Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Podziękowania 15 страница



- To nieprawda - przemó wił a gł oś no Arya. - Tylko go trochę ugryzł a. Bił Mycaha.

- Joff opowiedział nam, co się stał o - odezwał a się Kró lowa.

- Razem ze swoim rzeź nikiem zbiliś cie go kijami, a ty poszczuł aś go wilkiem.

- Wcale tak nie był o - odpowiedział a Arya bliska pł aczu. Ned poł oż ył dł oń na jej ramieniu.

- Wł aś nie ż e tak! - wtrą cił ksią ż ę Joffrey. - Napadli na mnie, a ona wrzucił a do rzeki Lwi Kieł! - Ned zauważ ył, ż e Ksią ż ę, mó wią c, nawet nie zerkną ł na Aryę.

- Kł amca! - krzyknę ł a Arya.

- Zamknij się! - wrzasną ł Ksią ż ę.

- Doś ć! - rykną ł Kró l poirytowany, podnoszą c się ze swojego miejsca. W sali zapadł a cisza. Popatrzył na Aryę groź nym wzrokiem znad swojej gę stej brody. - A teraz, dziecko, powiesz nam, co się wydarzył o. Powiesz nam cał ą prawdę. Popeł nił abyś wielką zbrodnię, okł amują c Kró la. - Potem skierował spojrzenie na swojego syna. - Kiedy skoń czy, ty powiesz swoje, ale do tej chwili nie odzywaj się. - Kiedy Arya zaczę ł a opowiadać, Ned usł yszał skrzypnię cie drzwi. Zerkną wszy do tył u, zobaczył Yayona Poole’a wchodzą cego w towarzystwie Sansy. Stali cicho w tyle, tymczasem Arya mó wił a nieprzerwanie. Kiedy zaczę ł a opowiadać o tym, jak wrzucił a do rzeki miecz Joffreya, Renly Baratheon roześ miał się. Kró l zmarszczył brwi. - Ser Barristanie, wyprowadź z sali mojego brata, zanim udusi się ze ś miechu.

Lord Renly powstrzymał ś miech. - Mó j brat jest zbyt uprzejmy. Sam znajdę drzwi. - Skł onił się Joffreyowi. - Moż e pó ź niej opowiesz mi, jak to moż liwe, ż e dziewię cioletnia dziewczyna rozmiaró w mokrego szczura zdoł ał a cię rozbroić kijem od szczotki i wyrzucił a twó j miecz do rzeki. - Ned usł yszał jeszcze, jak mó wi do siebie w drzwiach, tł umią c ś miech: - Lwi Kieł.

Ksią ż ę Joffrey, z twarzą bladą jak kreda, zaczą ł opowiadać swoją wersję wydarzeń. Kiedy skoń czył, jego ojciec podnió sł się cię ż ko z tronu; sprawiał wraż enie, jakby chciał być zupeł nie gdzie indziej. - Na siedem piekieł, co mam z tym zrobić? On mó wi co innego i ona co innego.

- Nie byli tam sami - wtrą cił Ned. - Sansa, chodź tutaj. - Wcześ niej, jeszcze tego samego dnia, kiedy zniknę ł a Arya, przekazał a mu cał ą prawdę.

- Opowiedz nam, co się wydarzył o.

Sansa podeszł a niepewnym krokiem. Ubrana był a w niebieską, aksamitną sukienkę, a na jej szyi wisiał srebrny ł ań cuch. Jej kasztanowe wł osy, starannie wyczesane, lś nił y. Spojrzał a na siostrę, a potem na Księ cia. - Nie wiem - przemó wił a zał amują cym się gł osem. - Nie pamię tam. Wszystko wydarzył o się tak szybko. Nie widział am…

- Ty ż mijo! - wrzasnę ł a Arya. W jednej chwili znalazł a się przy siostrze. Powalił a ją na ziemię i zaczę ł a okł adać pię ś ciami. - Kł amiesz, kł amiesz, kł amiesz.

- Arya, przestań! - zawoł ał Ned. Jory odcią gną ł ją wierzgają cą od siostry. Ned postawił Sansę na nogi. Drż ał a i był a cał a blada. - Nic ci nie jest? - zapytał ją, lecz Sansa wpatrywał a się w Aryę, jakby go nie sł yszał a.

- Ta dziewczyna jest tak samo dzika jak jej paskudny zwierz - powiedział a Cersei Lannister. - Robercie, chcę, ż eby został a ukarana.

- Na siedem piekieł - zaklą ł Kró l. - Cersei, spó jrz na nią. To jeszcze dziecko. Co chcesz, ż ebym jej zrobił? Przepę dził ulicami, popę dzają c batem? A niech to, przecież dzieci się biją. To się zdarza. Nic strasznego się nie stał o.

- Joff bę dzie nosił blizny do koń ca ż ycia - powiedział a Kró lowa gniewnym gł osem.

Robert Baratheon spojrzał na swojego najstarszego syna. - Tak, ale moż e to go czegoś nauczy. Ned, naucz swoją có rkę wię kszej karnoś ci, a ja zajmę się moim synem.

- Tak uczynię, Wasza Mił oś ć - odpowiedział Ned i odetchną ł z ulgą.

Robert odwró cił się już w stronę wyjś cia, kiedy usł yszał gł os Kró lowej. - A co z wilkorem? - zawoł ał a za nim. - Co z bestią, któ ra poranił a twojego syna?

Kró l zatrzymał się i zawró cił. - Zapomniał em o tym cholernym wilku - powiedział, marszczą c czoł o.

Ned zauważ ył, jak Arya znieruchomiał a. - Nigdzie go nie znaleź liś my - odezwał się szybko Jory.

- No có ż, to trudno. - Nie wydawał się specjalnie zmartwiony.

- Sto zł otych smokó w dla tego, któ ry mi przyniesie jego skó rę! - powiedział a Kró lowa donoś nym gł osem.

- Kosztowna skó rka - mrukną ł Robert. - Nie chcę mieć z tym nic wspó lnego, kobieto. Moż esz kupować sobie futra za pienią dze Lannisteró w.

Kró lowa obrzucił a go chł odnym spojrzeniem. - Nie są dził am, ż e okaż esz się takim ską pcem. Myś lał am, ż e wychodzę za Kró la, któ ry przykryje moje ł ó ż ko wilczą skó rą jeszcze przed zachodem sł oń ca.

Twarz Roberta pociemniał a od gniewu. - Był by to niezł y wyczyn, biorą c pod uwagę, ż e nie mamy wilka.

- Mamy - odpowiedział a Cersei Lannister spokojnym gł osem, a w jej oczach zamigotał y iskierki zwycię stwa.

Dopiero po chwili znaczenie jej sł ó w w peł ni dotarł o do zebranych. Kró l wzruszył ramionami rozdraż niony. - Jak chcesz. Niech ser Ilyn się tym zajmie.

- Robercie, chyba nie masz na myś li… - zaprotestował Ned. Kró l nie miał już ochoty na dalsze dyskusje. - Doś ć tego, Ned, doś ć. Wilkor to dzika bestia. Prę dzej czy pó ź niej zrobił by krzywdę twojej dziewczynie, tak jak urzą dził mojego syna. Daj jej psa i bę dzie spokó j.

Wreszcie i Sansa zrozumiał a, co miał a na myś li Kró lowa. Spojrzał a na ojca przestraszona. - On chyba nie mó wi o Damie? - Upewnił ją wyraz jego twarzy. - Nie - powiedział a. - Tylko nie Dama. Dama nikogo nie ugryzł a, ona jest dobra…

- Damy tam nie był o - krzyknę ł a Arya. - Zostawcie ją!

- Powstrzymaj ich - rzucił a bł agalnym tonem Sansa. - Nie pozwó l im tego zrobić. Proszę, to nie był a Dama, tylko Nymeria. Arya, nie moż esz… to nie był a Dama, nie pozwó l im skrzywdzić Damy. Bę dę jej pilnował a, obiecuję, obiecuję … - Zaczę ł a pł akać.

Ned mó gł tylko wzią ć ją w ramiona i mocno przytulić. Spojrzał na Roberta poprzez salę. Jego dawny przyjaciel, bliż szy mu niż brat. - Robercie, proszę. W imię naszej mił oś ci. W imię mił oś ci, jaką darzył eś moją siostrę.

Kró l patrzył na nich dł ugą chwilę, a potem skierował wzrok na ż onę.

- A niech cię, Cersei - rzucił gł osem przepeł nionym nienawiś cią. Ned delikatnie wyswobodził się z obję ć Sansy. Znowu poczuł zmę czenie ostatnich czterech dni. - A zatem sam to zró b, Robercie - powiedział gł osem zimnym i ostrym jak stal. - Miej przynajmniej odwagę zrobić to wł asnymi rę koma.

Robert posł ał mu oboję tne spojrzenie i wyszedł bez sł owa, powł ó czą c cię ż ko nogami. W sali zapadł a cisza.

- Gdzie jest wilkor? - spytał a Cersei Lannister. Stoją cy obok niej ksią ż ę Joffrey uś miechał się.

- Bestia jest przywią zana przed bramą, Wasza Mił oś ć. - W gł osie ser Barristana Selmy dał o się odczuć niechę ć.

- Poś lijcie po Ilyna Payne’a.

- Nie - przemó wił Ned. - Jory, zaprowadź dziewczynki do pokoju i przynieś mi Ló d. - Z trudem wydusił z siebie te sł owa, ale się nie zawahał. - Jeś li tak ma być, to sam to zrobię.

Cersei Lannister spojrzał a na niego podejrzliwie. - Ty, Stark? Czy to jakaś sztuczka? Dlaczego miał byś to robić?

Wszyscy skierowali wzrok na niego, lecz zabolał o go tylko spojrzenie Sansy. - Ona jest z pó ł nocy i zasł uguje na coś lepszego niż rzeź nik.

Wyszedł z sali, rzucają c na boki groź ne spojrzenia, ś cigany pł aczem có rki. Poszedł w miejsce, gdzie przywią zano ł ań cuchem mł odego wilkora. Ned usiadł obok wilczycy. - Damo - powiedział, wymawiają c wolno jej imię. Nigdy dotą d nie zwracał uwagi na imiona, któ re jego dzieci nadał y swoim zwierzę tom, lecz teraz zobaczył, ż e Sansa wybrał a wł aś ciwie imię. Dama był a najmniejsza z cał ego miotu, najł adniejsza, najł agodniejsza i najbardziej ufna. Popatrzył a na niego swoimi zł ocistymi ś lepiami, a on zanurzył dł oń w jej gę stą szarą sierś ć.

Jory przynió sł miecz.

Eddard Stark nie pamię tał, by kiedykolwiek miał trudniejsze zadanie do wykonania.

Kiedy był o już po wszystkim, powiedział: - Wybierz czterech ludzi i wyś lij ich z ciał em na pó ł noc. Niech ją pochowają w Winterfell.

- Mają jechać tak daleko? - spytał Jory z niedowierzaniem.

- Tak daleko - powtó rzył Ned. - Kobieta Lannisteró w nigdy nie dostanie jej skó ry. - Wracał wł aś nie do wież y potwornie zmę czony, gdy nadjechał Sandor Clegane ze swoimi ludź mi.

Ned dostrzegł coś przerzuconego za nim przez grzbiet jego wierzchowca, coś cię ż kiego, owinię tego w zakrwawiony pł aszcz. - Ani ś ladu po twojej có rce, Namiestniku - powiedział Ogar. - Ale dzień nie cał kiem stracony. Mamy jej pupilka. - Odwró cił się i zrzucił cię ż ar pod nogi Neda.

Ned schylił się i odwiną ł pł aszcz, przeż uwają c sł owa, któ re bę dzie musiał powiedzieć Aryi. Ale to nie był a Nymeria. Ujrzał Mycaha, chł opaka rzeź nika. Cał e jego ciał o pokrywał a zastygł a krew. Cię cie, któ re otrzymał z gó ry, rozcię ł o go niemal na pó ł, od ramienia po pas.

- Dopadł eś go - powiedział Ned.

Wydawał o się, ż e oczy Ogara migocą poprzez stal jego ohydnego heł mu w kształ cie psiej gł owy. - Biegł. - Spojrzał na Neda i roześ miał się. - Ale nie doś ć szybko.


Bran

 

Wydawał o się, jakby spadał cał ą wiecznoś ć. Leć, wyszeptał gł os w ciemnoś ci, lecz Bran nie potrafił latać, wię c spadał dalej.

Maester Luwin zrobił mał ego chł opca z gliny, wypiekł go, ubrał w ubranie Brana i zrzucił z dachu. Bran pamię tał, jak się roztrzaskał. - Ale ja nigdy nie spadam - powiedział, opadają c.

Ziemia znajdował a się tak daleko pod nim, ż e ledwie ją widział poprzez szarą mgł ę, lecz wyczuwał, jak szybko spada, i wiedział, co go czeka na dole. Nawet we ś nie nie moż na spadać w nieskoń czonoś ć. Wiedział, ż e obudzi się na moment przed uderzeniem o ziemię. Czł owiek zawsze się wtedy budzi.

A jeś li nie? Usł yszał gł os.

Ziemia przybliż ył a się - chociaż wcią ż znajdował a się daleko od niego, oddalona o tysią c mil - lecz teraz był a coraz bliż ej. Tutaj, w ciemnoś ci, panował chł ó d. Nie był o sł oń ca ani gwiazd, jedynie ziemia w dole, przybliż ają ca się, ż eby go roztrzaskać, i jeszcze szara mgł a i szepcą cy gł os. Miał ochotę pł akać.

Nie pł akać. Latać.

- Nie potrafię latać - powiedział Bran. - Nie potrafię, nie potrafię …

Ską d wiesz? Pró bował eś kiedyś?

Gł os brzmiał wysoko i cienko. Bran rozejrzał się, ż eby zobaczyć, ską d pochodzi. Razem z nim koł ował a w dó ł wrona, leciał a tuż za nim. - Pomó ż mi - powiedział.

- Pró buję - odpowiedział a wrona. - A masz jakieś ziarno?

Bran się gną ł do kieszeni, tymczasem ciemnoś ć wirował a wokó ł niego nieustannie. Kiedy wycią gną ł rę kę, spomię dzy jego palcó w wypadł y zł ociste ziarenka i zaczę ł y spadać razem z nim.

Wrona usiadł a na jego dł oni i zaczę ł a jeś ć.

- Czy naprawdę jesteś wroną? - spytał Bran.

A czy ty naprawdę spadasz? - odpowiedział a pytaniem wrona.

- To tylko sen - powiedział Bran. Czyż by?, spytał a wrona.

- Obudzę się, kiedy uderzę o ziemię - powiedział Bran do ptaka.

- Umrzesz, kiedy uderzysz o ziemię - oś wiadczył a wrona. Znowu zaczę ł a dziobać ziarno.

Bran spojrzał w dó ł. Teraz widział gó ry, ich oś nież one szczyty i srebrzyste nitki rzek w ciemnych lasach. Zamkną ł oczy i rozpł akał się.

To na nic, odezwał a się wrona. - Mó wił am ci, musisz latać, a nie pł akać. Czy to trudne? Zobacz. Wrona wzbił a się w powietrze i zatoczył a koł o wokó ł dł oni Brana.

- Ty masz skrzydł a - zauważ ył Bran. Moż e ty takż e je masz.

Bran pomacał się po ramionach, szukają c pió r.

Istnieją ró ż ne rodzaje skrzydeł, powiedział a wrona.

Bran przyglą dał się swoim ramionom i nogom. Był taki chudy, skó ra i koś ci. Czy zawsze był taki chudy? Pró bował sobie przypomnieć. Z szarej mgł y wył onił a się twarz, migocą ca, zł ocista. - Rzeczy, któ re robię dla mił oś ci - powiedział a. Bran krzykną ł przeraź liwie.

Wrona zerwał a się w powietrze, kraczą c. Nie to, wrzasnę ł a. Tego teraz nie potrzebujesz, zapomnij o tym, odł ó ż to. Usiadł a na ramieniu Brana i dziobnę ł a go. W tym samym momencie jasna twarz zniknę ł a.

Bran spadał szybciej niż kiedykolwiek. Szara mgł a wył a wokó ł niego, kiedy mkną ł ku ziemi. - Co ty ze mną robisz? - spytał wrony.

Uczę cię latać.

- Ja nie potrafię latać! Wł aś nie teraz lecisz.

- Ja spadam!

Każ dy lot zaczyna się spadaniem, powiedział a wrona. Spó jrz w dó ł.

- Boję się … Spó jrz w dó ł!

Bran popatrzył w dó ł i poczuł ucisk w ż oł ą dku. Ziemia pę dził a ku niemu. Cał y ś wiat leż ał pod nim, ogromny gobelin bieli, brą zu i zieleni. Widział wszystko tak wyraź nie, ż e przez chwilę zapomniał strachu. Widział cał e Kró lestwo i wszystkich jego mieszkań có w.

Zobaczył Winterfell tak samo, jak widzi je orzeł, jego wysokie wież e, trochę przysadziste, gdy oglą dane z gó ry, mury - zaledwie nitki na ziemi. Zobaczył maestera Luwina, jak stoi na swoim balkonie przyglą da się niebu przez lupę z wypolerowanego brą zu, a potem marszczą c czoł o, zapisuje coś w księ dze. Zobaczył swojego brata, Robba, wyż szego i silniejszego niż wtedy, gdy widział go, jak ć wiczy się w szermierce na dziedziń cu, posł ugują c się prawdziwym mieczem. Zobaczył Hodora, olbrzyma ze stajni, któ ry nió sł kowadł o do kuź ni Mikkena swobodnie, jakby to był snopek sł omy. W sercu boż ego gaju ogromne biał e drzewo dumał o nad swoim odbiciem w czarnym stawie, szeleszczą c liś ciami w chł odnym wietrze. Uniosł o oczy znad wody i popatrzył o na Brana ze zrozumieniem, kiedy poczuł o, ż e i on patrzy na nie z gó ry.

Bran spojrzał na wschó d i dostrzegł galerę mkną cą przez wody Bite. Ujrzał matkę, któ ra siedział a sama w kabinie i patrzył a na splamiony krwią sztylet leż ą cy przed nią na stole; w tym samym momencie wioś larze pracowali mocno wiosł ami, ser Rodrik zaś pochylał się nad porę czą drę czony mdł oś ciami. Przed nimi zbierał a się burza, ogromna, ciemna, ryczą ca nawał nica przecinana bł yskawicami, lecz oni jej nie widzieli.

Popatrzył na poł udnie i ujrzał bł ę kitnozielony nurt rzeki Trident. Zobaczył, jak ojciec, zasmucony, prosi o coś Kró la. Zobaczył Sansę pł aczą cą samotnie w nocy oraz Aryę, któ ra patrzył a czujnie w milczeniu, skrywają c swoje tajemnice gł ę boko w sercu. Wszę dzie, dookoł a wszystkich ludzi, widać był o cienie. Jeden z nich był czarny jak popió ł i miał straszną twarz ogara. Inny nosił zł ocistą niczym sł oń ce zbroję. Nad oboma gó rował olbrzym w zbroi z kamienia, lecz kiedy podnió sł przył bicę, we wnę trzu jego heł mu nie widać był o nic poza ciemnoś cią i gę stą czarną krwią.

Bran podnió sł oczy i z ł atwoś cią popatrzył ponad wodami wą skiego morza na Wolne Miasta, na zielone morze Dothrakó w, a potem się gną ł wzrokiem jeszcze dalej do Vaes Dothraki, baś niowej krainy Jadeitowego Morza, do Asshai w Cieniu, gdzie smoki wygrzewał y się w sł oń cu.

Wreszcie spojrzał na pó ł noc. Zobaczył tam Mur lś nią cy jak niebieski kryształ, ujrzał swojego przyrodniego brata, Jona, ś pią cego samotnie w zimnym ł ó ż ku, jego skó ra stawał a się coraz bledsza i twardsza, w miarę jak zapominał o wszelkim cieple. Popatrzył też poza Mur, za nie koń czą ce się lasy pokryte ś niegiem, za zmarznię ty brzeg i ogromne niebieskobiał e rzeki lodu i martwe ró wniny, na któ rych nic nie rosł o i nic nie ż ył o. I patrzył coraz dalej na pó ł noc, aż dotarł wzrokiem do zasł ony ś wiatł a na krań cu ziemi, a nawet jeszcze dalej. Popatrzył gł ę boko w samo serce zimy i krzykną ł przeraż ony. Poczuł na policzkach pieką ce ł zy.

Teraz już wiesz, wyszeptał a wrona, siadają c mu na ramieniu. Teraz już wiesz, dlaczego musisz ż yć.

- Dlaczego? - zapytał Bran, nie rozumieją c i cią gle spadają c.

Ponieważ nadchodzi zima.

Bran spojrzał na wronę siedzą cą na jego ramieniu, a ona popatrzył a na niego. Miał a troje oczu i to trzecie oko peł ne był o przeraż ają cej wiedzy. Bran spojrzał w dó ł. Teraz widział pod sobą tylko ś nieg, zimno i ś mierć, zmarznię te pustkowie, z któ rego wznosił y się ostre, bł ę kitnobiał e iglice. Pę dził y ku niemu niczym dzidy. Ujrzał wbite na ich szpice koś ci tysię cy innych ś nią cych. Przeraził się bardzo.

- Czy moż na jeszcze być dzielnym, jeś li ktoś się boi? - Usł yszał swó j wł asny glos jakby z oddali.

Dotarł do niego gł os ojca. - Tylko wtedy moż na okazać odwagę.

- No, Bran, ponaglał a go wrona. - Wybieraj. Latasz albo umierasz.

Ś mierć wycią gnę ł a po niego ramiona, krzyczą c przeraź liwie.

Bran rozpostarł ramiona i poleciał.

Niewidzialne skrzydł a poddał y się wiatrowi i pocią gnę ł y go w gó rę. Przeraż ają ce lodowe iglice cofnę ł y się. Niebo otworzył o się w gó rze nad nim. Bran unosił się coraz wyż ej. To był o lepsze od wspinaczki. Lepsze od wszystkiego innego. Ś wiat w dole kurczył się coraz bardziej.

- Lecę! - krzykną ł uradowany.

Widzę, powiedział a trzyoka wrona. Wzbił a się w powietrze, uderzają c go skrzydł ami po twarzy, zwalniają c jego lot, oś lepiają c go. Zachwiał się w powietrzu, czują c na policzkach uderzenia skrzydeł. Wrona dziobał a go boleś nie, aż poczuł nagle na ś rodku czoł a przenikliwy bó l.

- Co robisz? - krzykną ł.

Wrona otworzył a dzió b i zakrakał a przeraź liwie prosto w jego twarz, a potem szara mgł a zadrż ał a, zawirował a wokó ł niego i oderwał a się jak zerwana zasł ona. Wtedy zobaczył, ż e wrona jest w rzeczywistoś ci kobietą, sł uż ą cą o dł ugich, czarnych wł osach, a on wiedział, ż e ską dś ją zna. Z Winterfell, tak, teraz sobie przypomniał i zaraz zrozumiał, ż e jest w Winterfell, w ł ó ż ku, w chł odnym pokoju, wysoko w wież y, a czarnowł osa kobieta rzucił a na podł ogę miskę z wodą i pobiegł a na dó ł po schodach, woł ają c: - On się obudził. On się obudził. Obudził się.

Bran dotkną ł swojego czoł a mię dzy oczami. Miejsce, gdzie dziobnę ł a go wrona, wcią ż przenikał bó l, lecz nie był o tam ż adnej rany i ś ladó w krwi. Czuł, ż e krę ci mu się w gł owie i ż e jest bardzo sł aby. Spró bował podnieś ć się z ł ó ż ka, ale nic się nie zdarzył o.

I wtedy coś poruszył o się przy jego ł ó ż ku i spoczę ł o lekko na jego nogach. Poczuł ten ruch. Jego oczy napotkał y spojrzenie innych oczu, ż ó ł tych, ś wiecą cych jak sł oń ce. Okno był o otwarte i w pokoju panował przenikliwy chł ó d, lecz ciepł o wilka spowił o cał e jego ciał o niczym gorą ca woda. Bran zdał sobie sprawę, ż e to jest jego szczeniak… Tylko ż e teraz był taki duż y. Wycią gną ł ramię, ż eby go pogł askać, dł oń drż ał a mu jak liś ć.

Kiedy jego brat, Robert, wpadł do pokoju zdyszany od biegu, wilkor lizał Brana po twarzy. Bran podnió sł wzrok. - On się nazywa Lato - powiedział.


Catelyn

 

- Dotrzemy do King’s Landing w cią gu godziny. - Catelyn odwró cił a się od relingu i uś miechnę ł a się, choć wcale nie miał a na to ochoty. - Kapitanie, twoi wioś larze dobrze się spisali. W dowó d wdzię cznoś ci każ dy otrzyma srebrnego jelenia.

Kapitan Moreo Tumitis skł onił lekko gł owę. - Lady Stark, jesteś zbyt wspaniał omyś lna. Dla nich wystarczają cą nagrodą jest to, ż e mogli goś cić na statku tak wielką damę.

- Niemniej jednak dostaną pienią dze.

Moreo uś miechną ł się. - Bę dzie, jak chcesz. - Mó wił pł ynnie ję zykiem powszechnym z odrobiną akcentu z Tyrosh. Opowiedział jej, ż e przez trzydzieś ci lat pł ywał po wą skim morzu jako wioś larz, podoficer i wreszcie kapitan wł asnych galer handlowych. Burzowy Tancerz jest jego czwartym i najszybszym statkiem, miał dwa maszty i sześ ć dziesię ciu wioś larzy.

Bez wą tpienia był to najszybszy statek dostę pny w Biał ym Porcie, do któ rego przybyli Catelyn i ser Rodrik Cassel. Mieszkań cy Tyrosh znani byli ze swego ską pstwa, a ser Rodrik nalegał począ tkowo, aby wynaję li w Trzech Siostrach jednoż aglowy statek rybacki, jednak Catelyn uparł a się przy galerze. I miał a rację. Przez wię kszą czę ś ć ich podró ż y wiatry im nie sprzyjał y i gdyby nie wioś larze, wcią ż dryfowaliby gdzieś w okolicy Palcó w, tymczasem zbliż ali się do koń ca swojej podró ż y.

Tak blisko, pomyś lał a. Pod bandaż ami na palcach wcią ż czuł a pulsują ce bó lem rany. Bó l nie pozwalał jej zapomnieć. Nie mogł a zgią ć dwó ch ostatnich palcó w lewej dł oni, pozostał e zaś nigdy nie miał y być już w peł ni sprawne. A jednak zapł acił a niewielką cenę za ż ycie Brana.

Ser Rodrik pojawił się na pokł adzie. - Dobry przyjacielu - powiedział Moreo przez swoją rozwidloną zieloną brodę. Mieszkań cy Tyrosh uwielbiali jaskrawe kolory, nawet jeś li dotyczył o to uwł osienia twarzy. - Mił o widzieć cię w lepszym zdrowiu.

- Tak, czuję się lepiej - przyznał ser Rodrik. - Już od dwó ch dni nie mam ochoty na umieranie. - Skł onił się w stronę Catelyn. - Pani.

Rzeczywiś cie wyglą dał lepiej. Moż e nieco szczuplejszy niż w chwili, kiedy wyruszali z Biał ego Portu. Silne wiatry i wzburzone wody wą skiego morza nie wpł ynę ł y korzystnie na jego samopoczucie. Raz niemal wypadł za burtę, kiedy nieoczekiwanie zł apał ich sztorm w pobliż u Smoczej Wyspy. W ostatniej chwili zdoł ał chwycić się liny i wdrapać na pokł ad przy pomocy trzech ludzi Morea, któ rzy zanieś li go potem do kajuty.

- Kapitan wł aś nie mnie poinformował, ż e zbliż amy się do koń ca naszej podró ż y - powiedział a.

Ser Rodrik zdoł ał wykrzywić usta w uś miechu - Już? - Bez swoich ogromnych, siwych bokobrodó w wydawał się mniejszy, nie tak groź ny i o dziesię ć lat starszy. Kiedy po raz trzeci na począ tku ich podró ż y przechylał się nad burtą i wymiotował w kipią ce wody, bezczeszczą c swoje wą sy, uznał, ż e rozsą dnie bę dzie pozbyć się ich za pomocą marynarskiej brzytwy.

- Zostawię was, byś cie mogli pomó wić o waszych sprawach - powiedział kapitan Moreo. Skł onił się i odszedł.

Galera mknę ł a po powierzchni wody niczym waż ka popychana rytmicznym ruchem wioseł. Ser Rodrik zł apał się porę czy i popatrzył na przesuwają cy się brzeg. - Nie był em najdzielniejszym obroń cą.

Catelyn dotknę ł a jego ramienia. - Ser Rodriku, dotarliś my bezpiecznie. Tylko to się naprawdę liczy. - Wsunę ł a dł oń pod pł aszcz i pomacał a sztywnymi palcami. Sztylet wcią ż tam był. Dotykał a go co pewien czas, chcą c się upewnić. - Teraz musimy odnaleź ć kró lewskiego zbrojmistrza; oby tylko moż na był o mu zaufać.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.