Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Podziękowania 26 страница



Ned uś miechną ł się. - Czy zrobił eś heł m z sokoł em dla lorda Arryna?

Tobho Mott odstawił puchar z winem i milczał przez dł ugą chwilę. - Owszem, Namiestnik zł oż ył mi wizytę wraz z lordem Stannisem, kró lewskim bratem. Niestety, nie skorzystali z moich usł ug.

Ned sł uchał go, nie odzywają c się. Nauczył się, ż e czasem milczenie przynosi wię cej odpowiedzi niż kolejne pytania. Tak był o i teraz.

- Chcieli zobaczyć chł opaka - powiedział pł atnerz - wię c zaprowadził em ich do kuź ni.

- Chł opaka - powtó rzył Ned, choć nie miał poję cia, o kogo chodzi. - Ja takż e chciał bym go zobaczyć.

Tobho rzucił mu chł odne, uważ ne spojrzenie. - Jak sobie ż yczysz, panie - powiedział gł osem cał kowicie pozbawionym dotychczasowej uprzejmoś ci. Poprowadził Neda przez tylne drzwi na wą skie podwó rko, a stamtą d do ogromnej kamiennej stodoł y, w któ rej pracował. Kiedy otworzył drzwi, z wnę trza pracowni buchnę ł o gorą ce powietrze i Ned poczuł, jakby wchodził do paszczy smoka. W każ dym ką cie pomieszczenia pł onę ł o palenisko, a cał ą kuź nię wypeł niał smró d siarki i dymu. Czeladnicy zerknę li znad szczypcy i mł otó w, ocierają c pot z czó ł, tymczasem mł odzi pomocnicy o nagich torsach dmuchali miechami.

Pł atnerz przywoł ał wysokiego, muskularnego mł odzień ca mniej wię cej w wieku Robba. - To jest lord Stark, nasz nowy Namiestnik - zwró cił się do chł opca, któ ry spojrzał na Neda niebieskimi oczyma i odgarną ł z czoł a mokre od potu wł osy. Gę ste, kudł ate i czarne jak noc. Jego policzki zaciemnił cień pierwszego zarostu. - To jest Gendry. Silny, jak na swó j wiek. Potrafi cię ż ko pracować. - Chł opcze, pokaż Namiestnikowi heł m, któ ry zrobił eś. - Mł odzieniec, jakby trochę zawstydzony, poprowadził ich do swojego stanowiska, gdzie leż ał wykonany przez niego heł m w kształ cie gł owy byka zwień czonej wielkimi rogami.

Ned obró cił heł m w dł oni. Wykonany był z surowej, nie wypolerowanej stali, lecz bardzo zrę cznie uformowany. - Dobra robota. Chę tnie bym go kupił od ciebie.

Chł opiec wyrwał mu heł m z rę ki. - Nie jest na sprzedaż.

Tobho Mott popatrzył na niego przeraż ony. - Chł opcze, to jest kró lewski Namiestnik. Jeś li jego lordowska moś ć chce ten heł m, to mu go podaruj. Już jego proś ba jest dla ciebie zaszczytem.

- Zrobił em go dla siebie - odpowiedział chł opiec.

- Bł agam o wybaczenie, mó j panie - powiedział szybko pł atnerz. - Chł opiec jest surowy, jak ta stal, i przyda mu się trochę bató w, ż eby go zahartować. Ten heł m, to zaledwie czeladnikowska robota. Wybacz mu, a ja zrobię ci heł m, jakiego jeszcze nie widział eś.

- Nie mam mu co wybaczać. Gendry, o co pytał cię lord Arryn, kiedy przyszedł tutaj?

- Zadawał mi pytania, panie.

- Jakie pytania?

Chł opiec wzruszył ramionami. - Jak się czuję, czy mnie dobrze traktują, czy mi się podoba ta praca i jeszcze pytał o matkę. Kim był a i jak wyglą dał a.

- I co mu powiedział eś? - spytał Ned.

Chł opiec znowu odrzucił z czoł a pukiel czarnych wł osó w. - Umarł a, kiedy był em mał y. Miał a zł ote wł osy i czasem mi ś piewał a, to pamię tam. Pracował a w piwiarni.

- Czy lord Stannis takż e cię wypytywał?

- Ten ł ysy? Nie. Nie odezwał się ani sł owem, tylko patrzył na mnie groź nie, jakbym mu zgwał cił có rkę.

- Uważ aj na sł owa - skarcił go pł atnerz. - Rozmawiasz z samym Namiestnikiem Kró la. - Chł opiec spuś cił oczy. - Bystry chł opak, ale uparty. Ten heł m… inni mó wią, ż e jest uparty jak wó ł, wię c zrobił sobie taki heł m.

Ned dotkną ł gł owy chł opca, czują c pod palcami sztywne czarne wł osy. - Gendry, popatrz na mnie. - Uczeń podnió sł gł owę. Ned przyglą dał się uważ nie rysom jego twarzy, kształ towi szczę ki, oczom bł ę kitnym jak ló d. Tak, pomyś lał, teraz rozumiem. - Wracaj do pracy. Przepraszam, ż e ci przeszkodził em. - Poszedł z powrotem do domu z pł atnerzem. - Kto pł aci za jego naukę? - spytał gospodarza.

Mott rzucił mu niespokojne spojrzenie. - Widział eś go, panie. Silny chł opak. Ma mocne rę ce, jakby stworzone do mł ota. Wydawał się bardzo obiecują cym uczniem, wię c przyją ł em go bez zapł aty.

- Oczekuję prawdy - odparł Ned spokojnie. - Ulice peł ne są silnych chł opakó w. Prę dzej zawali się Mur, niż przyjmiesz kogoś bez zapł aty. Kto za niego zapł acił?

- Jakiś lord - odparł pł atnerz niechę tnie. - Nie przedstawił się, a na pł aszczu nie miał ż adnego herbu. Zapł acił zł otem, dwa razy wię cej niż zwykle pł acą, poł owę za chł opca, powiedział, i poł owę za moje milczenie.

- Opisz go.

- Krę py, barczysty, ale nie tak wysoki jak ty, panie. Kasztanowa broda, trochę ruda. Ubrany był w pię kny pł aszcz, dobrze pamię tam, gruby pł aszcz z purpurowego aksamitu obszyty srebrną nicią, ale na gł owie miał kaptur, wię c nie widział em dokł adnie twarzy. - Zamilkł na chwilę. - Panie, nie chcę kł opotó w.

- Ja takż e ich nie chcę, lecz ż yjemy w trudnych czasach, mistrzu Mott - powiedział Ned. - Wiesz, kim jest chł opiec.

- Jestem tylko pł atnerzem i robię, co do mnie należ y.

- Wiesz, kim jest - powtó rzył Ned cierpliwie. - Nie pytam cię o to.

- Jest moim uczniem - odparł pł atnerz. Wytrzymał spojrzenie Neda. - Nie mó j interes, kim był przedtem.

Ned przytakną ł mu. Doszedł do wniosku, ż e polubił Tobho Motta, mistrza pł atnerskiego. - Gdy nadejdzie dzień, w któ rym Gendry bę dzie wolał miecz od mł ota, przyś lij go do mnie. Ma wyglą d wojownika. Tymczasem masz moje podzię kowanie i moją obietnicę. Przyjdę prosto do ciebie, kiedy bę dę chciał przestraszyć dzieci na ulicy.

Straż nik czekał na zewną trz z koń mi. - Dowiedział eś się czegoś, panie? - zapytał Jacks, kiedy Ned dosiadał konia.

- Tak - odparł Ned zamyś lony. Czego chciał Jon Arryn od kró lewskiego bę karta i dlaczego kosztował o go to ż ycie?


Catelyn

 

- Pani, powinnaś okryć gł owę - zwró cił się do niej ser Rodrik. Ich konie jechał y wolno na pó ł noc. - Przezię bisz się.

- To tylko woda, ser Rodriku - odparł a. Wł osy miał a mokre i cię ż kie od deszczu, czuł a kosmyk przylepiony do czoł a i wyobraż ał a sobie, jak musi wyglą dać, lecz nic ją to nie obchodził o. Poł udniowy deszcz był delikatny i ciepł y. Catelyn celowo wystawiał a twarz na jego krople, czuł e jak matczyne pocał unki. Myś lami powró cił a do swojego dzieciń stwa, do dł ugich szarych dni w Riverrun. Przypomniał a sobie boż y gaj, gał ę zie drzew cię ż kie od wilgoci, ś miech brata, któ ry gonił ją po dywanie z mokrych liś ci. Przypomniał a sobie ciasteczka z bł ota, któ re robił a z Lysą, brą zowa maź przeciekał a im mię dzy palcami. Poczę stował y nimi Littlefingera, chichocą c, a on zjadł tyle bł ota, ż e się pochorował. Byli wtedy tacy mł odzi.

Catelyn prawie cał kowicie zapomniał a o tamtych czasach. Na pó ł nocy padał zimny i gwał towny deszcz, czasem w nocy zamieniał się w ló d. Ró wnie dobrze mó gł nieś ć plonom ż ycie jak i zgubę. Nawet doroś li uciekali przed nim pod najbliż szy dach. Nie był to taki deszcz, podczas któ rego chciał yby się bawić mał e dziewczynki.

- Zupeł nie przemokł em - rzucił smę tnie ser Rodrik. - Nawet moje koś ci są mokre. - Jechali przez gę sty las, dlatego nieustannie towarzyszył o im bę bnienie deszczu o liś cie, a takż e ssą ce chlupotanie w bł ocie koń skich kopyt. - Bę dziemy musieli się wysuszyć przy ogniu, pani. A i gorą cy posił ek dobrze by nam zrobił.

- Na skrzyż owaniu przed nami jest karczma - powiedział a Catelyn. Podró ż ują c w mł odoś ci z ojcem, nocował a tam wielokrotnie. Lord Hoster Tully nie potrafił usiedzieć dł ugo w jednym miejscu, dlatego wcią ż gdzieś jeź dził. Zapamię tał a karczmarkę, grubą kobietę o imieniu Masha Heddle, któ ra zawsze ż uł a liś cie wrzosu i zawsze miał a dla dzieci ciepł y uś miech i kilka sł odkich ciasteczek. Catelyn uwielbiał a jej ciasteczka, mocno nasą czone miodem, za to nienawidził a uś miechu karczmarki, ponieważ uś miechają c się, odsł aniał a zę by, ciemnoczerwone od gorzkich liś ci.

- Karczma - powtó rzył ser Rodrik. - Gdyby tylko… ale nie moż emy ryzykować. Jeś li nie chcemy, ż eby ktoś nas rozpoznał, powinniś my raczej zatrzymać się w mał ym grodzie… - Urwał, gdyż usł yszeli na drodze jakieś odgł osy: plusk wody, dzwonienie kolczugi, rż enie konia. - Jeź dź cy - powiedział szeptem ser Rodrik, jakby sama się nie domyś lił a. - Pani, lepiej nacią gnij kaptur.

Catelyn nie posł uchał a go. Otoczony rycerzami, nadjechał sam Jason Mallister w towarzystwie syna Patreka. Wiedział a, ż e zmierzają do Kró lewskiej Przystani, na turniej. W cią gu ostatniego tygodnia kró lewski trakt bardzo się zaludnił: jechali rycerze, wolni, minstrele ze swoimi instrumentami, dziwki, a takż e kupcy z wozami obł adowanymi chmielem, zboż em albo barył kami z miodem - wszyscy oni zmierzali na poł udnie.

Catelyn spojrzał a ś miał o na lorda Jasona. Ostatni raz widział a go na swoim ś lubie, kiedy ż artował z jej wujem. Mallisterowie peł nili honory chorą ż ych u Tullych, wię c ich dary był y znaczne. Zobaczył a, ż e siwizna przypró szył a mu brą zowe wł osy, a twarz wycią gnę ł a się, lecz czas ani trochę nie nadwerę ż ył jego dumy. Sprawiał wraż enie kogoś, kto niczego się nie obawia. Nie mogł a tego samego powiedzieć o sobie. Kiedy się mijali, lord Jason skiną ł gł ową, posył ają c jej pozdrowienie, lecz był to tylko wyraz uprzejmoś ci lorda wobec obcego. Harde spojrzenie upewnił o ją w przekonaniu, ż e ich nie rozpoznał, natomiast jego syn nie pofatygował się nawet, by na nich spojrzeć.

- Nie poznał cię - odezwał się ser Rodrik po dł ugiej chwili.

- Widział tylko dwó ch ubł oconych i zmę czonych podró ż nych na skraju drogi. Nie przyszł o mu do gł owy, ż e jednym z nich jest có rka jego seniora. Ser Rodriku, myś lę, ż e bę dziemy bezpieczni w karczmie.

Zapadł już zmierzch, kiedy dotarli do skrzyż owania na pó ł noc od rzeki Trident. Masha Heddle przytył a i posiwiał a, lecz wcią ż ż uł a gorzkie liś cie. Posł ał a im oboję tne spojrzenie i tylko na moment bł ysnę ł a upiornie krwawym uś miechem. - Dwa pokoje na gó rze. Nic wię cej nie mam - powiedział, nie przestają c ż uć. - Są pod samą dzwonnicą i niektó rzy narzekają, ż e trochę tam gł oś no, ale przynajmniej nie spó ź nicie się na posił ek. Nic na to nie poradzę. Bierzecie te albo jedziecie dalej.

Wzię li oba niskie i zakurzone pomieszczenia na poddaszu, do któ rych wchodził o się po wą skich schodach. - Zostawcie buty na dole - powiedział a Masha, kiedy otrzymał a swoje pienią dze. - Chł opak je wyczyś ci, a poza tym nie chcę bł ota na schodach. Nie przegapcie dzwonu. Spó ź nialscy nie jedzą. - Ż adnych uś miechó w ani sł odkich ciasteczek.

Donoś ne dzwonienie oznajmił o porę kolacji. Catelyn zdą ż ył a się przebrać. Usiadł a przy oknie i patrzył a na krople deszczu spł ywają ce po szybach. Był y matowe i peł ne baniek. Na zewną trz zapadał a mokra noc. Catelyn ledwo widział a miejsce, w któ rym krzyż ował y się dwie gł ó wne drogi.

Zastanawiał a się wpatrzona w skrzyż owanie. Jeś li skrę cą tutaj na zachó d, dojadą prosto do Riverrun. Ojciec zawsze sł uż ył jej mą drą radą w potrzebie, a ona bardzo chciał a z nim teraz porozmawiać, ostrzec go o nadcią gają cej burzy. Jeś li w Winterfell miał a wybuchną ć wojna, to Riverrun znajdzie się w szczegó lnym niebezpieczeń stwie, tak blisko Kró lewskiej Przystani i niemal w cieniu potę gi Casterly Rock. Gdyby jej ojciec był silniejszy, moż e by i zaryzykował a, lecz Hoster Tully cierpiał zł oż ony niemocą od ponad dwó ch lat i Catelyn nie chciał a go niepokoić.

Droga na wschó d był a mniej uczę szczana i bardziej niebezpieczna. Wiodł a przez skaliste wzgó rza i gę ste lasy aż do Gó r Księ ż ycowych i dalej mię dzy wysokimi przeł ę czami i gł ę bokimi przepaś ciami do Yale Arrynó w i kamiennych Paluchó w. Tam wł aś nie, nad Yale, stał niedostę pny Eyrie z wież ami wznoszą cymi się ku niebu. Tam znajdzie swoją siostrę i… być moż e, niektó re z odpowiedzi, któ rych szukał Ned. Z pewnoś cią Lysa wiedział a wię cej, niż odważ ył a się wyjawić w liś cie. Być moż e odkryje powó d, dla któ rego Ned powinien pokonać Lannisteró w, a gdyby doszł o do wojny, bę dzie im potrzebne wsparcie Rodu Arrynó w oraz ich wschodnich wasali.

Tylko ż e droga przez gó ry był a bardzo cię ż ka. Na przeł ę czach czyhali rabusie, kamienne lawiny nie należ ał y tam do rzadkoś ci, ludzie z gó rskich klanó w nie mieli zaś ż adnego respektu dla prawa, dlatego napadali na podró ż nych i okradali ich albo zabijali, po czym znikali jak roztopiony ś nieg, kiedy szukali ich rycerze z Yale. Nawet Jon Arryn, najwię kszy z panó w Eyrie, podró ż ował przez gó ry z silną eskortą. Catelyn zaś miał a do obrony jednego starego rycerza, któ rego zbroją był a jego lojalnoś ć.

Nie, pomyś lał a, Riverrun i Eyrie muszą poczekać. Trzeba jechać do Winterfell, gdzie czekają na nią synowie i obowią zki. Gdy tylko miną bezpiecznie Przesmyk, zawiadomi jednego z chorą ż ych Neda i pchnie do przodu posł ań có w z rozkazami, ż eby wystawiono straż e na kró lewskim trakcie.

Deszcz zasł aniał pola za skrzyż owaniem dró g, lecz Catelyn widział a cał ą okolicę wystarczają co wyraź nie w swoich wspomnieniach. Niedaleko znajdował się targ, a milę dalej wioska, pię ć dziesią t biał ych domostw skupionych wokó ł kamiennego septa. Pomyś lał a, ż e lato był o dł ugie i spokojne, wię c moż e teraz jest ich wię cej. Od tego miejsca kró lewski trakt biegł na pó ł noc wzdł uż Zielonych Wideł Tridentu, przez ż yzne doliny i zielone lasy, mię dzy tę tnią cymi ż yciem miastami, bogatymi grodami i zamkami lordó w znad rzeki.

Catelyn znał a ich wszystkich: Blackwoodowie i Brackenowie, wiecznie poró ż nieni sporami, któ re musiał rozstrzygać jej ojciec; lady Whent, ostatnia z rodu, ponoć wraz z duchami snuł a się po ogromnych kryptach swojego Harrenhal; krewki lord Frey, któ ry przeż ył siedem ż on i zaludnił swoje bliź niacze zamki dzieć mi, wnukami, prawnukami, bę kartami i prabę kartami. Wszyscy oni byli chorą ż ymi u Tullych, któ rzy zwią zali się z Riverrun przysię gą wiernoś ci. Catelyn zastanawiał a się, czy takie wię zy wystarczą, jeś li dojdzie do wojny. Nie był o wierniejszego mę ż a od jej ojca. Nie miał a wą tpliwoś ci, ż e wezwał by swoich poddanych… tylko czy mó gł liczyć, ż e poddani stawią się na jego wezwanie? Darrysowie, Rygerowie i Mootonowie takż e skł adali przysię gę wiernoś ci Riverrun, a jednak czternaś cie lat temu stanę li po stronie Kró la, a nie bezpoś redniego suzerena, i walczyli u boku Rhaegara Targaryena nad Tridentem. Natomiast lord Frey przybył ze swoimi wojskami już po skoń czonej bitwie, pozostawiają c pewne wą tpliwoś ci co do tego, któ rą armię miał zamiar wesprzeć (zwycię zcó w zapewnił, ż e spieszył do nich, lecz od tamtej pory jej ojciec nazywał go lordem Freyem Spó ź nionym). Nie moż e dojś ć do wojny, pomyś lał a Catelyn. Nie wolno na to pozwolić.

Ser Rodrik przybył po nią w chwili, kiedy ucichł dzwon. - Poś pieszmy się, pani, jeś li chcemy dzisiaj coś zjeś ć.

- Moż e lepiej zapomnijmy, ż e jesteś my rycerzem i damą, dopó ki nie przekroczymy Przesmyku - zwró cił a się do niego. - Zwykli podró ż ni nie przycią gają uwagi innych. Przyjmijmy, ż e jesteś my ojcem i có rką, któ rzy wybrali się w podró ż w interesach.

- Jak uważ asz, pani - odparł ser Rodrik. Dopiero gdy się roześ miał a, zdał sobie sprawę z tego, co powiedział. - Trudno wyzbyć się dworskiej etykiety, moja… có rko. - Podnió sł dł oń, by dotkną ć swoich zgolonych wą só w, i westchną ł zrezygnowany.

Catelyn uję ł a go pod ramię. - Chodź, ojcze - powiedział a. - Przekonasz się, ż e Masha Heddle daje dobrze zjeś ć, lecz nie chwal jej zbytnio. Mó gł by ci się nie spodobać jej uś miech.

W jednym koń cu jadalni - czy raczej dł ugiej i peł nej przecią gó w sali - stał rzą d ogromnych beczek, w drugim zaś znajdował się kominek. Pomocnik biegał tam i z powrotem z kawał ami mię sa, Masha zaś toczył a z beczek piwo, nie przestają c ż uć swoich liś ci.

W miejscu tym, na skrzyż owaniu dró g, spotykali się najprzeró ż niejsi podró ż ni. Obok siebie na ł awach siedzieli farbiarze o dł oniach czarnych albo brunatnych, cuchną cy rybami rybacy, potę ż ny kowal wciś nię ty obok pomarszczonego septona, twardzi najemnicy i pulchni kupcy - wszyscy oni wymieniali wiadomoś ci jak najlepsi znajomi.

Catelyn z niepokojem zauważ ył a, ż e na sali znajduje się wię cej zbrojnych, niż się tego spodziewał a. Przy ogniu siedział o trzech mę ż czyzn z rumakiem Brackenó w na pł aszczach, a nieco dalej duż a grupa w niebieskich kolczugach i srebrzystoszarych pelerynach. Na ich ramionach widniał znajomy znak bliź niaczych wież rodu Freyó w. Spojrzał a uważ nie po ich twarzach, lecz wszyscy wydali jej się zbyt mł odzi, ż eby ją znać. Najstarszy spoś ró d nich mó gł być w wieku Brana, kiedy udawał a się na pó ł noc.

Ser Rodrik znalazł dla nich wolne miejsce na ł awie przy kuchni. Po drugiej stronie stoł u siedział przystojny mł odzieniec, któ ry trą cał palcami struny harfy. - Bą dź cie po siedmiokroć bł ogosł awieni, dobrzy ludzie - zwró cił się do nich, kiedy usiedli. Na stole przed nim stał pusty kielich.

- I ty takż e, minstrelu - odpowiedział a Catelyn. Ser Rodrik poprosił o chleb, mię so i piwo; przemó wił gł osem kogoś, kto nie zna sprzeciwu. Minstrel, mł odzieniec moż e osiemnastoletni, popatrzył na nich ś miał o i wypytał, doką d jadą, ską d przybywają i jakie wieś ci przywoż ą, a każ de z pytań zadawał tuż po nastę pnym, nie czekają c na odpowiedź. - Wyjechaliś my z Kró lewskiej Przystani dwa tygodnie temu. - Catelyn udzielił a najbezpieczniejszej odpowiedzi.

- A ja tam wł aś nie zmierzam - odparł mł odzieniec. Tak jak się spodziewał a, bardziej zależ ał o mu na tym, by opowiedzieć swoją historię. Minstrel niczego nie kochał bardziej niż dź wię ku wł asnego gł osu. - Na turniej Namiestnika przybę dą bogaci panowie z peł nymi sakiewkami. Poprzednim razem miał em wię cej srebra, niż zdoł ał em unieś ć … no, miał bym tyle, gdybym nie postawił wszystkiego na Kró lobó jcę.

- Bogowie nie patrzą zbyt przychylnym okiem na hazardzistó w - zauważ ył surowym gł osem ser Rodrik. Urodzony na pó ł nocy, podzielał opinię Starkó w na temat turniejó w.

- For certes, nie okazali mi zbytniej przychylnoś ci - powiedział minstrel. - Zał atwili mnie ci wasi okrutni bogowie, podobnie jak i Rycerz Kwiató w.

- Bez wą tpienia dostał eś lekcję - powiedział ser Rodrik.

- Tak. Tym razem postawię na ser Lorasa.

Ser Rodrik podnió sł dł oń do wą só w, któ rych nie znalazł na miejscu, lecz zanim zdą ż ył cokolwiek powiedzieć, zjawił się pomocnik karczmarki. Poł oż ył na stole tace z chlebem, na któ re zsuną ł ze szpikulca kawał ki ociekają cego tł uszczem brunatnego mię sa. Na drugim szpikulcu trzymał nadziane cebule, grzyby i paprykę. Ser Rodrik zabrał się ochoczo do jedzenia, tymczasem chł opiec pobiegł szybko po piwo.

- Nazywam się Marillion - powiedział minstrel i trą cił palcem strunę swojej harfy. - Moż e sł yszeliś cie mnie gdzieś?

Catelyn uś miechnę ł a się, rozbawiona jego zachowaniem. Niewielu wę drownych minstreli dotarł o aż do Winterfell, lecz ona pamię tał a ich z dzieciń stwa, któ re spę dził a w Riverrun. - Obawiam się, ż e nie - odpowiedział a.

Rozległ się ż ał osny dź wię k trą conej palcem struny. - A zatem wiele straciliś cie - oś wiadczył. - Któ rych spoś ró d najznakomitszych ś piewakó w sł yszeliś cie?

- Alię z Braavos - odparł natychmiast ser Rodrik.

- Och, jestem o wiele lepszy od tego starego kapcia - powiedział Marillion. - Chę tnie wam to udowodnię, jeś li macie srebrniaka.

- Moż e i mam w sakiewce kilka miedziakó w, lecz prę dzej wrzucę je do studni, niż zapł acę za twoje wycie - burkną ł ser Rodrik. Wszyscy znali jego opinię na temat artystó w: uważ ał on, ż e muzyka jest czymś wspaniał ym, ale dla dziewczą t, i nie mó gł zrozumieć, dlaczego zdrowi chł opcy wolą brać do rę ki harfę zamiast miecza.

- Twó j dziadek jest w doś ć ponurym nastroju - powiedział Marillion do Catelyn. - Chciał em uczynić ci zaszczyt i wysł awić twoje pię kno. Ś piewał em już dla kró ló w i wielkich panó w.

- Och, nie wą tpię - powiedział a Catelyn. - Sł yszał am, ż e lord Tully lubi pieś ni. Pewnie ś piewał eś w Riverrun.

- Setki razy - odparł ż ywo minstrel. - Trzymają tam dla mnie pokó j, a mł ody lord jest dla mnie jak brat.

Catelyn uś miechnę ł a się. Spró bował a wyobrazić sobie, co by na to powiedział Edmure. Kiedyś jeden z minstreli poszedł do ł ó ż ka z dziewczyną, któ ra bardzo mu się podobał a, i od tamtej pory jej brat nienawidził minstreli i podobnych typó w. - A był eś w Winterfell? - spytał a go. - Podró ż ował eś na pó ł noc?

- Po co? - spytał Marillion. - Tam tylko ś nieg i niedź wiedzie skó ry. Starkowie nie znają innej muzyki poza wyciem wilkó w. - W tym samym momencie usł yszał a odgł os otwieranych gwał townie drzwi w drugim koń cu sali.

- Karczmarko - rozległ się gł os sł uż ą cego. - Potrzebujemy miejsca w stajni dla, koni oraz pokoju i gorą cej ką pieli dla lorda Lannistera.

- Bogowie - wyszeptał ser Rodrik, zanim Catelyn zdą ż ył a go powstrzymać, zaciskają c dł oń na jego ramieniu. Masha Heddle skł onił a się ze swoim upiornym uś miechem na ustach.

- Przykro mi, panie, doprawdy, bardzo mi przykro, nie mamy miejsc. - Catelyn zauważ ył a, ż e jest ich czterech. Starzec w czarnym ubraniu Nocnej Straż y, dwó ch sł uż ą cych… i on, ró wnie ś miał y i pewny siebie jak mał y.

- Moi ludzie prześ pią się w stajni, a co do mnie… sama widzisz, ż e nie potrzebuję duż o miejsca. - Uś miechną ł się szyderczo. - Wystarczy mi trochę sł omy bez pcheł przy ogniu.

Przybyliś my za pó ź no, pomyś lał a Catelyn z goryczą. Wymkną ł nam się. Chociaż …

Masha Heddle wychodził a z siebie. - Mó j panie, nie mam miejsca. To przez ten turniej, nic na to nie poradzę, och…

Tyrion Lannister wyją ł z sakiewki monetę, podrzucił ją do gó ry, zł apał i znowu podrzucił. Nawet ze swojego miejsca Catelyn dostrzegł a bł ysk zł ota.

Jeden z wolnych, ubrany w wyblakł y niebieski pł aszcz, zerwał się na nogi. - Panie, chę tnie ugoszczę cię w moim pokoju.

- Ach, znalazł się ktoś rozsą dny - powiedział Lannister i rzucił monetę przez pokó j. - Wolny zł apał ją w powietrzu. - I do tego jeszcze zrę czny. - Karzeł znowu zwró cił się do Mashy Heddle. - Ale jedzenia chyba masz pod dostatkiem, co?

- Wszystko, co zechcesz, panie, co tylko zechcesz - odparł a gorliwie karczmarka. I ż eby się tym udł awił, pomyś lał a Catelyn, choć oczyma wyobraź ni ujrzał a Brana, jak dusi się wł asną krwią. Lannister rozejrzał się po stoł ach. - Moi ludzie zadowolą się tym, co podajesz innym. Podwó jne porcje, bo mieliś my daleką i cię ż ką drogę. Ja wezmę coś z drobiu, pieczony kurczak, kaczka albo goł ą b, wszystko mi jedno. Do tego dzban twojego najlepszego wina. Yoren, zjesz ze mną?



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.