Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Podziękowania 22 страница



Powiodł a wzrokiem dookoł a, lecz myś lał a o czymś innym. Widział a Kró lewską Przystań i potę ż ną Czerwoną Twierdzę, któ rą zbudował Aegon Zdobywca. Widział a Smoczą Wyspę, gdzie się urodził a. Oczyma wyobraź ni ujrzał a wszystko ogarnię te pł omieniami. W jej wyobraź ni wszystkie drzwi był y czerwone.

- Mó j brat nigdy nie odzyska Siedmiu Kró lestw - powiedział a Dany. Teraz dopiero zdał a sobie sprawę, ż e dawno już to wiedział a. Przez cał e ż ycie. Tylko ż e wcześ niej nie chciał a nigdy powiedzieć tego gł oś no, ani nawet szeptem. Teraz zaś jej sł owa usł yszał ser Jorah i cał y ś wiat.

Ser Jorah spojrzał na nią uważ nie. - A wię c tak myś lisz.

- Nie był by w stanie poprowadzić armii, nawet gdyby dał mu ją mó j pan mą ż - powiedział a Dany. - Nie ma pienię dzy, a jego jedyny rycerz nazywa go czymś gorszym od ż mii. Dothrakowie szydzą z jego sł aboś ci. On nigdy nie zabierze nas do domu.

- Mą dre dziecko. - Rycerz uś miechną ł się.

- Nie jestem dzieckiem - zaprzeczył a gwał townie. Wbił a pię ty w boki konia i ruszył a galopem. Jechał a coraz szybciej, zostawiają c daleko z tył u Joraha i Irri; na twarzy czuł a blask zachodzą cego sł oń ca, a we wł osach ciepł y wiatr. Wró cił a do khalasar dopiero po zmierzchu i wiedział a już, co ma zrobić.

Sł uż ą cy rozbili jej namiot nad stawem peł nym wiosennej wody. Sł yszał a szorstkie gł osy dochodzą ce z pał acu z plecionej trawy na wzgó rzu. Wkró tce rozlegną się ś miechy, kiedy ludzie z jej khas opowiedzą pozostał ym, co się wydarzył o tego dnia. Zanim Yiserys powró ci, powł ó czą c nogami, wszyscy w obozie bę dą już wiedzieć, ż e chodzi pieszo. W khalasar nie był o tajemnic.

Dany oddał a sł uż ą cym srebrzystą i weszł a do swojego jedwabnego namiotu. Panował tam chł ó d i pó ł mrok. Kiedy opuszczał a za sobą zasł onę wejś cia, ujrzał a dł ugą smugę ś wiatł a, któ ra dotarł a aż do jej smoczych jaj. Przez chwilę przed jej oczyma zawirował y tysią ce ognistych iskierek. Zamrugał a i zniknę ł y natychmiast.

Są z kamienia, pomyś lał a. Przecież są tylko z kamienia, sam Illyrio tak mó wił, smoki nie ż yją. Przył oż ył a dł oń do skorupy. Kamień był ciepł y. Niemal gorą cy. - Sł oń ce je nagrzał o w czasie podró ż y - powiedział a szeptem.

Rozkazał a sł uż ą cym, ż eby przygotował y ką piel. Doreah rozpalił a ogień przed namiotem, a Irri i Jhiqui przyniosł y ogromną, miedzianą wannę - jeszcze jeden prezent - i nanosił y wody ze stawu. Kiedy woda był a dostatecznie ciepł a, Irri pomogł a jej wejś ć do wanny i sama weszł a za nią, ż eby umyć jej plecy i wł osy. Po ką pieli skó ra Dany był a rozgrzana i ró ż owa. Poł oż ył a się, a Jhiqui natarł a ją cał ą olejkiem i oczyś cił a pory z brudu. Kiedy Irri skrapiał a ją kwiatorzeniem i cynamonem, Doreah wyczesał a jej wł osy, tak ż e lś nił y jak roztopione srebro. Przez cał y czas Dany przyglą dał a się smoczym jajom.

- Przynieś kosz do ognia - powiedział a, czysta i pachną ca. - Chcę rozpalić ogień.

- Khaleesi, jest gorą co - powiedział a Jhiqui.

- Ró b co ci każ ę. Przynieś go.

Kiedy rozpalono ogień, Dany odesł ał a sł uż ą ce i nakazał a, ż eby jej nie przeszkadzano. To jest szaleń stwo, pomyś lał a. Pę knie i spali się, a jest takie pię kne. Yiserys wyzwie mnie od gł upcó w, jeś li je zniszczę, a jednak…

Wzię ł a delikatnie w dł onie czarnoszkarł atne jajo i zaniosł a je do ognia. Poł oż ył a mię dzy rozpalonymi wę glami i usiadł a na swojej macie. Czarne ł uski rozjarzył y się nieco, rozgrzewane coraz bardziej. Po chwili namysł u poszł a po dwa pozostał e jaja i takż e umieś cił a je w ogniu.

Przyglą dał a się, dopó ki z wę gli nie został tylko popió ł. Drobne iskierki unosił y się w gó rę i ulatywał y dymnym otworem. Wokó ł jaj pł ynę ł y fale ciepł a. I nic wię cej.

Twó j brat, Rhaegar, był ostatnim smokiem, powiedział jej ser Jorah. Dany popatrzył a na jaja ze smutkiem. Czego się spodziewał a? Tysią c lat temu był o w nich ż ycie, lecz teraz zamienił y się w ł adne kamienie. Nie mogł y wydać z siebie smoka. Smok to powietrze i ogień. Ż ywe ciał o, a nie martwy kamień.

Jej kolacja skł adał a się z owocó w, sera i smaż onego chleba, a do popicia miał a dzban miodowego wina. - Doreah, zostań i zjedz ze mną - rozkazał a, odsył ają c pozostał e sł uż ą ce. Jhiqui i Irri był y dothrackimi dziewczę tami w wieku Dany. Drogo wzią ł je w niewolę, kiedy pokonał khalasar ich ojca. Znał y tylko dothrackie ż ycie. Doreah, starsza od nich, miał a prawie dwadzieś cia lat. Magister Illyrio znalazł ją w burdelu w Lys. Wł osy miał a koloru miodu, a oczy jak letnie niebo.

Opuś cił a je teraz, kiedy został y same. - To dla mnie zaszczyt, Khaleesi - powiedział a, choć naprawdę nie był to dla niej ż aden zaszczyt, a tylko sł uż ba. Księ ż yc ukazał się już na niebie, a one wcią ż rozmawiał y.

Tej nocy, kiedy khal Drogo przyszedł do jej namiotu, Dany czekał a na niego. Zatrzymał się w wejś ciu i spojrzał na nią zdumiony. Wstał a powoli i pozwolił a, by jej jedwabna szata opadł a na ziemię. - Dzisiaj musimy wyjś ć na zewną trz, panie - powiedział a. Dothrakowie wierzyli, ż e wszystkie rzeczy waż ne w ż yciu czł owieka powinny dokonywać się pod goł ym niebem.

Khal Drogo wyszedł za nią w blask księ ż yca, pobrzę kują c delikatnie dzwoneczkami we wł osach. Dany poprowadził a go do duż ej kę py mię kkiej trawy oddalonej o kilka jardó w od jej namiotu. Kiedy chciał ją odwró cić, poł oż ył a mu dł oń na piersi. - Nie - powiedział a. - Dzisiaj chcę patrzeć na ciebie.

W sercu khalasar nie ma miejsca na intymną samotnoś ć. Dany wyczuwał a spojrzenia innych, kiedy go rozbierał a. Sł yszał a ś ciszone gł osy, kiedy robił a to, czego nauczył a ją Doreah. Niczym się nie przejmował a. Czy nie był a Khaleesi! Liczył y się tylko jego spojrzenia, dlatego kiedy usiadł a na nim, zobaczył a coś, czego nigdy dotą d nie widział a. Ujeż dż ał a go z taką samą namię tnoś cią i gwał townoś cią, z jaką jeź dził a na swojej srebrzystej klaczy, a kiedy nadeszł a chwila jego przyjemnoś ci, wymó wił gł oś no jej imię.

Byli już na drugim koń cu Morza Dothrakó w, kiedy Jhiqui musnę ł a dł onią mię kką wypukł oś ć brzucha Dany i powiedział a: - Khaleesi, nosisz dziecko.

- Wiem - odpowiedział a jej Dany.

Był to czternasty dzień jej imienia.


Bran

 

W dole na dziedziń cu Rickon biegał z wilkami.

Bran obserwował go z siedzenia w oknie. Gdziekolwiek by się chł opiec ruszył, Szary Wicher był tam pierwszy. Zabiegał mu drogę, wtedy Rickon, pokrzykują c radoś nie, zawracał i biegł w inną stronę. Kudł acz biegał tuż przy jego nodze, kł apią c zę bami, gdy tylko pozostał e wilki podchodził y zbyt blisko. Futro mu ś ciemniał o i teraz był cał y czarny, a jego oczy miał y kolor zielonego ognia. Na koń cu biegł Lato. Sierś ć miał srebrzystoszarą, a oczy ż ó ł te, zawsze czujne. Był mniejszy od Szarego Wichru. Bran uważ ał, ż e jego wilk był najmą drzejszy z cał ej wilczej rodziny. Sł yszał ś miech Rickona, któ ry pę dził po ubitej ziemi na swoich mał ych nó ż kach.

Poczuł pieczenie w oczach. Pragną ł być tam na dole, ś miać się i biegać. Rozzł oszczony tą myś lą, Bran otarł dł onią ł zy, zanim opadł y. Ó smy dzień jego imienia przyszedł i odszedł. Był prawie za duż y, ż eby pł akać.

- To był o kł amstwo - powiedział, przypominają c sobie swó j sen. - Nie potrafię latać. Nie mogę nawet biegać.

- Wszystkie wrony kł amią - przyznał a Stara Niania. Siedział a na krześ le zaję ta wyszywaniem. - Znam pewną opowieś ć o wronie.

- Nie chcę wię cej opowieś ci - burkną ł Bran rozdraż niony. Kiedyś lubił Starą Nianię i jej opowieś ci. Kiedyś, ale teraz był o inaczej. Kazali jej siedzieć tutaj przez cał y dzień, ż eby się nim opiekował a i ż eby nie czuł się samotny, ale to tylko pogorszył o sprawę. - Nienawidzę twoich gł upich historii.

Staruszka uś miechnę ł a się, ukazują c bezzę bne usta. - Moich historii? Nie, mał y panie, nie moich. One po prostu są, przede mną i po mnie, takż e przed tobą.

Jest bardzo brzydką kobietą, pomyś lał Bran przepeł niony goryczą, pokurczona i pomarszczona, prawie ś lepa, za sł aba, ż eby chodzić po schodach, z resztką siwych wł osó w ledwo przykrywają cych jej pokrytą plamkami i ró ż ową gł owę. Nikt naprawdę nie wiedział, ile ma lat, ale jego ojciec powiedział, ż e nazywano ją Starą Nianią, jeszcze kiedy on był dzieckiem. Bez wą tpienia był a najstarszą osobą w Winterfell, moż e nawet najstarszą w Siedmiu Kró lestwach. Niania przybył a do zamku jako mamka Brandona Starka, któ rego matka umarł a w czasie porodu. Był on starszym bratem lorda Rickarda, dziadka Brana, a moż e jego mł odszym bratem albo bratem ojca lorda Rickarda. Czasem Stara Niania mó wił a tak, kiedy indziej inaczej, ale we wszystkich opowieś ciach mał y chł opiec umarł w wieku trzech lat z powodu letnich dreszczy. Potem Niania został a w zamku ze swoimi dzieć mi. Obu synó w stracił a w wojnie, w któ rej kró l Robert zdobył tron, jej wnuk zaś zginą ł na murach Pyke w czasie rebelii Balona Greyjoya. Jej có rki dawno temu wyszł y za mą ż, odeszł y z zamku i umarł y. Z jej potomkó w pozostał tylko Hodor, gł upkowaty olbrzym, któ ry pracował w stajni. A Stara Niania po prostu ż ył a, wyszywają c i opowiadają c swoje historie.

- Nie obchodzi mnie, czyje to są opowieś ci - powiedział Bran.

- Nienawidzę ich. - Nie chciał opowieś ci i nie chciał Starej Niani. Pragną ł ojca i mamy. Pragną ł biegać z Latem. Wspinać się na opuszczone wież e i karmić wrony. Znowu chciał jeź dzić na swoim kucu. Chciał, ż eby wszystko był o jak dawniej.

- Znam opowieś ć o chł opcu, któ ry nienawidził opowieś ci - powiedział a Stara Niania ze swoim gł upawym uś mieszkiem na ustach, nie przestają c stukać drutami, co doprowadzał o Brana do szał u.

Wiedział, ż e nigdy już nie bę dzie tak jak dawniej. Wrona nabrał a go. Powiedział a mu, ż e bę dzie latał, tymczasem obudził się poł amany i cał y ś wiat się zmienił. Wszyscy go opuś cili, ojciec i mama, siostry, nawet jego przyrodni brat, Jon. Ojciec obiecał mu, ż e pojedzie do Kró lewskiej Przystani na duż ym koniu, ale pojechali sami. Maester Luwin wysł ał ptaka z wiadomoś cią do lorda Eddarda, potem też do jego mamy i do Jona na Mur, lecz nie otrzymali ż adnej odpowiedzi.

- Widzisz, dziecko, ptaki czę sto giną w drodze - tł umaczył mu maester. - Do Kró lewskiej Przystani jest daleko, a po drodze czyha wiele jastrzę bi. Moż e nie otrzymali naszych wiadomoś ci. - Lecz Branowi wydawał o się, ż e wszyscy umarli, kiedy on spał … a moż e to on umarł, inni zaś zapomnieli o nim, odjechali. Jory, ser Rodrik, Vayon Poole, a takż e Hullen, Harwin, Gruby Tom i jedna czwarta straż y.

Zostali tylko Robb i mał y Rickon, tylko ż e Robb się zmienił. Teraz był lordem Robbem, a przynajmniej starał się nim być. Nosił prawdziwy miecz i nigdy się nie uś miechał. Cał ymi dniami obserwował musztrę straż y albo ć wiczył walkę mieczem. Bran sł uchał tę sknie ze swojego okna dź wię ku stali dochodzą cego z dziedziń ca. Wieczorami zamykał się z maesterem Luwinem i przeglą dali księ gi rachunkowe. Czasem wyjeż dż ał na dł ugie dni z Hallisem Mollenem, ż eby odwiedzić odległ e grody. Zawsze kiedy nie był o go dł uż ej niż dzień, Rickon zaczynał pł akać i dopytywał się, czy Robb wró ci. Ale nawet jeś li Robb pozostawał w Winterfell, wydawał o się, ż e woli towarzystwo Hallisa Mollena i Theona Greyjoya niż swoich braci.

- Mogł abym opowiedzieć ci historię Brandona Budowniczego - powiedział a Stara Niania. - Zawsze lubił eś ją najbardziej.

- Wcale nie - zaprzeczył. - Najbardziej lubił em te straszne. - Usł yszał jakieś odgł osy na zewną trz i spojrzał w okno. Rickon biegł przez dziedziniec w kierunku bramy, a wilki za nim. Bran nie widział ze swojego miejsca, co się dzieje. Uderzył dł onią po udzie zrezygnowany.

- Ach, moje ty sł odkie letnie dziecko - powiedział a Stara Niania. - Co ty wiesz o strachu? Strach przychodzi zimą, mó j mał y panie, kiedy spada ś nieg na sto stó p gł ę boki, a z pó ł nocy wyje lodowaty wiatr. Strach przychodzi dł ugą nocą, kiedy sł oń ce nie wychodzi cał ymi latami, a dzieci rodzą się, ż yją i umierają w ciemnoś ci. Wilkory stają się coraz bardziej gł odne, a po lasach chodzą biali.

- Masz na myś li Innych - burkną ł Bran.

- Tak, Innych - powiedział a Niania. - Tysią ce lat temu nadeszł a zima, mroź na, sroga i tak dł uga, ż e ż aden czł owiek nie potrafił jej obją ć swoją pamię cią. Nadeszł a noc dł uga jak jedno pokolenie. Kró lowie drż eli i umierali w swoich zamkach, podobnie jak trzody w zagrodach. Kobiety wolał y udusić swoje dzieci niż patrzeć, jak umierają z gł odu. A kiedy potem pł akał y, ł zy zamarzał y na ich policzkach. - Umilkł a - ucichł y też jej druty - i spojrzał a na Brana swoimi prawie ś lepymi oczyma. - Czy takie opowieś ci lubisz, dziecko? - spytał a.

- No có ż - odparł Bran niepewnie. - Tak, tylko…

Stara Niania skinę ł a gł ową. - W czasie tamtej ciemnoś ci Inni przyszli po raz pierwszy - opowiadał a dalej, a wraz z nią odezwał y się jej druty: klik, klik, klik. - Był y to zimne istoty, martwe istoty, któ re nienawidził y ż elaza, ognia i dotyku sł oń ca, a nawet stworzeń, w któ rych ż ył ach pł ynie gorą ca krew. Jak fala przeszli przez grody, miasta i kró lestwa, dziesią tkują c cał e armie, bohateró w; jechali na bladych, martwych koniach, prowadzą c hordy zabitych. Nie mieli litoś ci dla kobiet ani dla niemowlą t, nie oparł im się ż elazny miecz.

Polowali na mł ode kobiety w skutych mrozem lasach i karmili swoje martwe sł ugi dzieć mi ludzi.

Mó wił a coraz bardziej ś ciszonym gł osem, tak ż e Bran pochylał się coraz bardziej w jej stronę, ż eby ją usł yszeć.

- Dział o się to jeszcze, zanim przyszli Andalowie, na dł ugo przed tym, jak kobiety uciekł y z miast Rhoyne przez wą skie morze, a setki ó wczesnych kró lestw był y kró lestwami Pierwszych Ludzi, któ re odebrali dzieciom lasu. Tu i tam dzieci lasu ż ył y jeszcze w swoich drewnianych miastach, wydrą ż onych wzgó rzach, a drzewa z twarzami stał y na straż y. I tak, kiedy zimno i ś mierć zalał y ziemię, ostatni z herosó w postanowił odszukać dzieci w nadziei, ż e ich pradawna magia dokona tego, czego nie potrafił y dokonać ludzkie armie. Jego przyjaciele umierali jeden po drugim, padł jego koń, a potem i pies, nawet miecz w jego pochwie zamarzł. Inni wyczuli gorą cą krew w jego ż ył ach i przyszli jego ś ladem; otoczył y go trupioblade pają ki wielkoś ci ogaró w…

Drzwi otworzył y się z hukiem, a Bran podskoczył przestraszony, lecz okazał o się, ż e to tylko maester Luwin w towarzystwie Hodora. - Hodor! - ogł osił stajenny, jak miał w zwyczaju, uś miechają c się szeroko.

Maester Luwin nie podzielał jego wesoł oś ci. - Mamy goś ci - oś wiadczył - i trzeba, ż ebyś się pojawił.

- Sł ucham opowieś ci - powiedział Bran niezadowolony.

- Opowieś ci mogą zaczekać, mał y panie. Bę dą tutaj, kiedy wró cisz - odezwał a się Stara Niania. - Za to goś cie nie są aż tak cierpliwi, a poza tym przybywają ze swoimi opowieś ciami.

- Kto to? - Bran zwró cił się do maestera Luwina.

- Tyrion Lannister i ludzie z Nocnej Straż y. Przywoż ą wieś ci od twojego brata, Jona. Robb ich przyją ł. Hodorze, pomoż esz Branowi zejś ć na dó ł?

- Hodor! - zgodził się Hodor zadowolony. Schylił ogromną, kudł atą gł owę i wszedł do pokoju. Miał prawie siedem stó p wzrostu. Trudno był o uwierzyć, ż e jest potomkiem Starej Niani. Bran zastanawiał się, czy Hodor kiedyś skurczy się jak jego prababcia. Wydawał o się to niemoż liwe, nawet gdyby miał ż yć i tysią c lat.

Hodor podnió sł Brana lekko, jakby podnosił belę siana, i przycisną ł go sobie do piersi. Zawsze pachniał trochę koń mi, lecz był to mił y zapach. Ramiona miał mocno umię ś nione i poroś nię te brą zowymi wł osami. - Hodor - powiedział jeszcze raz. Theon Greyjoy zauważ ył kiedyś, ż e Hodor nie ma poję cia o wielu rzeczach, lecz z pewnoś cią zna swoje imię. Stara Niania zachichotał a, kiedy Bran opowiedział jej o tym, i wyznał a, ż e jego prawdziwe imię brzmi Walder. Nikt nie wie, ską d się wzią ł „Hodor”, dodał a, lecz kiedy on zaczą ł go uż ywać, inni poszli w jego ś lady. To był o jedyne sł owo, jakie znał.

Stara Niania został a w pokoju sama ze swoimi drutami i wspomnieniami. Hodor mruczał coś pod nosem, niosą c Brana po schodach, a potem przez galerię. Maester Luwin musiał bardzo się ś pieszyć, ż eby zdą ż yć za stajennym.

Robb zasiadał na tronie swojego ojca, przywdział kolczugę i skó rzany stró j, a takż e surową maskę Robba Lorda. Za nim stali Theon Greyjoy i Hallis Mollen. Wzdł uż ś ciany z szarego kamienia, pod wą skimi oknami, stał tuzin straż nikó w, na ś rodku zaś sali stał karzeł ze swoimi ludź mi oraz czterech obcych w strojach Nocnej Straż y. Bran od razu wyczuł nerwową atmosferę.

- Każ dy czł onek Nocnej Straż y jest mile widziany w Winterfell i moż e tu goś cić tak dł ugo, jak zechce - przemawiał wł aś nie Robb gł osem Robba Lorda. Na jego kolanach spoczywał jego miecz, obnaż ony, by widział go cał y ś wiat. Nawet Bran wiedział, co znaczy przywitać kogoś z nagim mieczem.

- Każ dy z Nocnej Straż y - powtó rzył karzeł - lecz nie ja, czy dobrze cię zrozumiał em, chł opcze?

Robb wstał i wycią gną ł miecz w kierunku karł a. - Lannister, jestem panem tego zamku na czas nieobecnoś ci ojca i matki. Nie jestem twoim chł opcem.

- Skoro jesteś lordem, to mó gł byś się nauczyć lordowskiej uprzejmoś ci - odparł karzeł, nie zważ ają c na czubek miecza tuż przy swojej twarzy. - Zdaje się, ż e wszystko, co najlepsze, z ojca przeszł o na twojego przyrodniego brata.

- Jona - powiedział Bran, wcią ż pozostają c w ramionach Hodora.

Karzeł odwró cił się w ich stronę. - A wię c to prawda, chł opiec ż yje. Nie chciał em wierzyć. Ach, wy, Starkowie, trudno was zabić.

- Lepiej o tym pamię tajcie, Lannisterowie - powiedział Robb i opuś cił miecz. - Hodor, przynieś tutaj mojego brata.

- Hodor! - powtó rzył posł usznie stajenny i z uś miechem na twarzy posadził Brana na tronie Starkó w, na któ rym panowie Winterfell zasiadali od czasó w, kiedy nazwali się Kró lami Pó ł nocy. Tron zrobiony był z zimnego kamienia wygł adzonego przez kolejne siedzenia, a na koń cu jego porę czy widniał y zę by wilkora. Bran chwycił się ich gł ó w, spuszczają c bezuż yteczne nogi w dó ł. Czuł się tutaj jak niemowlę.

Robb poł oż ył dł oń na jego ramieniu. - Mó wił eś, ż e chcesz widzieć Brana. Proszę, jest tutaj.

Bran czuł się nieswojo, widzą c, jak Tyrion Lannister patrzy na niego. Jedno oko miał czarne, drugie zaś zielone, lecz oba taksował y go z tą samą przenikliwoś cią. - Mó wiono mi, Bran, ż e potrafił eś się wspinać jak nikt inny - przemó wił wreszcie karzeł. - Powiedz mi wię c, jak to się stał o, ż e wtedy spadł eś?

- Nigdy - rzucił gwał townie Bran. On nigdy nie spadł, nigdy, nigdy.

- Dzieciak nic nie pamię ta z tamtego dnia - wtrą cił cicho maester Luwin.

- Dziwne - powiedział Tyrion Lannister.

- Lannister, mó j brat nie przyszedł tutaj, ż eby odpowiadać na pytania - rzucił szorstko Robb. - Zał atw sprawy i ruszaj w swoją stronę.

- Mam dla ciebie prezent. - Karzeł zwró cił się do Brana. - Lubisz jeź dzić konno, chł opcze?

Maester Luwin wystą pił do przodu. - Mó j panie, chł opiec nie wł ada nogami. Nie moż e dosią ś ć konia.

- Nonsens - odparł Lannister. - Mają c odpowiedniego konia i odpowiednie siodł o, nawet kaleka moż e jeź dzić.

Bran poczuł, jakby mu ktoś wbił nó ż w serce. Poczuł napł ywają ce do oczu ł zy. - Nie jestem kaleką!

- W takim razie ja nie jestem karł em - odpowiedział karzeł z grymasem uś miechu na ustach. - Mó j ojciec ucieszy się, kiedy się o tym dowie. - Greyjoy roześ miał się.

- O jakim koniu i siodle mó wisz? - spytał maester Luwin.

- O mą drym koniu - odparł Lannister. - Chł opiec nie moż e uż ywać nó g do wydawania zwierzę ciu komendy, wię c trzeba go tak uł oż yć, ż eby pasował do jeź dź ca; musi reagować na cugle i gł os.

Wybrał bym jakiegoś nie ujeż dż onego jeszcze roczniaka, ż eby nie trzeba był o go oduczać rzeczy, któ re już poznał. - Wyją ł zza pasa zwinię ty zwó j. - Pokaż cie to rymarzowi, a on zajmie się resztą.

Maester Luwin wzią ł papier od karł a wyraź nie zaciekawiony. Rozwiną ł go i przyglą dał się uważ nie. - Rozumiem. Dobrze rysujesz, mó j panie. Tak, to moż e pomó c. Sam powinienem był pomyś leć o czymś takim.

- Mnie był o ł atwiej, ponieważ przypomina to moje siodł o.

- Czy naprawdę bę dę mó gł jeź dzić? - spytał Bran. Bardzo chciał, aby był a to prawda, chociaż bał się im zawierzyć. Moż e to tylko jeszcze jedno kł amstwo. Wrona obiecał a mu, ż e bę dzie latał.

- Bę dziesz jeź dził - powiedział karzeł. - I wierz mi, chł opcze, na koń skim grzbiecie bę dziesz tak samo wysoki jak wszyscy inni.

Robb Stark patrzył na niego podejrzliwie. - Lannister, czy to jakiś podstę p? Co ty masz do Brana? Dlaczego miał byś mu pomagać?

- Prosił mnie o to twó j brat, Jon. A ja mam czuł e serce dla kalek, bę kartó w i tym podobnych. - Tyrion Lannister poł oż ył dł oń na swoim sercu i uś miechną ł się.

Drzwi prowadzą ce na dziedziniec otworzył y się gwał townie. Do sali wpadł zdyszany Rickon, wpuszczają c snop sł onecznego blasku. Był y z nim wilki. Chł opiec zatrzymał się zaskoczony, lecz wilki weszł y dalej. Odnalazł y wzrokiem Lannistera, a moż e go wyczuł y. Lato pierwszy zaczą ł warczeć i zaraz doł ą czył do niego Szary Wicher. Zbliż ył y się do karł a i stanę ł y po jego obu stronach.

- Nie podoba im się twó j zapach, Lannister - zauważ ył Theon Greyjoy.

- W takim razie chyba już pó jdę - powiedział Tyrion. Zrobił krok w tył … i natychmiast usł yszał warczenie Kudł acza, któ ry wył onił się z cienia za jego plecami. Lannister cofną ł się i w tej samej chwili Lato skoczył z drugiej strony. Obró cił się i zachwiał, a Szary Wicher chwycił go za rę kaw, rozrywają c materiał.

- Nie! - krzykną ł Bran, widzą c, ż e ludzie Lannistera się gają po miecze. - Lato, do mnie!

Wilkor zerkną ł na Brana, a potem znowu na Lannistera. Wycofał się powoli i poł oż ył mię dzy zwisają cymi nogami Brana.

Robb wypuś cił dł ugo wstrzymywane powietrze i zawoł ał: - Szary Wicher. - Wilkor przyszedł do niego szybko i cicho jak cień.

Pozostał jeszcze Kudł acz o ś lepiach pł oną cych jak zielony ogień, któ ry wcią ż warczał niebezpiecznie blisko.

- Rickon, zawoł aj go - krzykną ł Bran do mał ego brata. Rickon otrzą sną ł się z zaskoczenia i zawoł ał gł oś no: - Do nogi, Kudł acz. - Czarny wilk jeszcze raz warkną ł na Lannistera i popę dził do Rickona, któ ry obją ł mocno jego kudł aty kark.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.