Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Podziękowania 36 страница



- Odjedzie, gdy tylko dostanie swoje dziesię ć tysię cy wojownikó w. Mó j pan mą ż obiecał mu zł otą koronę.

Ser Jorah chrzą kną ł. - Tak, Khaleesi, tylko… Dothrakowie patrzą na pewne sprawy inaczej niż my, ludzie zachodu. Mó wił em twojemu bratu to samo, co Illyrio, lecz on nie sł ucha. Koń scy lordowie to nie handlarze. Yiserysowi wydaje się, ż e cię sprzedał, i teraz oczekuje zapł aty. Natomiast khal Drogo traktuje cię jako prezent. Odwdzię czy się Yiserysowi podarunkiem, lecz… w swoim czasie. Nie moż na domagać się prezentu, nie od khala. Od niego niczego nie moż na się domagać.

- Ale to nie w porzą dku, ż e musi czekać. - Dany nie wiedział a, dlaczego broni brata. - Yiserys mó gł by zmieś ć cał e Siedem Kró lestw, gdyby miał dziesię ć tysię cy wrzeszczą cych Dothrakó w.

Ser Jorah prychną ł. - Yiserys nie zamió tł by stajni, nawet gdyby miał dziesię ć tysię cy mioteł.

Dany zauważ ył a nutę pogardy w jego gł osie. - A… a gdyby to nie był Yiserys? - spytał a. - Gdyby poprowadził ich ktoś inny? Ktoś silniejszy? Czy rzeczywiś cie Dothrakowie potrafiliby podbić Siedem Kró lestw?

Ser Jorah zamyś lił się i przez dł ugą chwilę jechali w milczeniu. - Udają c się na wygnanie, widział em w Dothrakach jedynie pó ł nagich barabarzyń có w. Gdybyś mnie wtedy zapytał a, powiedział bym ci, ż e tysią c rycerzy przepę dzi sto razy wię cej Dothrakó w.

- A dzisiaj?

- Dzisiaj nie jestem już taki pewien - odpowiedział rycerz. - Na koniu jeż dż ą lepiej od najlepszego rycerza, są nieustraszeni i lepiej strzelają z ł uku. W Siedmiu Kró lestwach ł ucznicy walczą przeważ nie z ziemi, schowani za ś cianą z tarcz albo dzid. Dothrakowie natomiast strzelają z konia bez wzglę du na to, czy atakują, czy się wycofują, zawsze są niebezpieczni i… i jest ich tak duż o. Sam twó j pan mą ż ma czterdzieś ci tysię cy wojownikó w w swoim khalasar.

- Naprawdę?

- Twó j brat, Rhaegar, przyprowadził ze sobą tyle samo ludzi nad Trident - mó wił dalej ser Jorah - lecz zaledwie jedną dziesią tą stanowili rycerze. Pozostali to ł ucznicy, wolni i piesi uzbrojeni w dzidy i piki. Kiedy zginą ł Rhaegar, wielu porzucił o broń i uciekł o. Czy taka hoł ota moż e dł ugo wytrzymać przed atakiem czterdziestu tysię cy wyjcó w spragnionych krwi? Czy skó rzane kaftany i kolczugi ochronią ich przed deszczem strzał?

- Nie na dł ugo - powiedział a.

Przytakną ł jej. - Jednakż e jeś li lordowie z Siedmiu Kró lestw posiadają choć odrobinę rozsą dku, to nigdy do tego nie dojdzie. Jeź dź cy nie przepadają za wojną oblę ż niczą. Nie umieliby zdobyć nawet najsł abszego zamku w Siedmiu Kró lestwach, gdyby jednak Robert Baratheon okazał się gł upcem i przyją ł ich w polu…

- A jest - spytał a Dany - gł upcem?

Ser Jorah milczał przez chwilę. - Robert powinien był się urodzić Dothrakiem - odezwał się wreszcie. - Twó j khal powie ci, ż e tylko tchó rz chowa się za kamiennym murem, zamiast stawić czoł o przeciwnikowi z bronią w rę ku. Uzurpator przyznał by mu rację. Jest silny, odważ ny… i wystarczają co porywczy, ż eby staną ć przed Dothrakami na otwartym polu. Za to otaczają cy go ludzie… to co innego. Jego brat, Stannis, lord Tywin Lannister, Eddard Stark… - Spluną ł.

- Nienawidzisz tego Starka - powiedział a Dany.

- Zabrał mi wszystko, co kochał em, z powodu kilku zawszonych kł usownikó w i jego jakż e cennego honoru - powiedział ser Jorah z goryczą.

Z tonu jego gł osu wywnioskował a, ż e wcią ż boleje nad stratą. Szybko zmienił temat. - Patrz - powiedział, wskazują c rę ką. - Yaes Dothrak. Miasto koń skich lordó w.

Khal Drogo wraz ze swoimi brać mi krwi poprowadził ich przez ogromny bazar Zachodniego Targu i dalej, szerokimi ulicami. Dany trzymał a się ich blisko i rozglą dał a się zaciekawiona. Yaes Dothrak był o jednocześ nie najwię kszym i najmniejszym miastem, jakie kiedykolwiek widział a. Wydał o jej się dziesię ć razy wię ksze od Pentos, bezmiar pozbawiony muró w czy jakichkolwiek granic, z szerokimi, omiatanymi wiatrem ulicami, wybrukowanymi trawą, bł otem i kwiatami. W Wolnych Miastach wież e, domy, mosty, sklepy i duż e budowle stoją ciasno przy sobie, natomiast Yaes Dothrak rozcią gał o się leniwie w sł oń cu, pradawne, aroganckie i puste.

Nawet budynki wydał y jej się dziwne. Widział a pawilony z rzeź bionego kamienia, budowle wielkie jak zamki z plecionej trawy, rozchwiane drewniane wież e, piramidy z marmurowymi schodami czy dł ugie budowle z bali pozbawione dachó w. Tu i tam ś ciany zastę pował y cierniste ż ywopł oty. - Wszystkie są inne - powiedział a.

- Twó j brat czę ś ciowo miał rację - przyznał ser Jorah. - Dothrakowie nie budują. Tysią c lat temu, kiedy potrzebowali domu, kopali w ziemi dziurę i przykrywali ją dachem z plecionej trawy. Wszystko, co widzisz tutaj, został o zbudowane przez niewolnikó w sprowadzonych z podbitych ziem; niewolnicy budowali na modł ę swoich krajó w.

Wię kszoś ć budowli, nawet te najwię ksze, sprawiał a wraż enie opuszczonych. - Gdzie są ludzie, któ rzy tutaj mieszkają? - spytał a Dany. Bazar peł en był biegają cych dzieci i krzyczą cych mę ż czyzn, lecz poza nim tylko tu i ó wdzie dał o się zauważ yć kilku eunuchó w.

- W ś wię tym mieś cie na stał e mieszkają tylko staruchy dosh khaleen wraz z niewolnikami i sł uż ą cymi - odparł ser Jorah - chociaż w Vaes Dothrak jest doś ć miejsca, by pomieś cić khalasary wszystkich tchaló w, nawet gdyby powró cili jednocześ nie do swojej Matki. Staruchy przepowiedział y, ż e kiedyś nadejdzie taki dzień, dlatego Vaes Dothrak musi być gotowe na przyję cie wszystkich dzieci.

Wreszcie khal Drogo nakazał postó j w pobliż u Wschodniego Targu, gdzie rozł oż ył y się karawany kupcó w z Yi Ti, Asshai i Krainy Cieni. Nad ich gł owami wznosił a się Matka Gó r. Dany uś miechnę ł a się na wspomnienie opowiadań niewolnicy Illyria o pał acu ze srebrnymi drzwiami i dwustoma pokojami. Ten „pał ac” okazał się ogromną drewnianą salą biesiadną. Jej ś ciany z grubo ciosanych bali wznosił y się na czterdzieś ci stó p, sufit zaś stanowił y zszyte razem ogromne jedwabne pł achty, któ re rozkł adano w deszczowe dni albo zwijano, by odsł onić bezkresne niebo. Wokó ł holu znajdował y się poroś nię te trawą ogrodzone wybiegi dla koni, paleniska i setki usypanych z ziemi okrą gł ych domó w, któ re wznosił y się z ziemi niczym miniaturowe trawiaste pagó rki.

Na przyję cie khala Drogo i jego ś wity czekał a mał a armia sł uż ą cych. Kiedy kolejni jeź dź cy zsiadali z koni, na każ dego czekał sł uż ą cy, by odebrać od niego jego arakh oraz wszelką inną broń. Dotyczył o to nawet samego khala Drogo. Ser Jorah wyjaś nił jej wcześ niej, ż e w Vaes Dothrak nie wolno nosić broni, podobnie jak nie wolno rozlewać krwi wolnego czł owieka. Wojują ce ze sobą khalasary odkł adał y broń i zasiadał y do wspó lnej uczty, zawsze gdy znalazł y się w zasię gu wzroku Matki Gó r. W tym miejscu - jak obwieś cił y staruchy dosh khaleen - w ż ył ach Dothrakó w pł ynę ł a ta sama krew, wszyscy byli jednym khalasar, jedną trzodą.

Cohollo podszedł do Dany, kiedy Irri i Jhiqui pomagał y jej zsią ś ć z konia. Był najstarszym z trzech braci krwi Drogo, krę py i ł ysy, z orlim nosem, kiedy otwierał usta, widać był o ubytki po zę bach, któ re wybito mu maczugą dwadzieś cia lat temu. Uratował wtedy mł odego khalakkę z rą k najemnikó w, któ rzy chcieli go sprzedać wrogom ojca. Jego ż ycie został o zwią zane z ż yciem Drogo od dnia urodzin jej pana mę ż a.

Każ dy khal miał swoich braci krwi. Począ tkowo Dany są dził a, ż e skł adają przysię gę swojemu panu i peł nią rolę Kró lewskiej Gwardii, lecz chodził o o coś wię cej. Jhiqui wyjaś nił a jej, ż e bracia krwi są cieniami khala, jego najlepszymi przyjació ł mi. „Krew z mojej krwi”, nazywał ich Drogo i rzeczywiś cie tak był o, ż yli jednym ż yciem. Zgodnie z pradawną tradycją, kiedy khal umierał, jego bracia krwi umierali razem z nim, ż eby towarzyszyć mu w krainie nocy. Jeś li khal giną ł z rą k nieprzyjaciela, bracia krwi ż yli, dopó ki go nie pomś cili, a potem z radoś cią podą ż ali za nim do grobu. W niektó rych khalasarach, jak powiedział a Jhiqui, bracia krwi dzielili z khalem wino, namiot, a nawet jego ż ony, lecz nigdy konia. Wierzchowiec pozostawał wył ą czną wł asnoś cią mę ż czyzny.

Daenerys ucieszył a się, ż e khal Drogo nie hoł duje wszystkim dawnym tradycjom. Nie chciał a, aby dzielił się nią z kimkolwiek. Wprawdzie stary Cohollo odnosił się do niej ł agodnie, lecz pozostali przeraż ali ją: Haggo, ogromny i milczą cy, czę sto patrzył na nią groź nie, jakby nie pamię tał, kim jest; był też Qotho o okrutnym spojrzeniu i dł oniach skorych do zadawania bó lu. Zawsze kiedy dotykał Doreah, zostawiał siń ce na jej mlecznobiał ej skó rze, czasem też nocą sł ychać był o pł acz Irri. Bał y się go nawet jego konie.

Jednakż e Daenerys musiał a ich zaakceptować, ponieważ obaj zwią zani byli z Drogo na ś mierć i ż ycie. Czasem ż ał ował a, ż e jej ojciec nie miał podobnych obroń có w. W pieś niach wysł awiano biał ych rycerzy Kró lewskiej Gwardii, szlachetnych, dzielnych i prawdomó wnych, a jednak kró l Aerys zginą ł z rę ki jednego z nich, przystojnego mł odzień ca, któ rego teraz nazywają Kró lobó jcą, a drugi z nich, ser Barristan Ś miał y, przeszedł na stronę Uzurpatora. Zastanawiał a się, czy wszyscy w Siedmiu Kró lestwach są ró wnie fał szywi. Kiedy jej syn zasią dzie na tronie, dopilnuje, ż eby miał swoich braci krwi, któ rzy ustrzegą go przed zdradą.

- Khaleesi - zwró cił się do niej Cohollo w ję zyku Dothrakó w. - Drogo, krew z mojej krwi, kazał ci przekazać, ż e dzisiejszej nocy musi wejś ć na Matkę Gó r, gdzie zł oż y bogom ofiarę za szczę ś liwy powró t.

Dany wiedział a, ż e tylko mę ż czyź ni mogą wchodzić na tę gó rę. Bracia krwi khala pó jdą z nim i wró cą o ś wicie.

- Powiedz mojemu sł oń cu-i-gwiazdom, ż e pozostanie w mych snach, a ja bę dę czekał a na jego powró t - odpowiedział a i odetchnę ł a z ulgą. W miarę jak dziecko rosł o w jej brzuchu, Dany mę czył a się coraz bardziej, dlatego ucieszył a się, ż e tej nocy bę dzie mogł a odpoczą ć. Wydawał o się, ż e jej cią ż a rozpalił a jeszcze mocniej jego ż ą dze, dlatego ostatnio nie dawał jej wytchnienia.

Doreah poprowadził a ją do wydrą ż onego pagó rka, któ ry przygotowano dla niej i dla khala. Przypominał namiot usypany z ziemi, chł odny i mroczny w ś rodku. - Jhiqui, ką piel, proszę - rozkazał a. Musiał a zmyć z siebie brud podró ż y i dobrze się wymoczyć. Z zadowoleniem przyję ł a perspektywę kró tkiego postoju i to, ż e rano nie bę dzie musiał a znowu wsiadać na konia.

Woda był a gorą ca, taką lubił a. - Dzisiejszej nocy podaruję bratu moje prezenty - postanowił a, kiedy Jhiqui mył a jej wł osy. - W ś wię tym mieś cie powinien wyglą dać jak kró l. Doreah, odnajdź go i zaproś na kolację. - Yiserys odnosił się do niej milej niż do dothrackich sł uż ą cych, moż e dlatego ż e magister Illyrio pozwolił mu wzią ć ją do ł ó ż ka jeszcze w Pentos. - Irri, idź na bazar. Kup mię sa i owocó w. Wszystko, tylko nie koninę.

- Koń jest najlepszy - powiedział a Irri. - Daje sił ę mę ż czyź nie.

- Yiserys nienawidzi koń skiego mię sa.

- Dobrze, Khaleesi.

Przyniosł a barani udziec i kosz peł en warzyw i owocó w. Jhiqui upiekł a mię so z zioł ami i sł odką trawą, nacierają c je miodem. Przygotowano też melony, granaty, ś liwki oraz dziwne owoce ze wschodu. Kiedy sł uż ą ce przygotowywał y posił ek, Dany wyję ł a ubranie, któ re kazał a zrobić dla brata: tunikę i getry ze sztywnego biał ego pł ó tna, skó rzane sandał y wią zane pod kolanami, pas z medalionó w z brą zu i skó rzaną kamizelkę z wymalowanymi na niej smokami zieją cymi ogniem. Miał a nadzieję, ż e tak ubrany, jej brat odzyska trochę szacunku Dothrakó w i zapomni o swoim upokorzeniu. W koń cu wcią ż pozostawał jej kró lem, a takż e bratem. W ich ż ył ach pł ynę ł a smocza krew.

Kiedy wyjmował a ostatni z podarunkó w - jedwabny pł aszcz koloru trawy z jasnozielonym oblamowaniem, któ re miał o podkreś lać srebro jego wł osó w - zjawił się Yiserys, cią gną c za sobą Doreah. Jedno oko miał a czerwone od uderzenia. - Jak ś miesz przysył ać tę dziwkę, ż eby mi rozkazywał a - powiedział. Przewró cił brutalnie dziewczynę na dywan.

Jego gniew zaskoczył Dany. - Chciał am tylko… Doreah, co powiedział aś?

- Khaleesi, wybacz. Poszł am do niego, tak jak kazał aś, i powiedział am, ż e ma zjeś ć z tobą kolację.

- Nikt nie moż e rozkazywać smokowi - warkną ł Yiserys. - Ja jestem twoim kró lem! Powinienem odesł ać ci jej gł owę!

Dziewczyna skulił a się, lecz Dany uspokoił a ją dotknię ciem rę ki. - Nie bó j się, on cię nie skrzywdzi. Drogi bracie, wybacz jej, proszę. Ź le się wyraził a. Miał a cię poprosić, abyś zjadł ze mną kolację, jeś li zechcesz, Wasza Mił oś ć. - Wzię ł a go za rę kę i poprowadził a przez pokó j. - Spó jrz. To dla ciebie.

Yiserys popatrzył na nią podejrzliwie. - Co to takiego?

- Nowy stró j. Kazał am go uszyć specjalnie dla ciebie. - Uś miechnę ł a się wstydliwie.

- Barbarzyń skie szmaty - warkną ł. - Chcesz mnie w to ubrać?

- Proszę … bę dzie ci chł odniej i wygodniej. Myś lał am też, ż e… jeś li ubierzesz się tak jak oni, Dothrakowie… - Dany nie wiedział a, jak to powiedzieć, ż eby nie obudzić smoka.

- Nastę pnym razem zechcesz, ż ebym zapló tł sobie warkocze.

- Ja nigdy… - Dlaczego on zawsze był taki okrutny? Chciał a mu tylko pomó c. - Nie odniosł eś jeszcze ż adnego zwycię stwa, wię c nie masz prawa do warkocza.

Nie powinna był a tego mó wić. Jego liliowe oczy rozbł ysł y iskierkami wś ciekł oś ci, lecz nie odważ ył się jej uderzyć, nie w obecnoś ci sł uż ą cych, na zewną trz zaś stali wojownicy z jej khas. Yiserys podnió sł pł aszcz i pową chał go. - Ś mierdzi gnojem. Moż e mó gł bym nim przykrywać konia.

- Doreah uszył a go na moje polecenie specjalnie dla ciebie - powiedział a uraż ona. - Jest to stró j godny khala.

- Jestem panem Siedmiu Kró lestw, a nie utytł anym trawą dzikusem z dzwoneczkami we wł osach - rzucił Yiserys i chwycił ją za ramię. - Zapominasz się, dziwko. Myś lisz, ż e twó j wielki brzuch pomoż e ci, kiedy obudzisz smoka?

Zaciskał boleś nie palce na jej ramieniu i przez chwile Dany znowu poczuł a się jak dawniej, jak dziewczynka drż ą ca w obliczu jego gniewu. Wycią gnę ł a drugą rę kę i chwycił a pierwszą rzecz, któ rej dosię gnę ł a, pas przeznaczony dla niego, cię ż ki ł ań cuch z medalionó w z brą zu. Zamachnę ł a się z cał ej sił y.

Uderzył a go prosto w twarz i Yiserys puś cił ją natychmiast. Z jego policzka popł ynę ł a krew w miejscu, w któ rym jeden z medalionó w rozerwał skó rę. - To ty się zapominasz - powiedział a Dany. - Czy niczego się nie nauczył eś tamtego dnia? Zostaw mnie teraz, zanim każ ę cię stą d wycią gną ć. I mó dl się, ż eby nie dowiedział się o tym khal Drogo, bo cię wybebeszy i każ e zjeś ć wł asne flaki.

Yiserys podnió sł się na nogi. - Poż ał ujesz tego dnia, dziwko, gdy tylko wró cę do mojego kró lestwa. - Wyszedł z dł onią przyciś nię tą do twarzy.

Na jedwabnym pł aszczu widniał y krople jego krwi. Dany przycisnę ł a mię kką tkaninę do twarzy i usiadł a na macie, na któ rej sypiał a.

- Kolacja gotowa, Khaleesi - powiedział a Jhiqui.

- Nie jestem gł odna - odparł a Dany ze smutkiem. Poczuł a nagle ogromne zmę czenie. - Sami zjedzcie i poś lij jedzenie Ser Jorahowi. - Po chwili dodał a: - Proszę, przynieś mi jedno ze smoczych jaj.

Irri przyniosł a jajo o ciemnozielonej skorupie; kiedy Dany poruszał a dł onią, mię dzy ł uskami migotał y plamki brą zu. Poł oż ył a się, skulona, na boku, przykryta jedwabnym pł aszczem i wsunę ł a jajo w zagł ę bienie miedzy jej wydatnym brzuchem i drobnymi piersiami. Lubił a go dotykać. Był o takie pię kne, a czasem czuł a, ż e dodaje jej sił, odwagi, jakby czerpał a energię z kamiennych smokó w uwię zionych w skorupach.

Kiedy tak leż ał a, tulą c jajo, poczuł a, ż e dziecko poruszył o się … jakby wycią gał o rę kę, brat do brata, krew do krwi. - Ty jesteś smokiem - wyszeptał a - prawdziwym smokiem. Wiem to. Wiem. - Zasnę ł a z uś miechem na twarzy i pogrą ż ył a się we ś nie o domu.


Bran

 

Padał drobny ś nieg. Bran czuł na twarzy pł atki, któ re topniał y w zetknię ciu z jego skó rą niczym drobniutki deszcz. Siedział wyprostowany na koniu i czekał, aż podniosą ż elazną kratę. Starał się zachować spokó j, lecz czuł, jak szybko bije mu serce.

- Gotowy? - spytał Robb.

Bran skiną ł gł ową, ukrywają c strach. Nie opuszczał Winterfell od dnia swojego upadku, lecz teraz miał wyjechać na koniu jak rycerz.

- A zatem w drogę. - Robb ś cisną ł pię tami boki swojego szarobiał ego wał acha i koń przeszedł pod kratą.

- Jedź - szepną ł Bran do swojego konia. Dotkną ł lekko szyi ź rebicy i mał a kasztanka ruszył a. Bran nazwał ją Tancerką. Miał a dwa lata, a Joseth powiedział, ż e nie spotkał mą drzejszego konia. Nauczyli ją reagować na cugle, gł os i dotyk. Dotą d Bran jeź dził na niej tylko po dziedziń cu. Począ tkowo prowadził ją Joseth albo Hodor, a Bran siedział przywią zany rzemieniami w specjalnym siodle, któ re zaprojektował dla niego Karzeł. Jednak od dwó ch tygodni jeź dził sam i robił to coraz lepiej.

Przejechali pod straż nicą, przez most i wyjechali za mury. Towarzyszył y im Lato i Szary Wicher; wilkory skakał y wesoł o, wę szą c pod wiatr. Z tył u podą ż ał Theon Greyjoy uzbrojony w dł ugi ł uk i strzał y z tró jką tnymi grotami; miał zamiar upolować jelenia, jak oznajmił wcześ niej. Za nim jechał o czterech straż nikó w w kolczugach i lekkich heł mach z osł oną na kark oraz Joseth, chudy jak szczapa stajenny, któ rego Robb mianował koniuszym pod nieobecnoś ć Hullena. Pochó d zamykał maester Luwin na oś le. Bran miał ochotę pojechać tylko z Robbem, lecz Hal Mollen nie chciał o tym sł yszeć, a maester Luwin go poparł. Maester chciał być w pobliż u, na wypadek gdyby Bran spadł z konia.

Drewniane stragany na jarmarcznym placu za murami zamku ś wiecił y teraz pustkami. Pojechali przez wioskę bł otnistymi ulicami, mijają c mał e, schludne domy z bali i surowego kamienia. Moż e tylko w co pią tym z komina unosił a się struż ka dymu. Pozostał e zostaną zamieszkane w miarę coraz wię kszych chł odó w. Stara Niania opowiadał a, ż e gdy nadchodził ś nieg i mroź ny wiatr z pó ł nocy, rolnicy pozostawiali swoje zamarznię te pola i zabudowania, ł adowali wozy i przenosili się do zimowego miasta. Bran nigdy tego nie widział, ale maester Luwin zapewnił go, ż e tak się stanie. Zbliż ał się koniec lata. Nadchodził a zima.

Kiedy mijali wieś niakó w, niektó rzy z nich zerkali nerwowo na wilkory, a jeden z nich upuś cił drewno, któ re nió sł, i cofną ł się przeraż ony, lecz wię kszoś ć z nich zdą ż ył a się już przyzwyczaić do widoku zwierzą t. Zobaczywszy chł opcó w, przyklę kali na kolano, a Robb odpowiadał im dostojnym skinieniem gł owy.

Począ tkowo Bran czuł się niepewnie, koł ysany ruchem konia, nie mogą c ś cisną ć go udami, lecz szybko przekonał się, ż e jest bezpieczny w ogromnym siodle z powię kszonym ł ę kiem i podwyż szoną tylną czę ś cią, zapię ty rzemieniami wokó ł piersi i ud. Po pewnym czasie ruch wydał mu się prawie naturalny i na jego twarzy pojawił się drż ą cy uś miech.

Przed wejś ciem do miejscowej piwiarni Pod Pł oną cą Kł odą stał y dwie sł uż ą ce. Kiedy Theon Greyjoy zawoł ał do jednej z nich, spł onę ł a rumień cem i zakrył a twarz dł onią. Theon podjechał do Robba. - Sł odka Kyra - powiedział ze ś miechem. - W ł ó ż ku wije się jak ł asica, a jak zagadną ć do niej na ulicy, czerwieni się jak panna. Czy opowiadał em ci o tamtej nocy, kiedy ona i Bessa…

- Nie przy bracie - powstrzymał go Robb, zerkają c na Brana. Bran odwró cił gł owę, udają c, ż e nic nie sł yszy, lecz czuł na sobie spojrzenie Greyjoya. Pewnie się uś miechał. Czę sto się uś miechał, jakby ś wiat był dowcipem, któ ry tylko on rozumie. Robb chyba lubił Theona i chę tnie przebywał w jego towarzystwie, lecz Bran nie przepadał za straż nikiem ojca.

Robb podjechał bliż ej. - Dobrze ci idzie, Bran.

- Chcę pojechać szybciej - odpowiedział Bran.

Robb uś miechną ł się. - Dobrze - odparł. Jego wał ach ruszył kł usem, a wilkory pobiegł y za nimi. Bran szarpną ł wodze i Tancerka przyś pieszył a. Usł yszał krzyk Theona Greyjoya i tę tent kopyt pozostał ych jeź dź có w.

Pł aszcz Brana zał opotał na wietrze, a ś nieg uderzył go w twarz z wię kszą mocą. Robb wysforował się do przodu i tylko od czasu do czasu oglą dał się przez ramię, by sprawdzić, czy jadą za nim. Bran ponownie szarpną ł za lejce. Tancerka przeszł a gł adko w galop. Dogonił Robba na skraju wilczego lasu, dwie mile za zimowym miastem.

Inni zostali daleko z tył u. - Mogę jeź dzić! - krzykną ł Bran i wyszczerzył zę by w uś miechu. Czuł się prawie tak, jakby latał.

- Chę tnie bym się poś cigał z tobą, ale boję się, ż e przegram - rzucił Robb ż artobliwie, lecz Bran w jego gł osie wyczuł troskę.

- Nie chcę się ś cigać. - Bran rozejrzał się za wilkorami. - Sł yszał eś, jak Lato wył w nocy?

- Szary Wicher też był niespokojny - powiedział Robb. Wł osy miał potargane, a jego szczę kę pokrywał rudawy zarost, przez co wyglą dał na wię cej niż pię tnaś cie lat. - Czasem wydaje mi się, ż e one wiedzą o pewnych rzeczach, wyczuwają je… - Westchną ł. - Wiesz, Bran, nigdy nie jestem pewien, ile mogę ci powiedzieć. Szkoda, ż e nie jesteś starszy.

- Mam już osiem lat! - oburzył się Bran. - To tylko trochę mniej od twoich pię tnastu, a ponadto jestem dziedzicem Winterfell, zaraz po tobie.

- Tak. - Robb sprawiał wraż enie smutnego, a nawet przestraszonego. - Bran, muszę ci coś powiedzieć. W nocy przyleciał ptak z King’s Landing. Maester Luwin obudził mnie.

Bran poczuł nagł y strach. Ciemne skrzydł a, mroczne wieś ci, powtarzał a zawsze Stara Niania, a ostatnio wiadomoś ci przynoszone przez kruki potwierdzał y to powiedzenie. Kiedy Robb napisał do Lorda Dowó dcy Straż y Nocnej, ptak przynió sł wiadomoś ć, w któ rej pisano, ż e wuj Benjen jeszcze nie wró cił. Takż e i ptak z Eyrie, od matki, nie przynió sł niczego dobrego. Nie napisał a, kiedy wraca. Informował a ich tylko, ż e uwię ził a Karł a. Bran w pewnym sensie polubił go nawet, ale na sam dź wię k imienia Lannister czuł dreszcz na plecach. Wiedział, ż e istnieje coś, o czym powinien pamię tać, co ich dotyczył o, lecz kiedy pró bował się skupić, krę cił o mu się w gł owie i czuł ucisk w ż oł ą dku. Wię kszoś ć czasu Robb spę dzał zamknię ty w pokoju w towarzystwie maestera Luwina, Theona Greyjoya i Hallisa Mollena. Potem jeź dź cy mknę li szybko z jego rozkazami. Bran sł yszał, ż e mó wiono o Fosie Cailin. Był a to stara warownia zbudowana jeszcze przez Pierwszych Ludzi na samym koń cu Przesmyku. Nikt mu nie powiedział, o co chodzi, ale on wyczuwał, ż e nie jest to nic dobrego.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.