|
|||
Podziękowania 25 страницаWreszcie, po trzech có rkach, lady Tarly urodził a mę ż owi drugiego syna. Od tamtego dnia lord Randyll cał kowicie zignorował Sama i cał y czas poś wię cił mł odszemu, krzepkiemu synowi. Samwell zaznał kilku lat spokoju, w czasie któ rych mó gł oddać się swoim ksią ż kom i muzyce. Aż do pię tnastego dnia swojego imienia, kiedy to obudzono go, a jego koń czekał już osiodł any. Trzej uzbrojeni jeź dź cy pojechali z nim do lasu, gdzie ojciec obdzierał ze skó ry jelenia. - Jesteś już prawie dorosł y - zwró cił się do swojego najstarszego syna lord Randyll i przył oż ył dł ugi nó ż do skó ry martwego zwierzę cia. - Wprawdzie nie mam powodu, dla któ rego mó gł bym się ciebie wyprzeć, lecz nie mogę też pozwolić, byś odziedziczył ziemię i tytuł, któ re powinny przejś ć na Dickona. Heartsbane powinien trafić w rę ce kogoś, kto bę dzie miał sił ę go podnieś ć, a ty nie jestem godzien nawet dotkną ć jego rę kojeś ci. Tak wię c postanowił em, ż e dzisiaj ogł osisz, iż masz zamiar przywdziać czarny stró j. Wyrzekniesz się wszystkiego, co mó gł byś odziedziczyć, i jeszcze przed zachodem sł oń ca wyruszysz na pó ł noc. Jeś li nie, to jutro pojedziemy na polowanie i twó j koń potknie się, a ty się zabijesz… tak przynajmniej powiem twojej matce. Ona ma mię kkie serce i przejmuje się nawet tobą, a ja nie chcę sprawiać jej bó lu. Nie wyobraż aj sobie tylko, ż e ł atwo ci pó jdzie, gdybyś zechciał mi się przeciwstawić. Chę tnie zapoluję na taką ś winię jak ty. - Kiedy to mó wił, rę ce miał po ł okcie czerwone od krwi. - Tak wię c wybó r należ y do ciebie. Nocna Straż … - Zanurzył dł oń i wyrwał jeleniowi serce. Trzymał je w dł oni ociekają ce krwią. - Albo to. Sam opowiedział swoją historię spokojnym, oboję tnym gł osem, jakby jego opowieś ć dotyczył a kogoś innego. I, o dziwo, nie rozpł akał się, pomyś lał Jon. Kiedy skoń czył, siedzieli w milczeniu, wsł uchani w wycie wiatru. Był to jedyny odgł os, któ ry wypeł niał teraz cał y ś wiat. - Powinniś my wracać - odezwał się wreszcie Jon. - Dlaczego? - spytał Sam. Jon wzruszył ramionami. - Mają gorą cy jabł ecznik albo grzane wino, jeś li wolisz. Czasem Dareon ś piewa dla nas. Kiedyś był ś piewakiem, no, niezupeł nie, ale uczył się ś piewać. - Jak trafił tutaj? - Lord Rowan z Goldengrove przył apał go w ł ó ż ku ze swoją có rką. Dziewczyna był a dwa lata starsza od niego i Daeron przysię ga, ż e pomogł a mu wejś ć przez okno. Jednak w oczach jej ojca był to gwał t, wię c znalazł się tutaj. Kiedy maester Ameon usł yszał, jak ś piewa, powiedział, ż e jego gł os jest niczym mió d wylany na grzmot. - Jon uś miechną ł się. - Ropucha takż e czasem ś piewa, jeś li moż na to nazwać ś piewem. Od ojca nauczył się ró ż nych pijackich piosenek. Pyp mó wi, ż e jego ś piew jest jak szczyny wylane na pierdnię cie. - Obaj się roześ miali. - Chę tnie bym ich posł uchał - powiedział Sam. - Ale nie bę dą mnie tam chcieli. - Nachmurzył się. - Jutro znowu każ e mi walczyć, prawda? - Tak - odparł Jon szczerze. Sam podnió sł się niezgrabnie. - Lepiej pó jdę już spać. - Owiną ł się pł aszczem i odszedł cię ż kim krokiem. Jon powró cił do pozostał ych chł opcó w tylko w towarzystwie Ducha. - A ty gdzie się podziewał eś? - spytał go Pyp. - Rozmawiał em z Samem - powiedział. - On rzeczywiś cie jest tchó rzem - powiedział Grenn. - Kiedy przyszedł na kolację, był y jeszcze miejsca na ł awie, ale bał się usią ś ć z nami. - Moż e lord Szynka uważ a, ż e jest za dobry, ż eby jeś ć z takimi jak my - zauważ ył Jeren. - Widział em, jak je mię so - odezwał się Ropucha z uś mieszkiem na twarzy. - Myś licie, ż e to był brat? - Zaczą ł chrzą kać jak ś winia. - Przestań! - warkną ł Jon. Wszyscy ucichli zaskoczeni jego wybuchem. - Posł uchajcie - odezwał się Jon ś ciszonym gł osem i wyjaś nił im swó j plan. Był przygotowany na to, ż e poprze go Pyp, za to ucieszył się, kiedy przemó wił Halder. Grenn nie był zdecydowany, lecz Jon wiedział, jak go przekonać. Jednych przekonywał, innych chwalił lub zawstydzał albo groził, aż wreszcie wszyscy się zgodzili… wszyscy poza Rastem. - Wy, dziewuchy, moż ecie sobie robić, co chcecie - powiedział Rast. - Ale jeś li Thorne mnie wystawi przeciwko lady Ś wini, to chę tnie utnę sobie plaster sł oniny. - Roześ miał się Jonowi w twarz i wyszedł. Pó ź niej, kiedy wszyscy w zamku zasnę li, trzech z nich zł oż ył o wizytę w celi Rasta. Grenn zł apał go za rę ce, a Pyp usiadł mu na nogach. Jon sł yszał szybki oddech Rasta, kiedy Duch wskoczył mu na pierś. Wilkor bł ysną ł ś lepiami i chwycił delikatnie zę bami za mię kką skó rę na jego gardle, na tyle mocno, ż e popł ynę ł a krew. - Pamię taj, wiemy, gdzie ś pisz - powiedział cicho Jon. Nastę pnego ranka usł yszał, jak Rast wyjaś nia Albettowi i Ropusze, ż e zacią ł się brzytwą przy goleniu. Od tamtej pory ani Rast, ani nikt inny nie skrzywdził już Samwella Tarly’ego. Kiedy ser Alliser kazał im z nim walczyć, bronili się dzielnie, odpierają c jego powolne i niezgrabne ataki. A kiedy Thorne krzykiem pró bował zmusić ich do ataku, doskakiwali do Sama i uderzali go lekko w pancerz na piersi, heł m albo w nogę. Ser Alliser pienił się, wyzywał ich od bab, tchó rzy i jeszcze gorzej, lecz Sam wychodził z każ dej walki cał o. Kilka dni pó ź niej Jon nakł onił go, aby przył ą czył się do nich w czasie kolacji i posadził go obok Haldera. Potrzeba był o kolejnych dwó ch tygodni, zanim grubas oś mielił się wtrą cić do rozmowy, lecz z czasem ś miał się w nos Pypowi i dokuczał Grennowi jak wszyscy inni. Choć gruby i niezgrabny, Samwell Tarly z pewnoś cią nie był gł upcem. Któ regoś wieczoru odwiedził Jona w jego celi. - Nie mam poję cia, co zrobił eś - powiedział - ale wiem, ż e to dzię ki temu. - Spojrzał w bok zawstydzony. - Nigdy dotą d nie miał em przyjaciela. - Nie jesteś my przyjació ł mi - odparł Jon, kł adą c dł oń na ramieniu Sama. - Jesteś my brać mi. Kiedy Sam wyszedł, Jon pomyś lał, ż e jest tak naprawdę. Robb, Bran i Rickon byli synami jego ojca i wcią ż ich kochał, a jednak wiedział, ż e nigdy naprawdę nie był jednym z nich. Catelyn Stark zadbał a o to. Wprawdzie szary zamek w Winterfell wcią ż prześ ladował go w snach, jednak jego ż ycie należ ał o teraz do Czarnego Zamku, a jego brać mi byli Sam, Grenn, Halder, Pyp i inne wyrzutki, któ rzy przywdziali czarny stró j Nocnej Straż y. - Wuj miał rację - powiedział szeptem do Ducha. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek zobaczy jeszcze Benjena Starka, by mu to powiedzieć. Eddard
- Panowie, przyczyną wszystkich kł opotó w jest turniej Namiestnika. - Dowó dca Miejskiej Straż y zwró cił się do czł onkó w rady kró lewskiej. - Turniej Kró la - poprawił go Ned. - Zapewniam was, ż e nie jest to pomysł Namiestnika. - Cokolwiek byś my mó wili, z cał ego Kró lestwa przybywają rycerze i lordowie, a na każ dego rycerza przypada dwó ch wolnych, trzech rzemieś lnikó w, sześ ciu zbrojnych, tuzin handlarzy, dwa tuziny dziwek i nie wiadomo ilu zł odziei. Już sam upał wystarczył, ż eby w mieś cie się zagotował o, a teraz jeszcze wszyscy ci goś cie… Poprzedniej nocy mieliś my topielca, burdę w karczmie, trzy rycerskie pojedynki, gwał t, dwa poż ary, mnó stwo kradzież y i pijanego konia, któ ry galopował po ulicy Sió str. Jeszcze wcześ niej w Wielkim Sepcie znaleziono gł owę kobiety, któ ra pł ywał a w tę czowym stawie. Nikt nie wie, ską d się tam wzię ł a ani do kogo należ y. - Okropień stwo - powiedział Yarys i wzdrygną ł się. Lord Renly Baratheon wydawał się mniej poruszony. - Janos, jeś li nie potrafisz zapewnić miastu spokoju, to moż e komuś innemu należ y oddać dowó dztwo Straż y Miejskiej. Tę gi Janos Slynt napuszył się jak indor, a jego ł ysina zaczerwienił a się mocno. - Lordzie Renly, sam Aegon Smok nie utrzymał by porzą dku. Potrzebuję wię cej ludzi. - Ilu? - spytał Ned i pochylił się do przodu. Jak zwykle Robert nie zaszczycił rady swoją obecnoś cią, wię c Namiestnik musiał wystą pić w jego imieniu. - Tylu, ilu się da, Lordzie Namiestniku. - Najmijcie pię ć dziesię ciu nowych ludzi - powiedział do niego Ned. - Lord Baelish dopilnuje, ż ebyś dostał pienią dze. - Tak? - powiedział Littlefinger. - Tak. Skoro znalazł eś czterdzieś ci tysię cy zł otych smokó w dla zwycię zcy turnieju, z pewnoś cią wyskrobiesz trochę miedziakó w, dzię ki któ rym zapanuje spokó j. - Ned zwró cił się ponownie do Janosa Slynta. - Na czas turnieju oddam ci też dwudziestu dobrych ludzi z mojej straż y. - Mogę ci tylko podzię kować, Lordzie Namiestniku. - Slynt skł onił gł owę. - Zapewniam cię, ż e zrobię z nich dobry uż ytek. Dowó dca Straż y wyszedł, a Ned zwró cił się do pozostał ych czł onkó w rady. - Im szybciej skoń czymy z tą bł azenadą, tym lepiej. - Jakby kł opoty i wydatki zwią zane z turniejem nie był y wystarczają cym utrapieniem dla Neda, to jeszcze wszyscy sprzysię gli się nazywać go „turniejem Namiestnika”. Robert rzeczywiś cie wierzył, ż e Ned powinien czuć się zaszczycony! - Mó j panie, podobne wydarzenia przynoszą też korzyś ci - odezwał się Wielki Maester Pycelle. - Wielcy mają okazję okryć się chwał ą, lud zaś moż e zapomnieć na chwilę o troskach. - Przy okazji napeł ni się niejedna sakiewka - dodał Littlefinger. - Wszystkie karczmy w mieś cie pę kają w szwach, a dziwki chodzą rozkraczone, podzwaniają c przy każ dym kroku. Lord Renly parskną ł ś miechem. - Na szczę ś cie nie ma wś ró d nas mojego brata Stannisa. Pamię tacie, kiedyś chciał zakazać prawem burdeli. Wtedy Kró l spytał go, czy zamierza też zakazać jedzenia, wydalania i oddychania. Czasem się zastanawiam, jak Stannis dorobił się tej swojej brzydkiej có rki. Idzie do mał ż eń skiego ł oż a jak ż oł nierz na pole bitwy, z ponurym wzrokiem i peł en determinacji, ż eby wykonać swó j obowią zek. Ned nie przył ą czył się do ogó lnego ś miechu. - Ja takż e myś lał em o twoim bracie. Zastanawiam się, kiedy Stannis zakoń czy swoją wizytę na Smoczej Wyspie i ponownie zasią dzie w radzie. - Pewnie gdy tylko wrzucimy do morza wszystkie dziwki - odparł Littlefinger. Jego sł owa skwitowano kolejną salwą ś miechu. - Doś ć już nasł uchał em się o dziwkach, jak na jeden dzień - powiedział Ned, wstają c. - Zobaczymy się jutro. Ned wró cił do Wież y Namiestnika. Wartę przy drzwiach peł nił Harwin. - Niech przyjdzie do mnie Jory i powiedz ojcu, ż eby osiodł ał mojego konia - rozkazał Ned zbyt opryskliwym gł osem. - Jak każ esz, panie. Czerwona Twierdza i „turniej Namiestnika” spę dzają mi sen z powiek, pomyś lał, wchodzą c na gó rę. Pragną ł znaleź ć się w ramionach Catelyn, usł yszeć szczę k mieczy Robba i Jona, poczuć chł ó d dni i nocy pó ł nocy. Znalazł szy się w swojej komnacie, zdją ł namiestnikowski stró j i usiadł z ksią ż ką, czekają c na przybycie Jory’ego. Miał przed sobą Dzieje wielkich rodó w Siedmiu Kró lestw wraz Z opisem wielu wysoko urodzonych lordó w, szlachetnych dam oraz ich dzieci, księ gę napisaną przez Wielkiego Maestera Malleona. Pycelle miał rację, trudna to był a lektura. A jednak o tę wł aś nie księ gę prosił Jon Arryn i z pewnoś cią miał ku temu powody. Musiał a zawierać jaką ś prawdę ukrytą na poż ó ł kł ych stronicach. Gdyby tylko udał o mu się ją odkryć. Ale co to za prawda? Księ ga liczył a sobie ponad sto lat. Nieliczni tylko spoś ró d ż yją cych urodzili się już, kiedy Malleon ukł adał listy zaś lubin, urodzin i zgonó w. Jeszcze raz otworzył na czę ś ci poś wię conej rodowi Lannisteró w i zaczą ł wertować powoli strony, ł udzą c się, ż e coś przycią gnie jego uwagę. Lannisterowie stanowili stary ró d, któ ry wywodził się jeszcze z czasó w Lanna Przebiegł ego, oszusta z Wieku Bohateró w, znanego z legend podobnie jak Bran Budowniczy, tyle ż e chę tniej opiewanego w pieś niach i opowieś ciach. To on podobno pozbawił Casterlych ich siedziby w Casterly Rock, posł ugują c się jedynie swoim umysł em, i ukradł sł oń cu zł oto, by rozjaś nić swoje loki. Ned ż ał ował, ż e nie ma go teraz w jego komnacie, ż eby wył uskać prawdę z księ gi. Energiczne pukanie do drzwi zapowiedział o nadejś cie Jory’ego Cassela. Ned zamkną ł księ gę Malleona i pozwolił mu wejś ć. - Obiecał em Straż y Miejskiej dwudziestu spoś ró d moich ludzi na czas turnieju - zwró cił się do niego. - Sam ich wybierz. Pozostaną pod dowó dztwem Alyna i niech pamię tają, ż e ich zadaniem jest powstrzymywanie burd, a nie ich wzniecanie. - Ned wstał i otworzył cedrową skrzynię, z któ rej wyją ł lnianą tunikę. - Znalazł eś stajennego? - Raczej stró ż a, mó j panie - powiedział Jory. - Przysię ga, ż e nigdy już nie dotknie innego konia. - Co miał do powiedzenia? - Twierdzi, ż e dobrze znał lorda Arryna, ż e szybko się zaprzyjaź nili. - Jory prychną ł. - Mó wi, ż e Namiestnik zawsze dawał chł opakom miedziaka w dzień ich imienia. Ł agodnie obchodził się z koń mi. Nigdy ich nie zajeż dż ał i przynosił im jabł ka i marchewki, dlatego go lubił y. - Jabł ka i marchewki - powtó rzył Ned. Podejrzewał, ż e z chł opaka bę dzie jeszcze mniej poż ytku niż z pozostał ych. A zatem to już ostatnia z czterech osó b, któ re wymienił Littlefinger. Jory rozmawiał z każ dą z nich. Ser Hugh okazał się opryskliwy i mał omó wny, do tego jeszcze tak arogancki, jak tylko moż e być ś wież o pasowany rycerz. Oś wiadczył, ż e jeś li Namiestnik pragnie z nim rozmawiać, to powinien go przyją ć osobiś cie, gdyż on nie bę dzie odpowiadał na pytania zwykł ego kapitana straż y… nawet jeś li ten kapitan jest dziesię ć lat starszy od niego i lepiej wł ada mieczem. Przynajmniej sł uż ą ca okazał a się mił a. Wyznał a, ż e lord Jon czytał za duż o, ż e smucił się bardzo swoim chorowitym synem i był burkliwy wobec ż ony. Pomocnik kuchenny, teraz szewc, zamienił z lordem Jonem zaledwie kilka sł ó w, za to znał wszystkie kuchenne plotki: lord Jon kł ó cił się z Kró lem, prawie nic nie jadł, miał wysł ać swojego syna pod kuratelę na Dragonstone, bardzo interesował się hodowlą ogaró w, odwiedził zbrojmistrza, ż eby zlecić wykonanie nowej zbroi ze srebra z jaspisowym sokoł em i perł owym księ ż ycem na piersi. Sam brat Kró la pomagał mu wybrać wzó r. Nie lord Renly, ale lord Stannis. - Czy nasz stró ż przypomniał sobie jeszcze coś istotnego? - Chł opak przysię ga, ż e lord Jon miał krzepę mę ż a w sile wieku. Twierdzi, ż e czę sto jeź dził konno z lordem Stannisem. Znowu Stannis, pomyś lał Ned. Dziwił o go to, gdyż obaj lordowie pozostawali w dobrych stosunkach, ale nie darzyli się przyjaź nią. Kiedy Robert pojechał na pó ł noc do Winterfell, Stannis udał się na Smoczej Wyspie, fortecę Targaryenó w, któ rą zdobył niegdyś w imieniu brata. Nikomu nie powiedział, kiedy zamierza powró cić. - Doką d oni jeź dzili? - spytał Ned. - Chł opak twierdzi, ż e odwiedzali burdel. - Burdel? - powtó rzył Ned. - Lord Eyrie i Namiestnik Kró lewski w jednej osobie odwiedzał burdel w towarzystwie Stannisa Baratheona? - Pokrę cił gł ową z niedowierzaniem, zastanawiają c się, co by powiedział lord Renly na podobne rewelacje. Niezaspokojone ż ą dze Roberta opiewano nawet w pijackich piosenkach, lecz Stannis był zupeł nie innym typem czł owieka. Wprawdzie tylko o rok od niego mł odszy, lecz zupeł nie inny, poważ ny, pozbawiony poczucia humoru, surowy i bezwzglę dny, jeś li chodził o o wypeł nianie obowią zkó w. - Chł opiec zarzeka się, ż e mó wi prawdę. Namiestnik zabrał ze sobą trzech straż nikó w. Stajenny mó wi, ż e sł yszał jak ż artowali, kiedy odbierał od nich konie. - Do któ rego burdelu jeź dzili? - spytał Ned. - Chł opak nie wie, ale straż nicy mogliby powiedzieć. - Szkoda, ż e Lysa zabrał a ich do Yale - powiedział Ned. - Bogowie nie uł atwiają nam ż ycia. Lady Lysa, maester Colemon, lord Stannis… wszyscy, któ rzy by mogli powiedzieć, co naprawdę się wydarzył o, znajdują się tysią ce mil stą d. - Czy wezwiesz lorda Stannisa ze Smoczej Wyspy? - Jeszcze nie - powiedział Ned. - Dopó ki nie zorientuję się lepiej, o co tutaj chodzi i co on miał wspó lnego z cał ą sprawą. - Sprawą, któ ra nie dawał a mu spokoju. Dlaczego Stannis wyjechał? Czy miał swó j udział w zamordowaniu Jona Arryna? A moż e bał się? Ned nie bardzo potrafił sobie wyobrazić, co mogł oby przestraszyć Stannisa Baratheona, któ ry kiedyś przez rok bronił Storm’s End, ż ywią c się szczurami i skó rzanymi butami, podczas gdy atakują cy go lord Tyrell i lord Redwyne ucztowali tuż za jego murami. - Podaj mi kubrak. Ten szary z wilkorem. Chcę, ż eby pł atnerz wiedział, z kim ma do czynienia. Moż e bę dzie wtedy bardziej rozmowny. Jory podszedł do szafy. - Lord Renly jest bratem lorda Stannisa podobnie jak i Kró l - powiedział. - A jednak jego nie zapraszano na przejaż dż ki. - Ned nie wiedział, co są dzić o Renlym, któ ry odnosił się do niego w tak bezpoś redni sposó b i mił o się uś miechał. Kilka dni temu wzią ł Neda na bok i pokazał mu zł oty medalion w kształ cie ró ż y. W ś rodku nosił miniaturowy portret w stylu myrijskim, portret ś licznej dziewczyny o oczach ł ani i brą zowych wł osach, któ re opadał y kaskadą na jej ramiona. Renly dopytywał się, czy dziewczyna przypomina kogoś Nedowi, i wydawał się rozczarowany, kiedy ten wzruszył tylko ramionami. Wyznał mu pó ź niej, ż e ową dziewczyną jest Margaery, siostra Lorasa Tyrella, lecz byli też tacy, dodał, któ rzy twierdzili, ż e jest ona podobna do Lyanny. Ned zaprzeczył wtedy. Zastanawiał się, czy to moż liwe, aby lord Renly - tak bardzo podobny do mł odego Roberta - zapał ał namię tnoś cią do dziewczyny, któ ra w jego wyobraź ni miał a być mł odą Lyanną? Wydał o mu się to niezwykle dziwne. Jory podał mu kubrak i Ned wsuną ł ramiona w rę kawy. - Moż e lord Stannis wró ci na turniej - powiedział, kiedy Jory sznurował mu kubrak z tył u. - Mielibyś my szczę ś cie - powiedział Jory. Ned zapią ł pas z mieczem. - Chcesz powiedzieć, ż e jest to mał o prawdopodobne. - Uś miechną ł się ponuro. Jory udrapował mu pł aszcz na ramionach i zapią ł go klamrą. - Pł atnerz mieszka nad swoją pracownią. Jest to duż y dom na koń cu ulicy Ż elaznej. Alyn zna drogę. Ned skiną ł gł ową. - Niech bogowie mają tego chł opaka w opiece, jeś li mnie zwodzi. - Niewiele mu to dawał o, lecz Ned wiedział, ż e Jon Arryn, któ rego znał, nie ubrał by zdobionego srebrem i klejnotami pancerza. Stal jak stal, miał a sł uż yć obronie, a nie ozdobie. Oczywiś cie, mó gł zmienić swoje upodobania. Wielu patrzył o na ś wiat inaczej po kilku latach spę dzonych na dworze… mimo to taka odmiana dawał a Nedowi do myś lenia. - Czy coś jeszcze? - Zacznij odwiedzać burdele. - Trudne zadanie, mó j panie. - Jon uś miechną ł się. - Z pewnoś cią znajdę ochotnikó w. Porther już się zabrał do roboty. Ulubiony koń Neda stał osiodł any na dziedziń cu. Obok czekali Yarly i Jacks. Pewnie gotowali się w swoich stalowych heł mach i kolczugach, lecz ż aden nie pisną ł ani sł owa. Lord Eddard przejechał przez Kró lewską Bramę i znalazł się na ś mierdzą cych ulicach miasta, powiewają c biał o-szarym pł aszczem. Ponaglił konia, wyczuwają c ś cigają ce go ze wszystkich stron spojrzenia. Straż nicy ruszyli za nim. Jechali zatł oczonymi ulicami, a on czę sto oglą dał się za siebie. Wcześ niej wysł ał do miasta Desmonda i Tomarda, któ rzy mieli uważ ać, czy nikt ich nie ś ledzi, lecz mimo to Ned czuł się niepewnie. Wcią ż prześ ladował go cień kró lewskiego Pają ka i jego ptaszki. Ulica Ż elazna zaczynał a się na targu tuż przy Rzecznej Bramie, jak okreś lono ją na mapie, czy raczej Bł otnistej Bramie, jak ją powszechnie nazywano. Kuglarz na szczudł ach kroczył wś ró d tł umu, ś cigany przez gromadę krzyczą cych dzieci. Gdzie indziej dwaj obdarci chł opcy w wieku Brana walczyli na kije, zagrzewani przekleń stwami zebranych gapió w. Pojedynek zakoń czył a kobieta, któ ra wychylił a się z okna budynku i wylał a na walczą cych wiadro z pomyjami. Pod ś cianami, przy swoich wozach, stali wieś niacy. - Jabł ka, najlepsze jabł ka, prawie za darmo - chwalili swoje produkty. - Krwiste melony, sł odkie jak mió d. Rzepa, cebula, przyprawy korzenne, do mnie, tylko do mnie. Bł otnista Brama był a otwarta, a pod podniesioną kratą stali straż nicy w zł ocistych pł aszczach oparci o swoje wł ó cznie. Kiedy od zachodu nadjechał a kolumna jeź dź có w, skoczyli na nogi, roztrą cają c tł um na boki, by zrobić miejsce dla rycerza i jego ś wity. Kolumnę prowadził jeź dziec z czarnym proporcem, któ ry powiewał na wietrze niczym ż ywa istota: wypeł niał o go czarne niebo przecię te zygzakiem bł yskawicy. - Droga dla Lorda Berica! - krzyczał jeź dziec. - Droga dla Lorda Berica! - Za nim na czarnym rumaku jechał sam mł ody lord o zł ocistorudych wł osach, w pł aszczu z czarnego aksamitu usianym gwiazdami. - Przybywasz na turniej Namiestnika, panie? - zawoł ał straż nik. - Przybywam wygrać turniej Namiestnika! - odpowiedział mu lord Beric, a tł um zawiwatował. Ned opuś cił plac i ruszył w gó rę zbocza ulicą Ż elazną. Mijał kowali pracują cych na zewną trz swoich kuź ni, wolnych, któ rzy targowali się o kolczugi, i handlarzy sprzedają cych z wozó w stare miecze i brzytwy. Im dalej się posuwali, tym wię ksze widzieli budynki. Dom, któ rego szukali - olbrzymia drewniana budowla wystają ca gó rnymi pię trami nad wą ską ulicę - znajdował się na szczycie wzgó rza, na koń cu ulicy. Jego podwó jne drzwi zdobił a scena z polowania wyrobiona w koś ci sł oniowej i w grabowym drewnie. Wejś cia strzegli kamienni rycerze w wymyś lnych zbrojach z wypolerowanej rudej stali, dzię ki któ rym przypominali gryfa i jednoroż ca. Ned zostawił konia Jacksowi i pchną ł ramieniem drzwi. Szczupł a, mł oda sł uż ą ca zerknę ł a na herb Neda i pobiegł a po swojego pana, któ ry zjawił się natychmiast cał y w uś miechach i ukł onach. - Wino dla Namiestnika - rozkazał dziewczynie i wskazał Nedowi kanapę. - Rozgoś ć się, panie. Jestem Tobho Mott. - Ubrany był w gruby pł aszcz z czarnego aksamitu, któ rego rę kawy zdobił y mł oty wyszywane srebrną nicią. Na jego szyi wisiał cię ż ki ł ań cuch ze srebra z szafirem wielkoś ci goł ę biego oka. - Jeś li potrzeba ci nowej zbroi na turniej, to dobrze trafił eś. - Ned nie pró bował wyprowadzać go z bł ę du. - Drogo cenię moją pracę, panie, przyznaję - powiedział, napeł niwszy dwa srebrne puchary. - Ale w cał ych Siedmiu Kró lestwach nie znajdziesz tak dobrego pł atnerza. Moż esz odwiedzić wszystkie kuź nie w Kró lewskiej Przystani. Wię kszoś ć kowali potrafi coś tam wyklepać, lecz ja tworzę sztukę. Ned nie przerywał mu i popijał wino w milczeniu. Rycerz Kwiató w zamó wił u niego zbroję, przechwalał się Tobho, a takż e wielu dostojnych lordó w, któ rzy znali się na dobrej stali, wś ró d nich lord Renly, brat Kró la. Być moż e Namiestnik widział już nową zbroję lorda Renly’ego, zielony pancerz ze zł ocistym poroż em? Ż aden pł atnerz w mieś cie nie potrafił uzyskać tak ciemnego odcienia zieleni, tylko on wie, jak nasycić stal. Malowanie i emaliowanie to robota dobra dla czeladnikó w. A moż e Namiestnik szuka nowego miecza? Tobho poznał tajniki valyriań skiej stali jeszcze jako chł opiec w Qohor. Tylko ktoś, kto zna zaklę cia, potrafi wyczarować nowe orę ż e ze starego miecza. - W herbie Starkó w jest wilkor, prawda? Na twoim heł mie wyrobię takiego wilkora, ż e dzieci bę dą przed tobą uciekać na ulicy.
|
|||
|