauważ ył Bran. - Mama też.

- Ja go sł ucham - odparł Robb. - Sł ucham każ dej rady. Radoś ć Brana z podró ż y stopniał a jak ś nieg na jego twarzy. Jeszcze nie tak dawno był by ogromnie podniecony na wieś ć o tym, ż e Robb zwoł uje chorą gwie, teraz zaś czuł w sobie tylko strach. - Moż emy wracać? - spytał. - Zmarzł em.

Robb rozejrzał się. - Trzeba znaleź ć wilki. Wytrzymasz jeszcze trochę?

- Pewnie. - Wcześ niej maester Luwin upominał go, ż eby nie jeź dził zbyt dł ugo i nie odparzył sobie ciał a od siodł a, ale Bran nie chciał okazać sł aboś ci przed bratem. Miał już doś ć tego, ż e wszyscy uż alają się nad nim i pytają, jak się czuje.

- W takim razie zapolujmy na naszych myś liwych - powiedział Robb. Zjechali z traktu i zanurzyli się w wilczy las. Theon trzymał się z tył u, razem z ż oł nierzami.

Bran z przyjemnoś cią jechał pod drzewami. Ś cią gną ł lekko cugle Tancerki, tak ż e szł a wolno, a on rozglą dał się dookoł a. Dobrze znał ten las, lecz po tak dł ugim czasie spę dzonym za murami Winterfell wydawał o mu się, ż e widzi go po raz pierwszy. Wcią gał gł ę boko powietrze, wdychają c ś wież y zapach sosnowych igieł, woń gniją cych liś ci, zwierzę cego piż ma i dymu z odległ ych domó w. Raz dostrzegł mię dzy oś nież onymi gał ę ziami dę bu czarną wiewió rkę, a potem zatrzymał się, ż eby popatrzeć na srebrzystą sieć pają ka.

Theon i jego towarzysze zostali daleko z tył u. Bran nie sł yszał już nawet ich gł osó w. Gdzieś przed nim szumiał a cicho woda. Z jego oczu popł ynę ł y ł zy. - Bran? - spytał Robb. - Co się stał o?

Bran potrzą sną ł gł ową. - Coś sobie przypomniał em - powiedział. - Kiedyś Jory przyprowadził nas tutaj na ryby. Byliś my razem, ty, ja i Jon. Pamię tasz?

- Tak - odparł Robb ze smutkiem.

- Nic wtedy nie zł apał em - powiedział Bran - ale w drodze powrotnej Jon dał mi swoją rybę. Czy jeszcze kiedyś zobaczymy Jona?

- Spotkaliś my się z wujem Benjenem przy okazji wizyty Kró la - zauważ ył Robb. - Jon też nas odwiedzi, zobaczysz.

Koryto strumienia był o gł ę bokie, a prą d wartki. Robb zsiadł z konia i przeprowadził go przez bró d. W najgł ę bszym miejscu woda się gał a mu do poł owy uda. Przywią zał wał acha do drzewa na drugim brzegu i wró cił po Brana.

Woda rozpryskiwał a się o kamienie i korzenie, ochlapują c twarz Brana. Uś miechną ł się. Przez chwilę poczuł się zdrowy i silny. Spojrzał w gó rę na drzewa i zapragną ł mó c wspią ć się na któ reś z nich, na sam czubek, tak ż eby cał y las został pod nim.

Byli już na drugim brzegu, kiedy usł yszeli wycie, dł ugie, coraz wyż sze, któ re pł ynę ł o przez las niczym zimny wiatr. Bran odwró cił gł owę. - Lato - powiedział. Chwilę pó ź niej do pierwszego gł osu doł ą czył drugi.

- Upolował y coś - odezwał się Robb i ponownie dosiadł konia. - Pojadę po nie. Ty zaczekaj tutaj. Theon i pozostali zaraz tu bę dą.

- Chcę jechać z tobą - powiedział Bran.

- Sam szybciej je odszukam. - Robb ś cisną ł ostrogami swojego wał acha i znikną ł mię dzy drzewami.

Gdy tylko odjechał, las wokó ł Brana jakby się zamkną ł.

Ś nieg padał coraz mocniej. Topniał od razu, tam gdzie dotykał bezpoś rednio ziemi, lecz kamienie, korzenie i gał ę zie przykrył a warstwa biał ego puchu. Bran czuł coraz wię ksze zmę czenie. Jego nogi zwisał y bezuż ytecznie w strzemionach, rzemień wokó ł piersi cią gną ł go niewygodnie, a topnieją cy ś nieg przemoczył mu rę kawice. Zastanawiał się, gdzie są Theon, maester Luwin, Joseph i pozostali.

Usł yszawszy szelest, odwró cił Tancerkę, spodziewają c się zobaczyć przyjació ł, lecz na brzegu strumienia ukazali się obdarci, obcy ludzie.

- Ż yczę dobrego dnia - powiedział Bran nerwowo. Od razu zorientował się, ż e obcy nie są leś nikami ani wieś niakami. Nagle zdał sobie sprawę z tego, jak bogato jest ubrany. Miał na sobie nową opoń czę z ciemnoszarej weł ny ze srebrnymi guzikami, a jego oblamowany futrem pł aszcz przytrzymywał a na ramieniu srebrna szpila. Jego buty i rę kawice takż e obszyte był y futrem.

- Tak zupeł nie sam? - odezwał się najwię kszy z obcych, ł ysy mę ż czyzna o ogorzał ej twarzy. - Chł opaczek zgubił się w lesie, co.

- Wcale się nie zgubił em - odparł Bran. Nie podobał mu się sposó b, w jaki obcy patrzą na niego. Najpierw naliczył czterech, ale kiedy się odwró cił, dostrzegł jeszcze dwó ch. - Mó j brat odjechał przed chwilą, a zaraz bę dzie tutaj moja straż.

- Twoja straż? - odezwał się drugi z obcych. Jego twarz zakrywał a szczecina siwej brody. - A czego oni mieliby strzec, paniczyku? Czy ja widzę srebrną szpilę na twoim pł aszczu?

- Ł adna - rozległ się kobiecy gł os. Bardziej przypominał a mę ż czyznę, wysoka i chuda, ogorzał a na twarzy jak pozostali, z wł osami ukrytymi pod pó ł heł mem. W dł oni trzymał a dł ugą na osiem stó p wł ó cznię z czarnego dę bu z zardzewiał ym grotem.

- Przyjrzyjmy się - powiedział ł ysy mę ż czyzna.

Bran patrzył na niego z niepokojem. Ubranie miał brudne i podarte, upstrzone brą zowymi, niebieskimi albo zielonymi ł atami, spł owiał e do szaroś ci, chociaż pł aszcz kiedyś mó gł być czarny. Jego towarzysz ze szczeciną siwego zarostu takż e nosił czarne ubranie. W jednej chwili Bran przypomniał sobie dzień, w któ rym znaleź li wilcze szczenię ta i kiedy jego ojciec obcią ł gł owę zdrajcy; tamten czł owiek takż e ubrany był na czarno. Ojciec powiedział, ż e to dezerter z Nocnej Straż y. Nie ma ludzi bardziej niebezpiecznych, przypomniał sobie sł owa lorda Eddarda. Dezerter wie, ż e jego los jest przesą dzony, dlatego nie cofnie się nawet przed najpodlejszą zbrodnią.

- Szpila, chł opcze - powiedział ogromny mę ż czyzna i wycią gną ł rę kę.

- Weź miemy też konia - odezwał się inny gł os; był a to kobieta, niż sza od Robba, o szerokiej, pł askiej twarzy i prostych, ż ó ł tych wł osach. - Zsiadaj, i to szybko. - W jej dł oni bł ysną ł nó ż mocno wyszczerbiony, przez co bardziej przypominał ostrze pił y.

- Nie - wybą kał Bran. - Ja nie mogę …

Ogromny mę ż czyzna chwycił wodze Tancerki, zanim Bran zdą ż ył zrobić cokolwiek. - Moż esz, paniczu… i zrobisz to, jeś li jesteś w stanie ocenić, co dla ciebie dobre.

- Stiv, popatrz, jak jest przywią zany rzemieniem. - Wysoka kobieta wskazał a wł ó cznią. - Moż e mó wi prawdę.

- Rzemieniem? - powtó rzył Stiv. Z pochwy przy pasie wycią gną ł sztylet. - Poradzimy sobie z rzemieniem.

- Jesteś kaleką?

Bran ż achną ł się. - Jestem Brandon Stark z Winterfell. Lepiej puś ć mojego konia, bo przypł acisz to ż yciem.

Chudy mę ż czyzna o zaroś nię tej twarzy roześ miał się. - To musi być Stark, for certes. Tylko Stark był by na tyle gł upi, ż eby grozić, zamiast okazać trochę rozumu i bł agać o litoś ć.

- Utnij mu jego mał ego ptaszka i wsadź do gę by - odezwał a się niż sza z kobiet. - Przynajmniej bę dzie siedział cicho.

- Hali, jesteś ró wnie gł upia jak brzydka - powiedział a wysoka kobieta. - Co nam po martwym chł opaku. Za to ż ywy… bogowie niech bę dą przeklę ci, pomyś l tylko, ile by dał Mań ce za zakł adnika, w któ rego ż ył ach pł ynie krew Benjena Starka!

- Co tam Mań ce - warkną ł olbrzym. - Chcesz tam wró cić, Osha? Ależ ty jesteś gł upia. Myś lisz, ż e biał e cienie obchodzi, czy masz tam jakiegoś zakł adnika? - Odwró cił się znowu do Brana i przecią ł rzemień opasają cy jego udo. Wydawał o się, ż e rozerwana skó ra westchnę ł a.

Ostrze weszł o gł ę boko i Bran, spojrzawszy w dó ł, zobaczył blade ciał o swojego uda w miejscu przecię cia weł nianej nogawki. Popł ynę ł a krew. Patrzył, jak czerwona plama rozszerza się. Zakrę cił o mu się lekko w gł owie, ale w ogó le nie poczuł bó lu. Mę ż czyzna chrzą kną ł zdziwiony.

- Odł ó ż broń, a obiecam ci szybką i bezbolesną ś mierć. - Rozległ się gł os Robba.

Bran podnió sł wzrok z nadzieją. Gł os brata zał amał się trochę i to osł abił o nieco sił ę sł ó w. Siedział na koniu z mieczem w dł oni; zakrwawione ciał o ł osia zwisał o przerzucone przez grzbiet jego wał acha.

- Jest i brat - powiedział mę ż czyzna z twarzą zaroś nię tą siwą szczeciną.

- Groź ny brat - zakpił a niska kobieta, któ rą nazywali Hali. - Chcesz z nami walczyć, chł opczyku?

- Nie bą dź gł upi, chł opcze. Nas jest sześ cioro, a ty sam. - Wysoka kobieta o imieniu Osha, opuś cił a wł ó cznię. - Z konia i rzuć miecz. Pię knie podzię kujemy za konia i mię so i bę dziecie mogli odejś ć.

Robb zagwizdał. Usł yszeli szelest mię kkich ł ap na mokrych liś ciach zaroś li. Z najniż szych gał ę zi spadł ś nieg i z krzewó w wynurzył y się Szary Wicher i Lato. Lato unió sł ł eb i zawarczał.

- Wilki - wyszeptał a Hali zdumiona.

- Wilkory - poprawił ją Bran. Choć nie był y jeszcze w peł ni dorosł e, wzrostem doró wnywał y najwię kszym, jakie Bran kiedykolwiek widział. Ł atwo dał o się zauważ yć ró ż nicę, trzeba był o tylko wiedzieć, na co zwracać uwagę. Wszystkiego dowiedział się od maestera Luwina i Farlena, któ ry zajmował się psiarnią. Wilkor miał wię kszy ł eb i dł uż sze nogi w stosunku do reszty ciał a, pysk zaś i szczę kę wę ż sze i bardziej wydatne. Był o w nich coś ponurego i przeraż ają cego, kiedy tak stał y poś ró d opadają cego powoli ś niegu. Na pysku Szarego Wichru lś nił a ś wież a krew.

- Psy - rzucił pogardliwie ł ysy olbrzym. - Chociaż mó wią, ż e nic tak nie grzeje w nocy jak wilcza skó ra. - Dał znak rę ką. - Bierzcie ich.

- Winterfell - krzykną ł Robb i kopną ł konia. Wał ach skoczył do przodu na spotkanie obcych. Mę ż czyzna z siekierą zabiegł mu drogę z krzykiem na ustach. Miecz Robba trafił go prosto w twarz; rozległ się nieprzyjemny chrzę st i chlusnę ł a krew. Jego towarzysz ze szczeciniastą brodą chwycił za lejce, ale tylko na moment, ponieważ chwilę pó ź niej dopadł go Szary Wicher i pocią gną ł w dó ł. Runą ł do strumienia i zaczą ł machać desperacko rę koma, kiedy jego gł owa znalazł a się pod wodą. Wilkor skoczył za nim i biał a woda zaczerwienił a się w miejscu, w któ rym obaj zniknę li.

Robb i Osha starli się na ś rodku strumienia. Jej dł uga wł ó cznia przypominał a wę ż a o ż elaznej gł owie, któ ry ś migał szybko, pró bują c dostać się do jego piersi. Raz, dwa, trzy… lecz Robb odbijał koniec wł ó czni dł ugim mieczem. Wreszcie kobieta za mocno wychylił a się do przodu i stracił a na moment ró wnowagę. Robb wykorzystał to i najechał na nią koniem.

Tuż obok Lato zaatakował Hali. Nó ż zahaczył o bok zwierzę cia. Lato uskoczył, warczą c, i zaatakował raz jeszcze. Zacisną ł szczę ki na kostce nogi kobiety. Ta uniosł a nó ż w obu dł oniach, lecz wilkor jakby wyczuł niebezpieczeń stwo i puś cił ją na moment - z jego pyska zwisał y strzę py skó ry, ubrania i ociekają cego krwią ciał a. Kiedy Hali zachwiał a się i opadł a na ziemię, przewró cił ją na plecy i wpił zę by w jej brzuch.

Szó sty z obcych rzucił się do ucieczki… lecz nie uszedł daleko. Wdrapywał się na brzeg po drugiej stronie strumienia, kiedy Szary Wicher wyszedł z wody. Otrzą sną ł się i skoczył za uciekają cym. Rozerwał mu ś cię gna pod kolanem jednym kł apnię ciem zę bó w i poszukał gardł a, kiedy mę ż czyzna ponownie osuną ł się do wody.

Teraz został już tylko olbrzym o imieniu Stiv. Mę ż czyzna przecią ł rzemień na piersi Brana i pocią gną ł go mocno za ramię. Bran poczuł, ż e spada. Nogi poplą tał y się pod nim, kiedy runą ł na ziemię, a jedna stopa znalazł a się w strumieniu. Zupeł nie nie czuł lodowatej wody, za to poczuł chł ó d stali, kiedy Stiv przył oż ył mu sztylet do gardł a. - Do tył u - warkną ł ostrzegawczo - albo poderż nę chł opakowi gardł o, przysię gam.

Robb ś cią gną ł cugle swojego konia, dyszą c cię ż ko. Opuś cił ramię z mieczem, a jego spojrzenie zł agodniał o.

Teraz Bran ogarną ł wzrokiem cał ą scenę. Lato wycią gał z brzucha Hali lś nią ce, niebieskie wę ż e wnę trznoś ci. Oczy miał a szeroko otwarte, lecz Bran nie potrafił powiedzieć, czy jeszcze ż yje. Mę ż czyzna ze szczeciną siwej brody i jego towarzysz z siekierą leż eli nieruchomo, natomiast Osha posuwał a się na kolanach w kierunku swojej wł ó czni. Szary Wicher ruszył w jej stronę. - Zawoł aj go! - krzykną ł olbrzym.

- Zawoł aj oba albo zabiję kalekę!

- Szary Wicher, Lato, do mnie - powiedział Robb. Wilkory zatrzymał y się i obró cił y gł owy. Szary Wicher zawró cił do Robba, lecz Lato pozostał na miejscu wpatrzony w Brana i stoją cego tuż za nim obcego. Zawarczał. Jego ś lepia pł onę ł y, a pysk ociekał krwią.

Osha podparł a się na koń cu wł ó czni i wstał a. Krew ciekł a z rany na jej ramieniu, w miejscu gdzie dosię gną ł ją miecz Robba. Bran widział kropelki potu ś ciekają ce po twarzy ogromnego mę ż czyzny. Zrozumiał, ż e Stiv boi się tak samo jak on. - Starkowie - mrukną ł mę ż czyzna - cholerni Starkowie. - Osha - odezwał się gł oś niej.

- Zabij wilki i weź jego miecz.

- Sam je zabij - odpowiedział a. - Ja się nie zbliż ę do tych potworó w.

Bran poczuł drż enie rę ki Stiva - przez moment mę ż czyzna nie wiedział, co robić. W miejscu, gdzie nó ż dotkną ł jego szyi, popł ynę ł a struż ka krwi. Jego nozdrza wypeł niał odó r mę ż czyzny, odó r strachu.

- Ty. - Stiv zawoł ał do Robba. - Jak się nazywasz?

- Jestem Robb Stark, dziedzic Winterfell.

- To twó j brat?

- Tak.

- Jeś li chcesz, ż eby przeż ył, to ró b, co ci każ ę. Z konia.

Robb zawahał się na moment. Potem zsiadł powoli z konia i staną ł z mieczem w dł oni.

- A teraz zabij wilki. Robb nie poruszył się.

- Zabij je. Wilki albo chł opak.

- Nie! - krzykną ł Bran. Wiedział, ż e Stiv i tak ich zabije, nawet jeś li Robb speł ni jego polecenie.

Mę ż czyzna chwycił wolną rę ką za wł osy Brana i pocią gną ł brutalnie, aż Bran zapł akał z bó lu. - Zamknij się, kaleko, sł yszysz? - Pocią gną ł jeszcze mocniej. - Sł yszysz?

W lesie za nimi rozległ się cichy furkot. Z gardł a Stiva wydobył o się zduszone charczenie, a z jego piersi wysunę ł o się pó ł stopy strzał y z tró jką tnym, ostrym jak brzytwa grotem. Był jasnoczerwony, jakby go ktoś pomalował krwią. Sztylet odsuną ł się od gardł a Brana. Mę ż czyzna zachwiał się i runą ł twarzą do strumienia. Strzał a zł amał a się pod cię ż arem jego ciał a. Bran patrzył, jak ż ycie wycieka z niego wraz z pł yną cą wodą.

Kiedy ż oł nierze ojca wynurzyli się zza drzew, Osha rzucił a swoją wł ó cznię. - Litoś ci, panie - zawoł ał a do Robba.

Ż oł nierze, potwornie bladzi, rozglą dali się po scenie rzezi. Zerkali na wilki niepewnie, a kiedy Lato powró cił do Hali, by dalej raczyć się jej wnę trznoś ciami, Joseth upuś cił nó ż i krztuszą c się, wycofał się w krzaki. Nawet maester Luwin wydawał się przeraż ony, kiedy wyszedł zza drzewa. Trwał o to jednak tylko chwilę. Zaraz potem potrzą sną ł gł ową i przeszedł przez strumień do Brana. - Jesteś ranny?

- Skaleczył mnie w nogę - powiedział Bran - ale nic nie czuł em. Maester przyklę kną ł, ż eby obejrzeć jego ranę, Bran zaś spojrzał do tył u. Pod drzewem straż niczym stał Theon Greyjoy z ł ukiem w rę ku. Uś miechał się, jak zawsze. Kilka strzał drż ał o wbitych w mię kką ziemię przy jego nogach, ale jemu wystarczył a tylko jedna. - Martwy wró g stanowi pię kny widok - przemó wił.

- Greyjoy, Jon zawsze mó wił, ż e jesteś osioł - powiedział gł oś no Robb. - Powinienem przywią zać cię na dziedziń cu i pozwolić, ż eby Bran poć wiczył strzelanie z ł uku na tobie.

- Powinieneś raczej podzię kować mi za to, ż e uratował em ż ycie twojemu bratu.

- A gdybyś nie trafił? - spytał Robb. - Albo gdyby drgnę ł a mu rę ka? Mogł eś zranić Brana. Widział eś tylko plecy tamtego, mó gł nosić napierś nik. Co by się wtedy stał o z moim bratem? Czy pomyś lał eś o tym, Greyjoy?

Theon przestał się uś miechać. Wzruszył tylko ramionami i zają ł się zbieraniem strzał.

Robb spojrzał groź nie na straż nikó w. - A wy gdzie się podziewaliś cie? - zapytał rozgniewany. - Był em pewien, ż e jedziecie blisko za nami. - Ż oł nierze spojrzeli po sobie zakł opotani. - Jechaliś my, panie - odpowiedział Quent, najmł odszy z nich, z delikatnym puszkiem brą zowej brody. - Tylko ż e najpierw czekaliś my na maestera Luwina i jego osł a, za przeproszeniem, a potem, no… - Zerkną ł na Theona i szybko odwró cił gł owę zawstydzony.

- Wytropił em indyka - dokoń czył Theon poirytowany pytaniem Robba. - Ską d miał em wiedzieć, ż e zostawisz chł opca samego?

Robb jeszcze raz popatrzył na Theona - Bran nigdy dotą d nie widział go tak rozzł oszczonego - lecz nic nie powiedział. Przyklę kną ł obok maestera Luwina. - Jak poważ na jest rana mojego brata?

- Tylko zadraś nię cie - odparł maester. Zamoczył w strumieniu kawał ek materiał u, by obmyć ranę. - Dwó ch z nich nosi czarne ubrania - zwró cił się do Robba.

Robb zerkną ł na miejsce, w któ rym Stiv leż ał rozcią gnię ty w strumieniu; pę dzą cy nurt szarpał za poł y jego czarnego pł aszcza. - Dezerterzy z Nocnej Straż y - powiedział ponurym gł osem. - Co za gł upcy, ż eby podchodzić tak blisko do Winterfell.

- Czę sto trudno odró ż nić gł upotę od desperacji - powiedział maester Luwin.

- Pochowamy ich, panie? - spytał Quent.

- Oni by się nami nie przejmowali - odparł Robb. - Odcią ć im gł owy, odeś lemy je na Mur. Ciał a zostawcie wronom.

- A co z nią? - Quent pokazał kciukiem na Oshę.

Robb podszedł do kobiety. Był a o gł owę wyż sza od niego. Opadł a na kolana, kiedy się zbliż ył. - Daruj mi ż ycie, lordzie Stark, a bę dę twoja.

- Moja? Nie potrzebuję zdrajcó w.

- Ja nie zł amał am przysię gi. To Stiv i Wallen sfrunę li z Muru, nie ja. Wś ró d czarnych wron nie ma miejsca dla kobiet.

Theon Greyjoy podszedł bliż ej. - Daj ją wilkom - podpowiedział. Kobieta skierował a wzrok na miejsce, gdzie leż ał y resztki ciał a Hali, i szybko odwró cił a oczy. Zadrż ał a. Nawet ż oł nierze mieli niepewne miny.

- Jest kobietą - powiedział Robb.

- Dzika - odezwał się Bran. - Chciał a, ż eby zatrzymali mnie ż ywego i zabrali do Mance’a Raydera.

- Masz jakieś imię? - spytał Robb.

- Osha, panie - wymamrotał a.

Maester Luwin podnió sł się na nogi. - Moż emy ją przesł uchać.

Bran dostrzegł wyraz ulgi na twarzy brata. - Niech tak bę dzie. Wayn, zwią ż jej rę ce. Wró ci z nami do Winterfell i… bę dzie ż ył a albo umrze w zależ noś ci od tego, co nam powie.


Tyrion

 

- Chcesz coś zjeś ć? - spytał Mord, posył ają c mu groź ne spojrzenie. W grubej dł oni trzymał talerz z gotowaną fasolą.

Tyrion Lannister umierał z gł odu, ale nie chciał dać satysfakcji temu brutalowi. - Moż e jakiś udziec jagnię cy - odezwał się z ką ta celi zarzuconego brudną sł omą. - Do tego groszek z cebulą, ś wież o upieczony chleb z masł em i dzban wina zaprawionego korzeniami. Albo piwa. Przyznasz, ż e nie jestem specjalnie wybredny.

- Jest fasola - powiedział Mord. - Masz. - Wycią gną ł rę kę z talerzem.

Tyrion westchną ł. Dozorca był prostakiem o ciemnych, zepsutych zę bach i mał ych, czarnych oczkach. Lewą stronę jego twarzy pokrywał a blizna po toporze, któ ry odcią ł mu ucho i czę ś ć policzka. Stan umysł u doró wnywał jego urodzie. Ponieważ Tyrion był gł odny, nie miał o to w tej chwili znaczenia, wię c wycią gną ł rę kę po talerz.

Mord cofną ł się i wyszczerzył zę by w uś miechu. - Tutaj - powiedział, trzymają c talerz poza zasię giem ramienia Tyriona.

Karzeł dź wigną ł się na nogi niezgrabnie. - Czy musimy się w to bawić przy każ dym posił ku? - Ponownie spró bował dosię gną ć naczynia.

Mord odsuną ł się uś miechnię ty - Tutaj, karzeł ku. - Teraz trzymał talerz w wycią gnię tej rę ce nad krawę dzią, gdzie koń czył a się cela i zaczynał o niebo. - Nie chcesz jeś ć? No, weź sobie.

Tyrion miał za kró tkie ramiona, by dosię gną ć talerza, a nie chciał podchodzić bliż ej krawę dzi. Wystarczył oby szybkie pchnię cie ogromnego, biał ego brzucha Morda, ż eby zamienił się w czerwoną plamę rozbryzganą na kamieniach Nieba, podobnie jak wielu wię ź nió w Eyrie przez wieki. - Chyba już mi się nie chce jeś ć - oś wiadczył i wró cił do swojego ką ta.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.