Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Podziękowania 23 страница



Tyrion Lannister poluź nił szal i otarł czoł o. - Bardzo ciekawe - powiedział cicho.

- Nic ci nie jest, panie? - spytał jeden z jego ludzi z mieczem w dł oni. Przez cał y czas zerkał nerwowo na wilki.

- No có ż, mam podarty rę kaw, podejrzanie mokre spodnie, ale nic wię cej nie ucierpiał o, poza moją godnoś cią.

Nawet Robb wydawał się poruszony. - Wilki… nie wiem, dlaczego…

- Pewnie wzię ł y mnie za swó j obiad. - Lannister skł onił się sztywno w stronę Brana. - Dzię kuję ci, mł ody panie, ż e je odwoł ał eś. Zapewniam, ż e nie był bym ł atwym ką skiem do strawienia. Teraz naprawdę już pó jdę.

- Jeszcze chwilę, panie - przemó wił maester Luwin. Podszedł do Robba i zaczę li coś szeptać do siebie. Bran starał się zrozumieć, co mają sobie do powiedzenia, ale mó wili za cicho.

Robb Stark schował miecz do pochwy. - Ja… być moż e zbyt pochopnie cię ocenił em. Okazał eś ż yczliwoś ć Branowi i… - Widać był o, ż e z trudem przychodzą mu te sł owa. - Bą dź goś ciem Winterfell, Lannister.

- Chł opcze, oszczę dź mi nieszczerych uprzejmoś ci. Nie lubisz mnie i nie chcesz mnie tutaj. Za murami, w zimowym mieś cie, widział em karczmę. Tam przenocuję, dzię ki czemu obaj bę dziemy spać spokojnie. Za kilka miedziakó w znajdę nawet jaką ś dziewkę, któ ra mi ogrzeje ł ó ż ko. - Odwró cił się do jednego z czarnych braci o wykrzywionych plecach i potarganej brodzie. - Yoren, o ś wicie wyruszymy na poł udnie. Dogonicie nas. - Po tych sł owach ruszył przez salę niezdarnie na swoich kró tkich nogach i miną wszy Rickona, wyszedł, a jego ludzie za nim.

Czterej bracia z Nocnej Straż y pozostali. - Pokoje są przygotowane i nie braknie wam gorą cej wody, ż eby zmyć kurz po podró ż y. Mam nadzieję, ż e zjecie z nami kolację - rzekł Robb niepewnie.

Mó wił tak nienaturalnym gł osem, ż e nawet Bran zwró cił na to uwagę. Bez wą tpienia był y to sł owa wyuczone, a nie pł yną ce z serca, lecz czarni bracia skł onili gł owy w geś cie podzię kowania.

Lato poszedł na gó rę za Hodorem, któ ry zanió sł Brana do ł ó ż ka. Stara Niania spał a na swoim krześ le. Stajenny powiedział: - Hodor. - Po czym podnió sł pochrapują cą cicho prababkę i wynió sł ją. Bran leż ał pogrą ż ony w myś lach. Robb obiecał, ż e bę dzie mó gł jeś ć kolację w duż ej sali razem z brać mi z Czarnej Straż y. Przywoł ał Lato. Wilk wskoczył na ł ó ż ko. Przytulił się do zwierzę cia i poczuł gorą cy oddech na swoim policzku. - Bę dę mó gł jeź dzić - powiedział szeptem do swojego przyjaciela. - Zobaczysz, niedł ugo pojedziemy zapolować do lasu. - Leż ał jeszcze chwilę, zanim zasną ł.

We ś nie znowu się wspinał. Wdrapywał się na stare, pozbawione okien ś ciany, szukają c stopami i palcami szczelin w poczerniał ych kamieniach. Wchodził coraz wyż ej, poprzez chmury, aż do nocnego nieba, a wież a wcią ż wznosił a się ponad nim. Kiedy zatrzymał się i spojrzał w dó ł, poczuł, ż e krę ci mu się w gł owie, a palce ześ lizgują się po ś cianie. Krzykną ł i przywarł do cennego ż ycia. Ziemia znajdował a się tysią c mil pod nim, a on nie potrafił latać. Nie potrafił latać. Poczekał, aż jego serce uspokoi się, i znowu rozpoczą ł wspinaczkę. Mó gł iś ć tylko w gó rę. Wydawał o mu się, ż e wysoko w gó rze, na tle bladego księ ż yca widzi sylwetki chimer. Bolał y go już ramiona, ale nie miał wyboru. Musiał iś ć dalej. Chimery obserwował y, jak się zbliż a. Ich oczy przypominał y rozgrzane wę gle. Moż e kiedyś był y lwami, lecz teraz wyglą dał y groteskowo, takie poskrę cane. Bran sł yszał, jak szepcą do siebie kamiennymi gł osami, od któ rych dostawał gę siej skó rki. Wiedział, ż e nie wolno mu ich sł uchać. Dopó ki nie bę dzie ich sł yszał, pozostanie bezpieczny. Zaraz potem poją ł, ż e nie jest bezpieczny, gdyż chimery ruszył y w dó ł ś cianą, po któ rej się wspinał. - Ja nie sł yszał em, nic nie sł yszał em - powtarzał pł aczliwym gł osem, one zaś schodził y coraz niż ej. - Nie sł uchał em.

Obudził się, z trudem ł apią c oddech, i ujrzał nad sobą ogromny cień. : - Nie sł uchał em - powiedział drż ą cym ze strachu gł osem.

Wtedy cień odezwał się: - Hodor - i zapalił ś wiecę na stoliku przy ł ó ż ku. Bran odetchną ł z ulgą.

Hodor obmył go z potu ciepł ą, wilgotną szmatką i ubrał. Jego dł onie był y delikatne i zrę czne. Potem znió sł go do duż ej sali, gdzie rozstawiono przy ogniu ogromny stó ł. Gł ó wne miejsce pozostawał o puste, a Robb zasiadł po jego prawej stronie. Bran siedział z drugiej strony. Tego wieczoru jedli prosię, pasztet z goł ę bia, rzepę w maś le, a kucharz obiecał jeszcze plastry miodu. Lato ł apał resztki ze stoł u, któ re rzucał mu Bran, Szary Wicher zaś i Kudł acz walczył y o koś ć w ką cie. Teraz zamkowe psy obchodził y z daleka duż ą salę. Począ tkowo dziwił o go to, lecz z czasem Bran przyzwyczaił się.

Yoren był najstarszy rangą wś ró d czarnych braci, dlatego zarzą dca posadził go mię dzy Robbem i maesterem Luwinem. Rozrywał zę bami mię so i ł amał koś ci, by wyssać z nich szpik, a na wspomnienie imienia Jona Snowa wzruszył ramionami. - Zmora ser Allisera - mrukną ł, na co jego dwaj towarzysze roześ miali się, choć Bran nie wiedział dlaczego. Lecz kiedy Robb zapytał o wuja Benjena, czarni bracia natychmiast ucichli.

- O co chodzi? - spytał Bran.

Yoren otarł dł onie o kamizelkę. - Zł e wieś ci, mó j panie. Nie takim sł owem powinniś my odpł acać za goś cinę, ale skoro ktoś zadaje pytanie, powinien mieć tyle odwagi, by przyją ć odpowiedź. Stark nie wró cił.

- Stary Niedź wiedź wysł ał go na poszukiwanie Waymara Royce’a i sł uch o nim zaginą ł od tamtej pory - wtrą cił inny z braci.

- Zbyt dł ugo go nie ma - powiedział Yoren. - Pewnie nie ż yje.

- Mó j wuj ż yje - przemó wił Robb Stark gniewnym gł osem. Podnió sł się z dł onią na rę kojeś ci miecza. - Sł yszycie? Mó j wuj ż yje! - Jego gł os odbił się echem od kamiennych ś cian, aż Bran skurczył się ze strachu.

Cuchną cy Yoren spojrzał na Robba niewzruszony. - Jak chcesz, panie - powiedział i cmokną ł, pró bują c wydobyć kawał ek mię sa spomię dzy zę bó w.

Mł odsi bracia poruszyli się niespokojnie na swoich miejscach. - Nie ma drugiego na Murze, któ ry by tak dobrze znał nawiedzany las. Benjen Stark wró ci.

- Moż e tak, moż e nie - odparł Yoren. - Nie gorsi od niego jeź dzili do lasu i nigdy nie wró cili.

Bran przypomniał sobie opowieś ć Starej Niani o Innych i o ostatnim herosie, któ rego ś cigali w biał ych lasach martwi ludzie i pają ki wielkie jak psy. Poczuł ukł ucie strachu, lecz zaraz przypomniał sobie zakoń czenie opowieś ci. - Dzieci mu pomogą - wymamrotał. - Dzieci lasu!

Theon Greyjoy uś miechną ł się, a maester Luwin powiedział: - Bran, dzieci lasu wymarł y tysią ce lat temu. Pozostał y po nich tylko twarze na drzewach.

- Tutaj moż e i tak jest - powiedział Yoren. - Lecz tam, za Murem, kto wie? Czasem trudno powiedzieć, co tam jest ż ywe, a co martwe.

Tamtego wieczoru, kiedy sprzą tnię to ze stoł u, Robb zanió sł Brana na gó rę. Szary Wicher szedł przodem, a Lato z tył u. Jego brat był silny, jak na swó j wiek, Bran zaś waż ył bardzo mał o. Jednak Robb dyszał cię ż ko, kiedy pokonali wreszcie pogrą ż one w ciemnoś ci strome schody.

Poł oż ył Brana na ł ó ż ku; przykrył go kocami i zgasił ś wiecę. Siedzieli w ciemnoś ci. Bran chciał porozmawiać, ale nie wiedział, co powiedzieć. - Znajdziemy ci odpowiedniego konia. Obiecuję - odezwał się wreszcie cicho Robb.

- Czy oni kiedyś wró cą? - spytał Bran.

- Tak - powiedział Robb z nadzieją w gł osie i Bran poczuł, ż e rozmawia z bratem, a nie z Robbem Lordem. - Mama wró ci niebawem. Moż e wyjedziemy jej na spotkanie. Bardzo by się zdziwił a, co? - Pomimo ciemnoś ci Bran wyczuł, ż e jego brat się uś miecha. - A potem pojedziemy na pó ł noc, na Mur. Nic nie powiemy Jonowi. Po prostu któ regoś dnia odwiedzimy go. Prawdziwa przygoda.

- Przygoda - powtó rzył Bran. Usł yszał pł acz brata. Nie widział jego ł ez w ciemnoś ci, wię c odszukał jego rę kę. Ich dł onie uś cisnę ł y się mocno.


Eddard

 

- Ś mierć lorda Arryna napeł nił a nas wszystkich ogromnym smutkiem, mó j panie - powiedział Wielki Maester Pycelle. - Chciał bym mó c powiedzieć ci wię cej o tym, w jaki sposó b odszedł. Sią dź, proszę. Czy podać coś? Moż e daktyli? Mam też wyborne ś liwy daktylowe. Niestety, wino kł ó ci się z moim systemem trawiennym, ale mogę zaproponować zimne mleko osł odzone miodem. Nie ma lepszego napoju na takie upał y.

Bez wą tpienia panował upał. Ned czuł, ż e jedwabna tunika przykleja mu się do piersi. Gę ste, wilgotne powietrze spowił o miasto niczym mokry, weł niany koc, dlatego zaroił o się nad rzeką, gdzie wyległ a biedota, zajmują c na nocleg każ dą pię dź wolnej ziemi, gdyż tylko tam moż na był o jeszcze poczuć odrobinę wiatru.

- Był bym wdzię czny - odparł Ned, siadają c. Pycelle zadzwonił delikatnie malutkim srebrnym dzwoneczkiem. Natychmiast zjawił a się mł oda, gibka sł uż ą ca. - Bą dź tak mił a, dziecko, i przynieś zimnego mleka dla Namiestnika i dla mnie. I niech bę dzie dobrze posł odzone. - Kiedy dziewczyna poszł a wypeł nić polecenia, Wielki Maester spló tł dł onie i poł oż ył je sobie na brzuchu. Powieki opadał y mu mocno na oczy, przez co wyglą dał, jakby zapadł w drzemkę. - Zastanawiał em się nad twoją propozycją podniesienia opł at portowych, Lordzie Namiestniku. Z pewnoś cią mieszkań cy Dorne okaż ą swoje niezadowolenie, podobnie jak Rody Greyjoyó w i Redwyne’ó w, ale rzeczywiś cie, bardzo potrzeba nam zł ota. Pragnę wyrazić moje zdanie.

- A ja pragnę je usł yszeć, lecz nie wezwał em cię, abyś my dyskutowali o interesach kró lestwa.

- Nie - powiedział Wielki Maester Pycelle. - Oczywiś cie, ż e nie. Wybacz starcowi. Umysł y są jak miecze. Te stare rdzewieją. Ach, jest i nasze mleko. - Sł uż ą ca postawił a tacę mię dzy nimi, a Pycelle uś miechną ł się do niej. - Dobre dziecko. - Podnió sł swó j puchar i spró bował napoju. - Dzię kuję. Moż esz odejś ć.

Dziewczyna wyszł a szybko, a Pycelle zerkną ł na Neda swoimi wyblakł ymi oczyma. - Hm, o czym to… Ach, wiem. Pytał eś o lorda Arryna…

- Tak. - Ned popijał cierpliwie zimne mleko. Był o przyjemnie zimne, ale za sł odkie, jak na jego przyzwyczajenia.

- Szczerze mó wią c, Namiestnik nie był w dobrej dyspozycji już od pewnego czasu - powiedział Pycelle. - Przez wiele lat zasiadał em z nim w radzie i już wtedy dostrzegał em pewne znaki, są dził em jednak, ż e powodem tego był ogromny cię ż ar, któ ry dź wigał wiernie tak dł ugo. Na jego szerokie bary spadał y troski cał ego kró lestwa, a czasem i wię cej. Syn chorowity, a pani ż ona bardzo wraż liwa i prawie nie spuszczał a go z oczu. Doś ć trosk i dla kogoś silnego, a przecież lord Jon nie był mł ody. Nic dziwnego, ż e pojawił y się oznaki zmę czenia i melancholii. Tak przynajmniej wtedy myś lał em. Teraz nie jestem pewien. - Pokrę cił wolno gł ową.

- Co moż esz mi powiedzieć o jego chorobie?

Wielki Maester rozł oż ył rę ce w geś cie przepeł nionej smutkiem bezradnoś ci. - Któ regoś dnia przyszedł do mnie, proszą c o pewną księ gę, w peł ni sił i zdrowia, choć odniosł em wraż enie, ż e coś go trapi. Nastę pnego ranka zwijał się z bó lu i nie miał sił y wstać z ł ó ż ka. Zdaniem maestera Colemona cierpiał na katar ż oł ą dka. Panował y wtedy upał y, a Namiestnik pokrzepiał się bardzo zimnym winem, co moż e mieć wpł yw na trawienie. Kiedy stan zdrowia lorda Jona wcią ż się pogarszał, sam do niego poszedł em. Niestety, bogowie nie dali mi mocy uratowania go.

- Sł yszał em, ż e odesł ał eś maestera Colemona. - Wielki Maester skiną ł gł ową z determinacją i powolnoś cią osuwają cego się lodowca.

- Rzeczywiś cie. Obawiam się, ż e lady Lysa nigdy mi tego nie wybaczy. Moż e ź le postą pił em, ale wtedy był em przekonany o sł usznoś ci swojej decyzji. Maestera Colemona traktuję jak syna i nie wą tpię w jego umieję tnoś ci, lecz on jest mł ody, a mł odzi czę sto zapominają, jak kruche jest stare ciał o. Podawał lordowi Arrynowi mikstury oczyszczają ce i sok pieprzowy, co - moim zdaniem - mogł o zabić Namiestnika.

- Czy lord Arryn powiedział ci coś w ostatnich godzinach swojego ż ycia?

Pycelle zmarszczył czoł o. - Kiedy nadszedł ostatni etap jego gorą czki, woł ał kilkakrotnie Roberta, lecz nie potrafię powiedzieć, czy chodził o mu o syna czy o Kró la. Lady Lysa nie pozwalał a chł opcu wchodzić do pokoju chorego z obawy, ż e i on moż e zachorować. Ale Kró l przyszedł i dł ugo siedział przy jego ł oż u. Mó wił i ż artował z dawnych czasó w w nadziei, ż e rozweseli lorda Jona. Bardzo chciał okazać mu swoją mił oś ć.

- Nic wię cej? Ż adnych ostatecznych sł ó w?

- Stwierdziwszy, ż e nie ma już nadziei, podał em mu makowe mleko, by oszczę dzić mu cierpienia. Zanim po raz ostatni zamkną ł oczy, powiedział coś szeptem do Kró la i ż ony, moż e przekazał bł ogosł awień stwo dla syna. Nasienie jest silne, tak powiedział. Reszta sł ó w pozostał a niezrozumiał a. Ś mierć zabrał a go dopiero nastę pnego ranka, lecz on czekał na nią w pokoju i milczeniu.

Ned napił się jeszcze mleka, choć był o strasznie sł odkie. - Czy nie dostrzegł eś czegoś nienaturalnego w ś mierci lorda Arryna?

- Nienaturalnego? - powtó rzył sę dziwy maester ledwo sł yszalnym szeptem. - Nie, tego nie mó gł bym powiedzieć. Raczej smutnego. W pewnym sensie ś mierć jest czymś najbardziej naturalnym, lordzie Eddardzie. Teraz lord Arryn spoczywa w pokoju uwolniony od wszelkich cię ż aró w.

- A choroba, któ ra go zmogł a - powiedział Ned. - Czy spotkał eś się z czymś podobnym już wcześ niej?

- Od prawie czterdziestu lat sprawuję urzą d Wielkiego Maestera Siedmiu Kró lestw - odparł Pycelle. - Za rzą dó w naszego dobrego Roberta i Aerysa Targaryena, i jeszcze wcześ niej, za panowania jego ojca, Jaehaerysa Drugiego, a nawet przez kilka miesię cy panowania jego ojca, Aegona Szczę ś liwego, pią tego z rodu. Przez cał y ten czas widział em wię cej choró b, niż potrafię spamię tać, mó j panie. I jeszcze to ci powiem: każ dy przypadek jest inny, a jednocześ nie podobny. Ś mierć lorda Jona nie ró ż nił a się od innych.

- Jego ż ona wyraził a odmienne zdanie.

Wielki Maester skiną ł gł ową. - Teraz sobie przypominam, ż e wdowa jest siostrą twojej czcigodnej ż ony. Jeś li pozwolisz starcowi na chwilę szczeroś ci, to powiem ci, ż e w smutku nawet najtę ż szy umysł tę pieje, a przecież lady Lysa nie należ ał a do takich. Od czasu swojego ostatniego poronienia wszę dzie widział a wrogó w, a ś mierć jej lorda pana ostatecznie ją pogrą ż ył a.

- A zatem jesteś pewien, ż e Jon Arryn zmarł z powodu nagł ej choroby?

- Tak - odparł Pycelle z powagą. - Có ż innego mogł oby to być, dobry panie, jeś li nie choroba?

- Trucizna - odparł Ned ze spokojem.

Ocię ż ał e powieki Pycelle’a drgnę ł y gwał townie. Sę dziwy maester poruszył się niespokojnie na swoim siedzeniu. - Niepokoją ca myś l. Przecież nie mieszkamy w jednym z Wolnych Miast, w któ rym podobne rzeczy są czymś powszechnym. Wprawdzie Wielki Maester Aethelmure napisał, ż e wszyscy nosimy w sercu zbrodnię, lecz ludzie, któ rzy uciekają się do trucizny, nie zasł ugują nawet na pogardę. - Zamilkł na chwilę pogrą ż ony w myś lach. - Panie, moż liwe jest to, co powiedział eś, lecz mał o prawdopodobne. Nawet najmarniejszy maester zna się na powszechnych truciznach, lecz u lorda Arryna nie znaleziono objawó w dział ania ż adnej z nich. Wszyscy kochali Namiestnika. Jaki potwó r w ludzkim ciele oś mielił by się zamordować tak szlachetną osobę?

- Podobno trucizna jest bronią kobiet.

Pycelle pogł adził brodę w zamyś leniu. - Podobno. Kobiet, tchó rzy i… eunuchó w. - Chrzą kną ł i spluną ł flegmą na sitowie. Z gó ry dobiegł o krakanie kruka. - Czy wiedział eś, ż e lord Varys urodził się z niewolnicy w Lys? Nie wierz pają kom.

Tego nie trzeba był o mu mó wić. Yarys miał w sobie coś, co sprawiał o, ż e Ned czuł gę sią skó rkę. - Zapamię tam i dzię kuję za pomoc. Doś ć już zają ł em ci czasu. - Wstał.

Wielki Maester Pycelle podnió sł się wolno i odprowadził Neda do drzwi. - Mam nadzieję, ż e choć trochę cię uspokoił em, panie. Jeś li mogę ci być pomocny w jakikolwiek sposó b, pytaj.

- Jeszcze jedno - powiedział Ned. - Jestem ciekawy księ gi, któ rą poż yczył eś Jonowi na dzień przed jego ś miercią.

- Obawiam się, ż e niezbyt cię zainteresuje - odparł Pycelle. - Był to obszerny wolumen traktują cy o pochodzeniu wielkich rodó w, a napisany przez Wielkiego Maestera Malleona.

- Mimo wszystko chciał bym go obejrzeć.

Starzec otworzył drzwi. - Jak sobie ż yczysz. Jest gdzieś tutaj. Każ ę ci przynieś ć księ gę, gdy tylko ją znajdę.

- Jesteś ogromnie uprzejmy - powiedział i Ned i dodał po chwili: - Już ostatnie pytanie, jeś li pozwolisz. Wspomniał eś, ż e Kró l towarzyszył lordowi Arrynowi w chwili jego ś mierci. A Kró lowa, czy takż e tam był a?

- No có ż, nie - odpowiedział Pycelle. - Razem z dzieć mi i jej ojcem udał a się w podró ż do Casterly Rock. Lord Tywin sprowadził do miasta cał ą ś witę na turniej w dzień imienin księ cia Joffreya. Pewnie miał nadzieję ujrzeć swojego syna, Jaime’a, w koronie zwycię zcy. Niestety, w tym wzglę dzie doznał rozczarowania. Na mnie spadł obowią zek poinformowania Kró lowej o nagł ej ś mierci lorda Arryna. Nigdy z tak cię ż kim sercem nie wysył ał em ptaka z wiadomoś cią.

- Ciemne skrzydł a, mroczne wieś ci - mrukną ł Ned. Był o to przysł owie, któ rego nauczył a go w dzieciń stwie Stara Niania.

- Jak mawia lud - przyznał Wielki Maester Pycelle - choć wiemy, ż e nie zawsze musi tak być. Wiadomoś ć o Branie, któ rą przynió sł ptak maestera Luwina, rozpogodził a wszystkie serca na zamku. Czyż nie tak?

- Masz rację.

- Bogowie są litoś ciwi. - Pycelle skł onił gł owę. - Lordzie Eddard, przychodź do mnie, kiedy tylko zechcesz. Jestem tutaj, aby sł uż yć.

Tak, pomyś lał Ned, kiedy drzwi zamknę ł y się za nim, tylko komu?

W drodze do swoich pokoi natkną ł się na Aryę, któ ra machał a ramionami, starają c się utrzymać ró wnowagę na jednej nodze na krę tych schodach Wież y Namiestnika. Bose stopy miał a poobcierane od surowego kamienia. Ned zatrzymał się. - Arya, co ty robisz?

- Syrio mó wi, ż e wodny tancerz potrafi bardzo dł ugo stać na jednym palcu. - Zamachał a ramionami.

- Na któ rym palcu? - spytał Ned, uś miechają c się podstę pnie.

- Na któ rymkolwiek - odparł a poirytowana. Przeskoczył a z prawej nogi na lewą. Przez moment chwiał a się niebezpiecznie, lecz udał o jej się odzyskać ró wnowagę.

- Czy musisz to robić tutaj? - spytał ją. - Potł uczesz się, jeś li spadniesz z tych schodó w.

- Syrio mó wi, ż e wodny tancerz nigdy nie spada. - Opuś cił a nogę. - Ojcze, czy teraz Bran przyjedzie do nas?

- Jeszcze dł ugo nie, kochanie - odparł. - Musi odzyskać sił y. Arya przygryzł a wargę. - Co Bran zrobi, jak doroś nie?

Ned klę kną ł obok niej. - Ma jeszcze duż o czasu. Na razie wystarczy nam wiedzieć, ż e bę dzie ż ył. - Tamtego wieczoru, kiedy ptak przynió sł wiadomoś ć z Winterfell, Eddard Stark zabrał dziewczynki do boż ego gaju nad rzeką, poroś nię tego wią zami, olchami i topolami. Klę knę li pod drzewem sercem, olbrzymim dę bem o rozł oż ystych konarach obroś nię tych winem, by zł oż yć podzię kowanie, jakby mieli przed sobą czardrzewo. Sansa zasnę ł a, gdy na niebie pokazał się księ ż yc, a Arya kilka godzin pó ź niej; obie leż ał y skulone na trawie pod pł aszczem Neda. Sam czuwał w ciemnoś ci. Z nastaniem ś witu wokó ł dziewczynek ukazał y się ciemnoczerwone kwiaty smoczego oddechu. - Ś nił mi się Bran - powiedział a szeptem Sansa. - Widział am, jak się uś miecha.

- Miał zostać rycerzem - dodał a Arya. - Rycerzem Gwardii Kró lewskiej. Czy on moż e jeszcze zostać rycerzem?

- Nie - powiedział Ned. Nie widział potrzeby okł amywania có rki. - Ale moż e zostać panem jakiegoś duż ego grodu i zasią ś ć w kró lewskiej radzie. Moż e budować wielkie zamki jak Brandon Budowniczy albo poż eglować przez Morze Zachodzą cego Sł oń ca czy też przyją ć Wyznanie twojej mamy i zostać Wielkim Septonem. - Ale nigdy już nie pobiegnie ze swoim wilkiem, przyszł a mu do gł owy myś l zbyt smutna, by wyrazić ją gł oś no, nie poł oż y się z kobietą i nie utuli w ramionach swojego syna.

Arya przechylił a gł owę na bok. - A czy ja mogę zasią ś ć w kró lewskiej radzie albo budować zamki czy zostać Wielkim Septonem?

- Ty… - powiedział Ned i pocał ował ją w czoł o. - Ty poś lubisz kró la i bę dziesz panią zamku, a twoi synowie zostaną rycerzami, ksią ż ę tami i lordami, a moż e nawet i Wielkimi Septonami.

Arya skrzywił a się. - Nie - odparł a. - To dobre dla Sansy. - Podkurczył a prawą nogę i rozł oż ył a ramiona. Ned westchną ł i odszedł.

Znalazł szy się w swoim pokoju, zrzucił z siebie przepocony jedwabny stró j i wylał sobie na gł owę zimną wodę z naczynia przy ł ó ż ku. Kiedy wycierał twarz, do pokoju wszedł Alyn. - Mó j panie - przemó wił. - Lord Baelish prosi o posł uchanie.

- Przyprowadź go do mnie na gó rę - powiedział Ned, się gają c po czystą tunikę, najcień szą, jaką znalazł. - Zaraz go przyjmę.

Ned zastał Littlefingera na okiennym siedzeniu. Obserwował rycerzy Gwardii Kró lewskiej, któ rzy ć wiczyli na dziedziń cu. - Gdyby tak umysł starego Selmy’ego zachował gię tkoś ć jego broni - zauważ ył - spotkania rady był yby bardziej oż ywione.

- Ser Barristan to mą ż dzielny i szlachetny, jak wszyscy w Kró lewskiej Przystani. - Ned darzył szacunkiem siwowł osego Lorda Dowó dcę Gwardii Kró lewskiej.

- I mę czą cy - dodał Littlefinger. - Choć nie wą tpię, ż e daleko zajdzie w turnieju. W zeszł ym roku zrzucił z konia Ogara, a jeszcze cztery lata temu nie miał sobie ró wnego.

Eddard Stark nie interesował się zbytnio tym, kto moż e wygrać turniej. - Lordzie Petyr, przyszedł eś w konkretnym celu czy moż e tylko po to, by podziwiać widok z mojego okna?

Littlefinger uś miechną ł się. - Obiecał em Cat, ż e pomogę ci w twoich poszukiwaniach, wię c jestem!

Odpowiedź ta zaskoczył a Neda. Nie potrafił wzbudzić w sobie zaufania wobec lorda Baelisha, któ ry wydawał mu się zbyt przebiegł y. - Czy masz coś dla mnie?

- Raczej kogoś - poprawił go Littlefinger. - Czterech, mó wią c ś ciś lej. Czy myś lał eś o tym, ż eby wypytać sł uż ą cych Namiestnika?

Ned zmarszczył czoł o. - Zrobił bym to, gdybym mó gł. Niestety, lady Arryn zabrał a wszystkich ze sobą do Eyrie. - W tym wzglę dzie Lysa pozbawił a go moż liwoś ci dział ania. Wszyscy z najbliż szego otoczenia jej mę ż a uciekli razem z nią: maester Jona, jego zarzą dca, kapitan straż y, rycerze i cał a czeladź.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.