|
|||
Podziękowania 21 страницаArya zarumienił a się. - Jory obiecał nic nie mó wić. - I dotrzymał sł owa - odparł ojciec z uś miechem. - Pewnych rzeczy nie trzeba mó wić. Nawet gł upiec by się domyś lił, ż e wilk nie zostawił by cię z wł asnej woli. - Musieliś my rzucać kamieniami - powiedział a smutno. - Mó wił am jej, ż eby uciekał a, ż e już jej nie chcę. W lesie sł yszeliś my inne wilki, z któ rymi by się zaprzyjaź nił a. Jory mó wił też, ż e nie braknie jej zwierzyny do upolowania. Ale ona wcią ż szł a za nami. Wreszcie musieliś my rzucać w nią kamieniami. Dwa razy ją uderzył am. Zaskomlał a i spojrzał a na mnie, a mnie się zrobił o wstyd, ale chyba dobrze zrobił am, prawda? Kró lowa by ją zabił a. - Tak - powiedział ojciec. - Czasem nawet w kł amstwie moż na znaleź ć ziarno honoru. - Kiedy obejmował Aryę, odł oż ył Igł ę na bok. Teraz wzią ł miecz do rę ki i podszedł do okna, ską d patrzył przez chwilę na dziedziniec. Wreszcie się odwró cił, z wyrazem zatroskania na twarzy. Usiadł na okiennym siedzeniu z mieczem na kolanach. - Usią dź, Aryo. Chciał bym spró bować wyjaś nić ci kilka rzeczy. Przycupnę ł a na brzegu swojego ł ó ż ka. - Jesteś jeszcze za mł oda, ż ebym cię obcią ż ał wszystkimi swoimi cię ż arami - zaczą ł - ale należ ysz do Rodu Starkó w z Winterfell. Znasz nasze motto. - Nadchodzi zima - wyszeptał a Arya. - Cię ż kie, okrutne czasy - dodał ojciec. - Zasmakowaliś my ich nad Tridentem i pó ź niej, kiedy Bran spadł. Urodził aś się w czasie dł ugiego lata, sł odziutka, i nie znasz niczego innego, lecz teraz rzeczywiś cie nadchodzi zima. Wiesz, jakie jest godł o naszego domu. - Wilkor - powiedział a i zaraz pomyś lał a o Nymerii. Podcią gnę ł a kolana do piersi, nagle przestraszona. - Pozwó l, dziecko, ż e powiem ci coś o wilkach. Kiedy spada ś nieg i wieje biał y wiatr, samotny wilk umiera, ale stado przeż yje. Latem jest pora na kł ó tnie. Zimą natomiast musimy chronić się nawzajem, ogrzewać, dzielić myś lami. Dlatego jeś li już musisz nienawidzić, to nienawidź tych, któ rzy naprawdę mogą nas skrzywdzić. Septa Mordane jest dobrą kobietą, a Sansa… Sansa jest twoją siostrą. Moż e i ró ż nicie się bardzo, jak sł oń ce i księ ż yc, lecz pł ynie w was ta sama krew. Potrzebujesz jej, a ona potrzebuje ciebie… ja zaś potrzebuję was obu, niech mi bogowie dopomogą. Arya posmutniał a, wyczuwają c w jego sł owach ogromne zmę czenie. - Ja nie nienawidzę Sansy - powiedział a. - Tak naprawdę to nie. - Niezupeł nie mó wił a prawdę. - Nie chcę cię przestraszyć, ale nie bę dę też kł amał. Przybyliś my w bardzo niebezpieczne i mroczne miejsce, moje dziecko. To nie jest Winterfell. Mamy tu wrogó w, któ rzy ź le nam ż yczą. Dlatego nie moż emy walczyć mię dzy sobą. Twó j upó r, ucieczki, wyrazy zł oś ci, nieposł uszeń stwo… w domu był y to tylko letnie igraszki. Tu i zwł aszcza teraz, kiedy nadchodzi zima, mają inne znaczenie. Czas dorosną ć. - Dobrze - obiecał a Arya. Nigdy nie kochał a go bardziej niż w tej chwili. - Potrafię być silna. Tak silna jak Robb. Wycią gną ł miecz rę kojeś cią w jej stronę. - Proszę. Spojrzał a na Igł ę z podziwem. Przez moment bał a się jej dotkną ć. Bał a się, ż e kiedy wycią gnie rę kę, ojciec zabierze jej miecz, lecz on powiedział: - Weź. Jest twó j. - Dopiero wtedy zacisnę ł a dł oń na rę kojeś ci. - Mogę go zatrzymać? - spytał a. - Naprawdę? - Naprawdę. - Uś miechną ł się. - Gdybym ci go zabrał, kto wie, co bym za kilka dni znalazł u ciebie pod poduszką. Postaraj się tylko nie ukł uć swojej siostry, bez wzglę du na to, jak bardzo bę dzie cię prowokował a. - Nie ukł uję. Obiecuję. - Arya przycisnę ł a Igł ę do piersi, kiedy ojciec wychodził. Nastę pnego ranka po ś niadaniu przeprosił a septę Mordane i poprosił a o przebaczenie. Septa przyglą dał a się jej podejrzliwie, ale ojciec skiną ł gł ową. Trzy dni pó ź niej w poł udnie zarzą dca ojca, Vayon Poole, polecił jej udać się do mał ej sali. Rozstawione tam wcześ niej stoł y zł oż ono, a ł awki ustawiono pod ś cianami. Wydawał o jej się, za sala jest pusta, dopó ki nie usł yszał a obcego jej gł osu: - Spó ź niasz się, chł opcze. - Z cienia wyszedł szczupł y mę ż czyzna o ł ysej gł owie i dł ugim niczym dzió b nosie. W rę kach trzymał dwa drewniane miecze. - Masz być tutaj jutro w poł udnie. - Mó wił z lekkim akcentem któ regoś z Wolnych Miast, moż e Braavos albo Myr. - Kim jesteś? - spytał a Arya. - Jestem twoim nauczycielem tań ca. - Rzucił jej jeden z mieczy. Nie zdoł ał a go zł apać i drewniany miecz zagrzechotał na kamiennej podł odze. - Jutro go zł apiesz. A teraz podnieś go. To nie był kij, lecz prawdziwy drewniany miecz z rę kojeś cią, osł oną i kulą. Arya podniosł a go i ś cisnę ł a niezdarnie w dł oniach przed sobą. Okazał się cię ż szy, niż przypuszczał a, o wiele cię ż szy od Igł y. Ł ysy mę ż czyzna cmokną ł. - Nie tak, chł opcze. To nie jest wielki miecz, któ ry trzeba trzymać w obu rę kach. Weź w jedną. - Jest za cię ż ki - powiedział a Arya. - Taki ma być, ż eby dobrze leż ał w rę ku i ż eby twoja dł oń nabrał a sił. W ś rodku wypeł niony jest oł owiem. Wystarczy jedna rę ka. Arya zdję ł a prawą dł oń z rę kojeś ci i wytarł a ją o spodnie. Teraz trzymał a miecz w lewej rę ce. Mę ż czyzna popatrzył na nią zadowolony. - Lewa rę ka. Dobrze. Wszystko bę dzie odwrotnie i trudniej dla przeciwnika. Ź le stoisz. Bardziej bokiem, tak, dobrze. Wiesz, jesteś chudy jak drzewce wł ó czni. To dobrze. Stanowisz mniejszy cel. A teraz chwyt. Pokaż. - Podszedł bliż ej i spojrzał na jej dł oń, po czym poprawił jej palce. - Tak. Nie ś ciskaj za mocno. Musisz to robić zrę cznie, delikatnie. - A jeś li go upuszczę? - spytał a Arya. - Miecz stanowi przedł uż enie twojego ramienia - odparł mę ż czyzna. - Czy moż esz upuś cić ramię? Nie. Przez dziewię ć lat w Braavos nie był o lepszego od Syrio Forela. On zna się na rzeczy. Sł uchaj go, chł opcze. - Już po raz trzeci nazwał ją chł opcem. - Jestem dziewczyną - sprzeciwił a się. - Chł opak, dziewczyna - powiedział Syrio Forel. - Jesteś mieczem i tylko to się liczy. - Ponownie cmokną ł. - Tak, chwyt. To nie jest berdysz, trzymasz… - Igł ę - dokoń czył a za niego. - Tak. A teraz zaczniemy taniec. Pamię taj, dziecko, ż e to nie jest ż elazny taniec Westeros, taniec rycerzy, walenie i mł ó cenie. My uczymy się tań ca zbó jeckiego, tań ca wody. Wszyscy ludzie są z wody, wiesz o tym? Kiedy ich przekł ujesz, woda wycieka z nich i umierają. - Cofną ł się o krok i podnió sł swó j miecz. - A teraz spró buj mnie zaatakować. Arya zadał a cios. Pró bował a jeszcze przez cztery godziny, aż poczuł a, ż e bolą ją wszystkie mię ś nie. Syrio Forel cmokał tylko i mó wił, co ma robić. Nastę pnego dnia zaczę ł a się prawdziwa praca. Daenerys
- Morze Dothrakó w - powiedział ser Jorah Mormoni, kiedy zatrzymał konia obok niej na szczycie wzniesienia. Ogromna, pusta ró wnina cią gnę ł a się aż po horyzont, a nawet jeszcze dalej. To rzeczy wiś cie jest morze, pomyś lał a Dany. Nie był o tam wzgó rz ani gó r, ż adnych drzew, miast czy dró g, jedynie bezkresne morze traw, któ rych wysokie ź dź bł a koł ysał y się na wietrze niczym fale. - Jest takie zielone - powiedział a. - Teraz tak - przyznał ser Jorah. - Ale musisz je zobaczyć w porze kwitnienia. Wtedy cał e pokryte jest czerwonym kwiatem, zupeł nie jak morze krwi. Natomiast w porze suszy cał y ś wiat tutaj staje się brą zowy. To jest tylko hranna, dziecko. Dalej rosną setki odmian trawy, niektó re ż ó ł te jak cytryna, ciemne jak indygo, są też niebieskie, pomarań czowe, a takż e trawy, któ rych ź dź bł o przypomina tę czę. Podobno w Krainie Cieni, za Asshai, istnieją oceany zjawotraw, są wyż sze od jeź dź ca na koniu i blade jak mleczne szkł o. Zabijają one wszystkie inne trawy, a w ciemnoś ci ś wiecą duszami przeklę tych. Dothrakowie twierdzą, ż e kiedyś zjawotrawy zarosną cał y ś wiat i wtedy skoń czy się wszelkie ż ycie. Dany zadrż ał a. - Nie chcę mó wić o tym teraz - powiedział a. - Nie chcę myś leć o tym, ż e wszystko mogł oby umrzeć. Tutaj jest tak pię knie. - Dobrze, Khaleesi - odpowiedział ser Jorah z szacunkiem. Odwró cił a się, sł yszą c gł osy. Oboje z Mormontem wyjechali daleko do przodu i teraz pozostali wspinali się za nimi na szczyt wzniesienia. Jej sł uż ą ca Irri i mł odzi ł ucznicy z jej khas dawali sobie doskonale radę, natomiast Yiserys nie mó gł sobie poradzić z kró tkimi strzemionami i pł askim siodł em. Jej brat nie nadawał się na taką podró ż. Powinien był zostać. Magister Illyrio namawiał go, by zaczekał w Pentos, w jego wł asnej rezydencji, lecz Yiserys nie chciał o tym sł yszeć. Nie chciał rozstawać się z Drogo, dopó ki nie zostanie spł acony dł ug i nie otrzyma obiecanej korony. - A jeś li zechce mnie oszukać, przekona się, co to znaczy obudzić smoka - oś wiadczył jeszcze przed wyjazdem, kł adą c dł oń na poż yczonym mieczu. Illyrio zamrugał, usł yszawszy te sł owa, i ż yczył mu powodzenia. Dany nie miał a ochoty wysł uchiwać narzekań brata. Dzień był zbyt wspaniał y. Na ciemnoniebieskim niebie krą ż ył polują cy jastrzą b. Morze traw falował o i wzdychał o z każ dym oddechem wiatru; czuł a jego ciepł e podmuchy na twarzy, przepeł niona spokojem. Nie chciał a, ż eby Yiserys zepsuł jej nastró j. - Zostań tutaj - zwró cił a się do ser Joraha. - Każ im tutaj czekać. Powiedz, ż e to rozkaz. Rycerz uś miechną ł się. Ser Jorah nie należ ał do przystojnych mę ż czyzn. Miał potę ż ne bary i byczy kark, a jego pierś i ramiona porastał y sztywne wł osy, tak gę ste, ż e nie starczył o ich już na gł owę. Jednakż e jego uś miech dodawał otuchy Dany. - Daenerys, szybko uczysz się mó wić jak kró lowa. - Nie kró lowa - powiedział a Dany. - Khaleesi. - Zawró cił a konia i pogalopował a w dó ł. Dany jechał a odważ nie w dó ł stromego i skalistego zbocza, a radoś ć i niebezpieczeń stwo był y jak balsam dla jej serca. Przez cał e ż ycie Yiserys powtarzał jej, ż e jest księ ż niczką, lecz dopiero gdy wsiadł a na swojego srebrzystego rumaka, poczuł a się nią naprawdę. Począ tkowo nie był o jej ł atwo. Nastę pnego dnia po weselu zwinię to obó z i wszyscy wyruszyli na wschó d, w kierunku Yaes Dothrak. Już trzeciego dnia Dany miał a wraż enie, ż e umiera. Uda i poś ladki miał a poś cierane do krwi. Od cią gł ego trzymania lejcy jej dł onie przypominał y jeden wielki pę cherz, a mię ś nie nó g i plecó w tak ją bolał y, ż e z trudem siedział a w siodle. Dlatego sł uż ą ce musiał y pomagać jej zsią ś ć z konia. Nawet noce nie przynosił y jej wytchnienia. W cią gu dnia khal Drogo cał kowicie ją ignorował, tak samo jak w czasie uroczystoś ci zaś lubin, wieczorami zaś pił w towarzystwie swoich wojownikó w i braci krwi, ś cigał się z nimi na koniach albo przyglą dał się tancerkom i umierają cym wojownikom. W tych porach jego ż ycia nie był o miejsca dla Dany. Jadł a wię c sama albo w towarzystwie ser Joraha i swojego brata, potem zasypiał a z twarzą mokrą od ł ez. Co noc jednak, przed ś witem, Drogo przychodził do jej namiotu, budził ją w ciemnoś ci i ujeż dż ał ró wnie gwał townie, jak jeź dził na swoim wierzchowcu. Zawsze brał ją od tył u, tak jak to robią wszyscy Dothrakowie, za co Dany był a mu wdzię czna, ponieważ w ten sposó b jej pan mą ż nie widział ł ez na jej twarzy, a ona mogł a zatkać usta poduszką, by stł umić okrzyki bó lu. Kiedy koń czył, zamykał zwykle oczy i zaczynał chrapać cicho. Dany leż ał a obok niego zbyt obolał a, ż eby zasną ć. Mijał y kolejne dni, kolejne noce, aż przyszł a chwila, kiedy Dany pomyś lał a, ż e nie zniesie tego już ani chwili dł uż ej. Któ rejś nocy zdecydował a, ż e dł uż ej nie wytrzyma, raczej zabije się, niż … Lecz kiedy zasnę ł a, znowu przyś nił jej się smok. Tym razem w jej ś nie nie był o Yiserysa. Tylko ona i smok. Ł uski miał czarne jak noc i mokre od krwi. Jej krwi. Dany czuł a to. Jego oczy przypominał y jeziora peł ne roztopionej magmy, a kiedy otworzył pysk, popł yną ł z niego strumień ognia. Sł yszał a, jak ś piewa dla niej. Wycią gnę ł a ramiona ku ogniu i obję ł a go, pozwalają c, by ją pochł oną ł, oczyś cił i zahartował. Czuł a, jak jej ciał o spala się, czernieje, obł azi, jak jej krew gotuje się i zamienia w parę, lecz ani przez chwilę nie zaznał a. bó lu. Zamiast niego wypeł nił a ją moc i dzikoś ć. Nastę pnego dnia nie był a już taka obolał a. Jakby bogowie usł yszeli i zlitowali się nad nią. Nawet sł uż ą ce dostrzegł y odmianę. - Khaleesi - powiedział a Jhiqui. - Co się stał o? Jesteś chora? - Był am - odpowiedział a. Stał a nad smoczymi jajami, któ re otrzymał a w prezencie ś lubnym od Illyria. Przesunę ł a palcem po skorupie najwię kszego z nich. Czerń i purpura, pomyś lał a, jak smok z mojego snu. Kamień pod palcami wydał się jej dziwnie ciepł y… a moż e wcią ż ś nił a? Odsunę ł a gwał townie rę kę. Od tej chwili każ dy nastę pny dzień był lepszy od poprzedniego. Nogi miał a coraz silniejsze, rany goił y się, pę cherze na dł oniach zrogowaciał y; jej mię kkie uda nabrał y sprę ż ystoś ci i gię tkoś ci wyprawionej skó ry. Wprawdzie khal rozkazał Irri, ż eby nauczył a Dany jeź dzić konno na sposó b Dothrakó w, lecz prawdziwym nauczycielem okazał a się jej ź rebica. Miał a wraż enie, ż e koń wyczuwa jej nastroje, jakby czytał w jej myś lach. Z każ dym dniem Dany czuł a się pewniej na jego grzbiecie. Dothrakowie byli ludem twardym, pozbawionym sentymentalnych uczuć i nie mieli w zwyczaju nadawać imion swoim zwierzę tom, dlatego Dany nazywał a w myś lach swoją klacz po prostu srebrzystą. Nigdy wcześ niej nie kochał a niczego tak bardzo. Kiedy jazda konna przestał a już być dla niej udrę ką, Dany zaczę ł a z wię kszą uwagą rozglą dać się i podziwiać pię kno ziemi, przez któ rą jechali. Razem z Drogo i jego brać mi krwi jechali na przedzie khalasar. Ogromna horda zostawiał a za sobą przeoraną ziemię, zmą cone rzeki i chmury pył u, lecz pola przed nimi zawsze pozostawał y cudownie zielone. Minę li ł agodne wzniesienia Norvos, mał e wioski na zboczach, w któ rych ludzie obserwowali ich z biał ych muró w pokrytych stiukiem. Przeprawili się przez trzy szerokie i ł agodne rzeki, a potem przez czwartą, wą ską, rwą cą i zdradliwą, rozbili obó z u stó p wielkiego, bł ę kitnego wodospadu, przejechali skrajem rozległ ego, opuszczonego miasta, po któ rym podobno snują się duchy poś ró d poczerniał ych marmurowych kolumn. Pę dzili starymi valyriań skimi drogami, prostymi jak strzał a. Przez pó ł księ ż yca jechali przez Las Qohor; liś cie jego drzew tworzył y zwarty baldachim nad ich gł owami, a ich pnie miał y szerokoś ć miejskich bram. Ż ył y tam ogromne ł osie, cę tkowane tygrysy i lemury o srebrzystych futrach i wielkich purpurowych oczach, lecz wszystkie umykał y przed hordą, dlatego Dany nie udał o się zobaczyć ani jednego. Jej cierpienia pozostał y daleko z tył u. Wcią ż czuł a bó l po cał ym dniu jazdy, lecz teraz nió sł on ze sobą pewną sł odycz, dlatego nastę pnego ranka chę tnie wskakiwał a na konia, spragniona nowych cudownych widokó w. Nawet noce niosł y ze sobą ulgę, a jeś li zdarzył o jej się krzykną ć, kiedy Drogo ją ujeż dż ał, to nie zawsze był to okrzyk bó lu. Dany zjechał a ze wzniesienia i zanurzył a się w wysokiej, gię tkiej trawie. Wjechał a wolno na ró wninę, zanurzona w zielonej samotnoś ci. W khalasar nigdy nie pozostawał a sama. Wprawdzie khal Drogo przychodził do niej tylko po zachodzie sł oń ca, ale sł uż ą ce karmił y ją, ką pał y i spał y za drzwiami namiotu, podobnie jak bracia krwi Drogo i ludzie z jej khas. Takż e jej brat nie odstę pował jej na krok, niczym zł y cień. Sł yszał a teraz, jak krzyczy rozwś cieczony na ser Joraha na szczycie wzgó rza. Niewzruszona, zanurzył a się w morze Dothrakó w. Yiserys spadł na nią jak grom z nieba, a jego koń staną ł nieomal dę ba, ś cią gnię ty mocno cuglami. - Jak ś miesz! - wrzasną ł. - Jak ś miesz mi rozkazywać! Mnie! - Zeskoczył z konia niezgrabnie i potkną ł się. Wstał natychmiast z twarzą czerwoną z gniewu. Chwycił ją mocno i potrzą sną ł. - Czy zapomniał aś, kim jesteś? Spó jrz na siebie! Spó jrz na siebie! Dany nie musiał a patrzeć. Był a boso, wł osy miał a natarte oliwą, ubrana w skó rzany stró j do jazdy Dothrakó w i kolorową kamizelkę, któ rą otrzymał a w prezencie ś lubnym. Wyglą dał a jak mieszkaniec tych ziem. Yiserys zaś miał na sobie ubrudzone jedwabne ubranie i kolczugę. Nie przestawał krzyczeć. - Nie waż się rozkazywać smokowi. Rozumiesz? Jestem Panem Siedmiu Kró lestw i nie pozwolę, ż eby rozkazywał a mi zdzira jakiegoś dzikusa, sł yszysz? Wsuną ł dł oń pod jej kamizelkę, wpijają c palce boleś nie w pierś. - Sł yszysz? Dany odepchnę ł a go mocno. W liliowych oczach Yiserysa bł ysnę ł y iskierki niedowierzania. Nigdy dotą d nie sprzeciwił a mu się. Grymas wś ciekł oś ci wykrzywił jego twarz. Wiedział a, ż e bę dzie chciał ją skrzywdzić. Rozległ się ś wist bicza. Zabrzmiał jak odgł os grzmotu. Bat owiną ł się wokó ł jego szyi i pocią gną ł go do tył u. Yiserys przewró cił się na ziemię, z trudem ł apią c oddech. Dothrakowie zaczę li pokrzykiwać wesoł o, kiedy spró bował wstać. Ten z biczem, mł ody Jhogo, zadał pytanie w swoim gardł owym ję zyku, któ rego Dany nie zrozumiał a, lecz do tego czasu znalazł a się tam już Irri, a takż e ser Jorah i pozostali ludzie z jej khas. - Jhogo pyta, czy każ esz go zabić, Khaleesi - powiedział a Irri. - Nie - odparł a Dany. - Nie. Jhogo zrozumiał jej odpowiedź. Jeden z jeź dź có w powiedział coś i pozostali Dothrakowie wybuchnę li ś miechem. - Quaro uważ a, ż e powinnaś nauczyć go respektu i obcią ć mu ucho - przetł umaczył a Irri. Jej brat klę czał pochylony, szarpią c skó rzaną kolczugę i charczą c niezrozumiale. Bat owiną ł się ciasno wokó ł jego szyi. - Powiedz im, ż e nie chcę, ż eby ktoś go skrzywdził - odezwał a się Dany. Irri przetł umaczył a jej sł owa na ję zyk Dothrakó w. Jhogo pocią gną ł za bat, obracają c Yiserysem, jakby był lalką na sznurku. Uwolniony od skó rzanego bata, znowu się przewró cił. Na jego szyi pojawił a się cienka krwawa linia. - Pani, ostrzegał em go - powiedział ser Mormoni. - Mó wił em, ż eby został na gó rze, tak jak rozkazał aś. - Wiem - odpowiedział a Dany, nie spuszczają c wzroku z Yiserysa. Wcią ż leż ał na ziemi, wcią gają c gł oś no powietrze, a po jego czerwonej twarzy pł ynę ł y ł zy. Wyglą dał ż ał oś nie. Zawsze był taki ż ał osny. Dlaczego nie widział a tego wcześ niej? Poczuł a pustkę w miejscu, któ re przedtem wypeł niał strach. - Zabierz jego konia - rozkazał a ser Jorahowi. Yiserys otworzył usta i patrzył na nią niedowierzają co. Sama Dany zdumiał a się swoimi sł owami. Mimo to je wypowiedział a. - Pozwó lcie mojemu bratu wró cić pieszo do khalasar. - U Dothrakó w mę ż czyzna, któ ry nie jeź dził konno, nie był mę ż czyzną, traktowano go jako coś gorszego, pozbawionego dumy albo honoru. - Niech wszyscy zobaczą, jaki jest. - Nie! - krzykną ł Yiserys. Odwró cił się do ser Joraha, bł agają c go w ję zyku powszechnym, nierozumiał ym dla jeź dź có w. - Uderz ją, Mormoni. Uderz. Rozkazuje ci twó j kró l. Zabij te dothrackie psy i daj jej nauczkę. Rycerz spoglą dał to na Dany, to na jej brata: ona, bosa, z brudnymi stopami i natł uszczonymi wł osami, on, w jedwabiach i stalowym ubraniu. Dany wiedział a, ż e podją ł decyzję. - Pó jdzie pieszo, Khaleesi - powiedział. Zebrał cugle konia jej brata, a Dany wsiadł a na swoją srebrzystą klacz. Yiserys otworzył szeroko oczy i usiadł na brudnej ziemi. Milczą c, siedział nieruchomo i patrzył wzrokiem peł nym nienawiś ci, jak odjeż dż ają. Wkró tce znikną ł wś ró d traw. Wtedy Dany zaniepokoił a się. - Czy trafi z powrotem? - spytał a ser Joraha. - Nawet ktoś tak ś lepy jak twó j brat powinien odnaleź ć nasze ś lady - odparł rycerz. - Jest dumny. Moż e bę dzie zbyt zawstydzony, ż eby wró cić. Jorah roześ miał się. - Doką d mó gł by pó jś ć? A poza tym, nawet jeś li nie znajdzie khalasar, khalasar znajdzie jego. Trudno utoną ć w dothrackim morzu. Dany wiedział a, ż e rycerz mó wi prawdę. Khalasar przypominał maszerują ce miasto, lecz nie posuwał o się ono zupeł nie na ś lepo. Zwiadowcy zawsze wyjeż dż ali daleko przed gł ó wną kolumnę, szukają c zwierzyny albo wroga, a takż e strzegli jej bokó w. Nigdy niczego nie przeoczyli, nie tutaj, w krainie, z któ rej pochodzili. Te ró wniny był y czę ś cią ich samych, a teraz i czę ś cią jej. - Uderzył am go - powiedział a, wcią ż zdumiona swoim czynem. Teraz kiedy był o już po wszystkim, wydawał o jej się, ż e przeż ył a tylko dziwny sen. - Ser Jorahu, czy uważ asz… bę dzie strasznie zł y, kiedy wró ci… - Zadrż ał a. - Obudził am smoka, prawda? Ser Jorah prychną ł zniecierpliwiony. - Dziewczyno, czy moż na wskrzesić zmarł ego? Twó j brat, Rhaegar, był ostatnim smokiem, a on umarł nad Tridentem. Yiserys nie jest nawet cieniem ż mii. Zaskoczył ją swoją szczeroś cią. Miał a wraż enie, ż e wszystko, w co dotą d wierzył a, przestał o być nagle takie oczywiste. - Ty… ty przysię gał eś przed nim… - Tak, dziewczyno - powiedział ser Jorah. - Lecz jeś li twó j brat jest tylko cieniem ż mii, czy mogę pozostać mu posł uszny? - Z jego sł ó w przebijał a gorycz. - Wcią ż pozostaje prawdziwym kró lem. On… Jorah zatrzymał swojego konia i spojrzał na nią. - To prawda. Ale czy chciał abyś, ż eby Yiserys zasiadł na tronie? Dany myś lał a o tym. - Nie był by dobrym kró lem, prawda? - Byli i gorsi… chociaż niewielu. - Rycerz spią ł konia ostrogami. Dany ruszył a za nim. - Lecz ludzie czekają na niego - powiedział a. - Magister Illyrio twierdzi, ż e wyszywają sztandary ze smokiem i modlą się o to, ż eby Yiserys przebył wą skie morze i uwolnił ich. - Lud modli się o deszcz, zdrowe dzieci i dł ugie lato - powiedział ser Jorah. - Ich nie obchodzą gry o tron, jeś li tylko zostawi się ich w spokoju. - Wzruszył ramionami. Dany jechał a w milczeniu przez jakiś czas, zastanawiają c się nad jego sł owami. Usł yszał a coś zupeł nie innego - ludzi nie obchodzi, czy rzą dzi nimi prawdziwy kró l czy uzurpator. Yiserys opowiadał jej coś innego, lecz im dł uż ej zastanawiał a się nad sł owami Joraha, tym bardziej wydawał y się jej prawdziwe. - A o co ty się modlisz, ser Jorahu? - spytał a go. - O dom - powiedział gł osem peł nym tę sknoty. - Ja takż e modlę się o dom - powiedział a z przekonaniem. Ser Jorah roześ miał się. - A zatem rozejrzyj się, Khaleesi.
|
|||
|