![]()
|
|||
Podziękowania 14 страница- Rada wysł ał a jeź dź có w z Kró lewskiej Przystani, ż eby eskortowali nas przez resztę drogi - wyjaś nił jej. - Straż honorowa dla Kró la. Sansa, zaciekawiona, pozwolił a, by Dama szł a pierwsza i utorował a jej drogę. Ludzie usuwali się szybko na widok wilkora. Zbliż ywszy się, ujrzał a dwó ch rycerzy klę czą cych przed Kró lową. Obaj mieli na sobie zbroje tak lś nią ce, ż e aż zamrugał a. Pancerz jednego z nich zrobiono z biał ych emaliowanych ł usek, któ re skrzył y się niczym ś wież y ś nieg, a srebrzyste klamry i wzorzyste desenie bł yszczał y przeraź liwie w sł oń cu. Kiedy zdją ł heł m, Sansa zobaczył a co prawda twarz starca, o wł osach ró wnie jasnych jak jego zbroja, ale wydawał się silny i peł en wdzię ku. Z jego ramienia zwisał biał y pł aszcz Gwardii Kró lewskiej. Drugi rycerz mó gł mieć dwadzieś cia lat, a jego zbroję wykonano z ciemnozielonej stali. Był najprzystojniejszym mę ż czyzną, jakiego kiedykolwiek widział a Sansa, wysoki i barczysty, o kruczoczarnych wł osach, któ re opadał y mu do ramion po obu stronach ś wież o ogolonej twarzy; jego ś mieją ce się oczy wspó ł grał y zielenią ze zbroją. Pod pachą trzymał migocą cy zł otem heł m zwień czony rogami. Wkró tce Sansa zauważ ył a trzeciego przybysza. Nie klę czał, tak jak pozostali. Stał z boku przy koniach. Szczupł y, ponury mę ż czyzna przyglą dał się pozostał ym w milczeniu. Twarz miał ospowatą i pozbawioną zarostu, oczy gł ę boko osadzone i zapadnię te policzki. Choć nie był stary, został o mu tylko trochę wł osó w, któ re wyrastał y mu nad uszami i był y dł ugie jak u kobiety. Ubrany w szarą kolczugę nał oż oną na skó rzane ubranie, miał prostą i pozbawioną wszelkich ozdó b zbroję. Widać też był o, ż e jest stara i znoszona. Ponad jego prawym ramieniem wystawał a skó rzana rę kojeś ć ogromnego miecza, któ ry miał przypię ty na plecach, ponieważ był zbyt dł ugi, aby nosić go u boku. - Kró l przebywa teraz na polowaniu, ale jestem przekonana, ż e z radoś cią was przyjmie, gdy tylko powró ci - powiedział a Kró lowa do klę czą cych przed nią rycerzy. Sansa nie mogł a oderwać oczu od trzeciego mę ż czyzny, a on jakby wyczuł sił ę jej spojrzenia i powoli odwró cił gł owę. Dama warknę ł a. Sansa Stark poczuł a ogarniają ce ją przeraż enie, jakiego nigdy dotą d nie doś wiadczył a. Cofnę ł a się mimowolnie, wpadają c na kogoś. Poczuł a, ż e podtrzymują ją czyjeś silne dł onie. Przez moment pomyś lał a, ż e to jej ojciec, lecz kiedy się odwró cił a, ujrzał a poparzoną twarz Sandora Clegane’a, któ ry spoglą dał na nią z gó ry, wykrzywiają c usta w okropnej imitacji uś miechu. - Drż ysz, dziewczyno - przemó wił chrapliwym gł osem. - Aż tak bardzo cię przestraszył em? Przestraszył ją, podobnie jak wó wczas kiedy po raz pierwszy ujrzał a jego twarz zniszczoną przez ogień, chociaż teraz nie wydawał jej się nawet w poł owie tak okropny jak wtedy. Sansa wyrwał a się z jego obję ć, a Ogar roześ miał się. Dama wsunę ł a się mię dzy nich, warczą c ostrzegawczo. Sansa przyklę knę ł a i obję ł a ją za szyję. Stoją cy dookoł a ludzie przyglą dali im się zaciekawieni, a tu i ó wdzie sł ychać był o strzę py komentarzy i ś miechu. - Wilk - powiedział ktoś, a ktoś inny dodał: - Na siedem piekieł, to wilkor. - Co on robi w obozie? - spytał pierwszy z mę ż czyzn. - Starkowie uż ywają ich zamiast niań - odpowiedział Ogar. Teraz Sansa zdał a sobie sprawę, ż e klę czą cy dotą d rycerze przyglą dają się jej z mieczami w dł oniach. Znowu poczuł a strach i zawstydził a się. Ł zy napł ynę ł y jej do oczu. Usł yszał a gł os Kró lowej: - Idź do niej, Joffrey. W nastę pnej chwili Ksią ż ę stał przy niej. - Zostaw ją - powiedział Joffrey. Staną ł nad nią, pię kny, wystrojony w niebieską weł nę i czarną skó rę, jego zł ociste loki lś nił y w sł oń cu niczym korona. Podał jej dł oń i pomó gł wstać. - O co chodzi, sł odka pani? Czego się obawiasz? Nikt cię nie skrzywdzi. Odł ó ż cie miecze. To jej wilk. - Spojrzał na Sandora Clegane’a. - Odejdź, psie. Przestraszył eś moją narzeczoną. Ogar, posł uszny jak zawsze, skł onił gł owę i wycofał się bez sł owa. Sansa pró bował a się uspokoić. Poczuł a się gł upio. Był a damą z Rodu Starkó w z Winterfell i kiedyś miał a zostać kró lową. - Sł odki Ksią ż ę, to nie on mnie przestraszył - pró bował a wyjaś nić. - To raczej ten drugi. Obaj rycerze wymienili spojrzenia. - Payne? - Mł odszy rycerz w zielonej zbroi zachichotał. Jego starszy towarzysz przemó wił do Sansy ł agodnie: - Czasem ser Ilyn i mnie przeraż a, dobra pani. Niesie ze sobą strach. - I sł usznie. - Kró lowa zeszł a ze schodó w powozu, a zebrani rozstą pili się przed nią. - Jeś li niegodziwcy nie boją się tego, któ ry wymierza sprawiedliwoś ć w imieniu Kró la, to znaczy, ż e wybraliś cie zł ego czł owieka. - A zatem, Wasza Mił oś ć, wybrał aś wł aś ciwą osobę - wydusił a z siebie Sansa, a jej sł owa skwitowano gł oś nym ś miechem. - Dobrze powiedziane, dziecko - odezwał się rycerz w bieli. - Jak przystał o na có rkę Eddarda Starka. To zaszczyt dla mnie mó c cię poznać, chociaż nastą pił o to w tak nienaturalnych okolicznoś ciach. Jestem ser Barristan Selmy. Straż nik Kró la. - Skł onił gł owę. Imię to nie był o jej obce. Teraz przypomniał a sobie szybko wszystkie uprzejmoś ci, któ rych od lat uczył a ją septa Mordane. - Lord Dowó dca Gwardii Kró lewskiej - powiedział a - a takż e doradca naszego Kró la, a wcześ niej Aerysa Targaryena. Zaszczyt to dla mnie, dobry rycerzu. Nawet na dalekiej pó ł nocy opiewają w pieś niach czyny Barristana Ś miał ego. Rycerz w zielonej zbroi znowu się roześ miał. - Chciał aś powiedzieć Barristana Starego. Nie pochlebiaj mu zbytnio, dziecino, i tak już ma zbyt wysokie mniemanie o sobie. - Uś miechną ł się do niej. - A teraz, wilcza dziewczyno, jeś li podasz i moje imię, uznam, ż e jesteś có rką godną kró lewskiego Namiestnika. Joffrey nachmurzył się, sł yszą c jego sł owa. - Zważ aj na to, jak odnosisz się do mojej narzeczonej. - Mogę to uczynić - odpowiedział a szybko Sansa, by uł agodzić gniew Księ cia. - Twó j heł m zdobi zł ote poroż e, mó j panie. Kró lewski Ró d nosi w herbie jelenia. Kró l Robert ma dwó ch braci. Bę dą c tak mł odym, moż esz być tylko Renlym Baratheonem, Lordem z Koń ca Burzy i doradcą Kró la, i tak też cię nazwę. Teraz zachichotał ser Barristan. - Bę dą c tak mł odym, moż e być tylko zarozumiał ym zuchwalcem, i tak też go nazwę. Rozległ się gromki ś miech. Roześ miał się nawet sam lord Renly. Moment niezrę cznego napię cia miną ł i Sansa czuł a się coraz swobodniej… do chwili kiedy ser Ilyn Payne odsuną ł na bok stoją cych najbliż ej niej mę ż czyzn i staną ł przed nią z twarzą pozbawioną uś miechu, milczą cy. Dama wyszczerzył a kł y i zaczę ł a warczeć, lecz tym razem Sansa uspokoił a ją, kł adą c dł oń na jej ł bie. - Ser Ilyn, wybacz, jeś li cię obraził am - powiedział a. Czekał a na jego odpowiedź, lecz on nic nie powiedział. Kiedy kat spojrzał na nią swoimi bezbarwnymi oczyma, poczuł a się, jakby zdzierał z niej ubranie, a nastę pnie skó rę, obnaż ają c jej duszę. Potem odwró cił się i odszedł bez sł owa. Sansa czuł a się zakł opotana. Spojrzał a na Księ cia. - Wasza Mił oś ć, czy powiedział am coś zł ego? Dlaczego nic do mnie nie powiedział? - Ser Ilyn nie był zbyt rozmowny przez ostatnie czternaś cie lat - zauważ ył lord Renly, uś miechają c się przebiegle. Joffrey rzucił wujowi spojrzenie peł ne obrzydzenia, a potem ują ł dł onie Sansy. - Aerys Targaryen kazał mu wyrwać ję zyk gorą cymi szczypcami. - O wiele lepiej wyraż a się, operują c swoim mieczem - wtrą cił a Kró lowa. - Jest nam cał kowicie oddany. - Uś miechnę ł a się z wdzię kiem i powiedział a: - Sanso, musimy porozmawiać z czł onkami rady, zanim Kró l i twó j ojciec wró cą. Dlatego przeł oż ymy twoje spotkanie z Myrcellą. Przeproś swoją sł odką siostrę. Joffrey, moż e bę dziesz tak mił y i dotrzymasz towarzystwa naszemu goś ciowi. - Z przyjemnoś cią, mamo - odpowiedział Joffrey oficjalnym tonem. Ują ł Sansę pod ramię i odeszli razem. Sansa poczuł a się wspaniale. Cał y dzień spę dzony w towarzystwie Księ cia! Popatrzył a na Joffreya z uwielbieniem. Jest taki szarmancki, pomyś lał a. Sposó b, w jaki uratował ją przed ser Ilynem i Ogarem… prawie jak w balladach, jak wtedy gdy Serwyn z Lustrzaną Tarczą uratował przed olbrzymami księ ż niczkę Daeryssę albo jak ksią ż ę Aemon zwany Smoczym Rycerzem uratował honor Naerysy przed oszczerstwami Morgila. Serce zabił o jej mocniej, kiedy poczuł a dotyk dł oni Joffreya na swoim rę kawie. - Co byś chciał a robić? - Być z tobą, pomyś lał a, ale powiedział a co innego. - Cokolwiek zechcesz, mó j Ksią ż ę. Joffrey zastanawiał się przez chwilę. - Moglibyś my przejechać się konno. - Och, uwielbiam jazdę konną. Joffrey zerkną ł do tył u na Damę, któ ra szł a tuż za nimi. - Twó j wilk moż e przestraszyć konie, ty zaś boisz się chyba mojego psa. Zostawmy ich zatem i jedź my sami. Co ty na to? Sansa zawahał a się. - Jeś li tak chcesz - odezwał a się niepewnym gł osem. - Chyba mogę przywią zać Damę. - Nie był a pewna, czy dobrze go zrozumiał a. - Nie wiedział am, ż e masz psa… Joffrey roześ miał się. - W rzeczywistoś ci to pies mojej matki. Nakazał a mu pilnować mnie, wię c to robi. - Masz na myś li Ogara - powiedział a. Miał a ochotę ukarać samą siebie za to, ż e tak wolno myś lał a. Ksią ż ę nigdy jej nie pokocha, jeś li okaż e się gł upia. - Czy moż e tu zostać? Ksią ż ę Joffrey skrzywił się na jej pytanie. - Nie obawiaj się, moja pani. Jestem już prawie dorosł ym mę ż czyzną i nie biję się drewnianym mieczem, tak jak twoi bracia. Nie potrzebuję Clegane’a. To mi wystarczy. - Wycią gną ł z pochwy miecz. Był to dł ugi miecz, proporcjonalnie zmniejszony, tak aby pasował do rę ki dwunastolatka, miał ostrze z bł ę kitnej stali wykutej na zamku, podwó jne ostrze, skó rzaną rę kojeś ć ze zł otą gał ką w kształ cie smoczej gł owy. Sansa wydał a okrzyk podziwu, co Joffrey przyją ł z zadowoleniem. - Nazwał em go Lwim Kł em - powiedział. Zostawiwszy wilkora i straż przyboczną, pojechali na pó ł noc wzdł uż pó ł nocnego brzegu rzeki Trident, mają c za towarzysza jedynie Lwi Kieł. Dzień zapowiadał się wspaniale, wrę cz magicznie. Powietrze był o ciepł e, przesycone zapachem kwiató w, a okoliczne lasy emanował y subtelnym pię knem, jakiego Sansa nie widział a nigdy na pó ł nocy. Ksią ż ę Joffrey dosiadł gniadego rumaka szybkiego jak wiatr, za któ rym klacz Sansy ledwo nadą ż ał a. Był to wymarzony dzień na przygody. Chodzili po pieczarach nad brzegiem rzeki i tropili cieniokota aż do jego legowiska, a kiedy poczuli się gł odni, Joffrey wypatrzył wś ró d zabudowań dym. Gdy tam dotarli, kazał przynieś ć jedzenie i picie dla siebie i swojej damy. Posilili się ś wież o zł owionym pstrą giem, a Sansa wypił a wię cej wina niż kiedykolwiek przedtem. - Ojciec pozwala nam wypić tylko jeden puchar i tylko w czasie uczt - wyznał a. - Moja narzeczona moż e pić tyle wina, ile tylko zapragnie - odpowiedział Joffrey i napeł nił jej puchar. Dalej jechali już wolniej. Joffrey ś piewał dla niej gł osem wysokim, sł odki i czystym. Sansa czuł a, ż e krę ci jej się trochę w gł owie. - Czy nie powinniś my wracać? - spytał a. - Niebawem - odpowiedział. - Jesteś my już niedaleko od pola bitwy, tam gdzie skrę ca rzeka. Tutaj mó j ojciec zabił Rhaegara Targaryena. Trafił go w pierś, ciach, przez zbroję. - Joffrey wykonał ruch, jakby uderzał wojenną maczugą. - Potem wuj Jaime zabił starego Aerysa i ojciec został Kró lem. Co to za odgł osy? Sansa takż e je usł yszał a. Przez las pł ynę ł o jakby uderzanie drewna drewno: klek, klek, klek. - Nie wiem - odpowiedział a zaniepokoJona. - Joffrey, wracajmy. - Chcę sprawdzić, co to takiego. - Joffrey skierował konia w stronę, ską d dochodził y odgł osy. Sansa, nie mają c wyboru, ruszył a za nim. W miarę jak się zbliż ali, odgł osy stawał y się coraz gł oś niejsze, wyraź nie sł ychać był o uderzenie drewna o drewno, a kiedy podjechali jeszcze bliż ej, usł yszeli też sapanie i sporadyczne sieknię cia. - Ktoś tam jest - powiedział a Sansa. Pomyś lał a o Damie i zaczę ł a ż ał ować, ż e nie zabrał a wilkora. - Przy mnie jesteś bezpieczna. - Joffrey wycią gną ł z pochwy Lwi Kieł. Zadrż ał a, sł yszą c tarcie stali o skó rę. - Tę dy - powiedział zaczą ł kluczyć mię dzy drzewami. Wyjechawszy na polankę nad brzegiem rzeki, ujrzeli chł opca i dziewczynę bawią cych się w rycerzy. Za miecze sł uż ył y im kije - na pierwszy rzut oka był y to kije od szczotek - któ rymi walczyli zaciekle. Chł opiec wydawał się o wiele starszy, był też o gł owę wyż szy i silniejszy, dlatego gł ó wnie on atakował. Chuda dziewczyna w ubł oconym skó rzanym ubraniu bronił a się, robią c uniki i blokują c wię kszoś ć jego uderzeń, lecz nie wszystkie. Kiedy spró bował a zaatakować, chł opak zatrzymał swoim kijem jej uderzenie i odtrą cił jej broń, uderzają c ją po palcach. Krzyknę ł a z bó lu i upuś cił a broń. Ksią ż ę Joffrey wybuchną ł ś miechem. Chł opak odwró cił się, wybał uszają c oczy, i upuś cił kij w trawę. Sansa patrzył a przeraż ona na dziewczynę, któ ra posł ał a im gniewne spojrzenie z dł onią przy ustach. - Arya! - zawoł ał a z niedowierzaniem. - Idź cie stą d - krzyknę ł a Arya, a w jej oczach pojawił y się ł zy zł oś ci. - Co tu robicie? Zostawcie nas. Joffrey spoglą dał to na Sansę, to na Aryę. - Twoja siostra? Skinę ł a gł ową, rumienią c się. Ksią ż ę przyjrzał się chł opakowi; był to niezgrabny mł odzieniec o surowej, piegowatej twarzy i gę stych rudych wł osach. - A ty coś za jeden? - spytał wł adczym tonem, nie zważ ają c zupeł nie na to, ż e obcy jest starszy od, niego o kilka lat. - Mycah, mó j panie - wymamrotał chł opak. Rozpoznał Księ cia i spuś cił oczy. - Chł opak rzeź nika - powiedział a Sansa. - To mó j przyjaciel - odpowiedział a Arya stanowczym tonem. - Zostaw go. - Chł opak rzeź nika, któ ry chce zostać rycerzem, co? - Joffrey zeskoczył z konia z mieczem w dł oni. - Podnieś swó j miecz, rzeź niczku - powiedział, a w jego oczach zamigotał y iskierki rozbawienia. - Zobaczymy, jaki jesteś dobry. Mycah, sparaliż owany strachem, nie ruszył się z miejsca. Joffrey podszedł do niego. - No, podnieś go. A moż e walczysz tylko z dziewczynami? - Ona mnie o to prosił a, panie - powiedział Mycah. - Prosił a mnie. Rumieniec na twarzy Aryi powiedział Sansie, ż e chł opiec nie kł amie, lecz Joffrey nie sł uchał go. Wypite wino dodawał o mu wigoru. - Podniesiesz kij czy nie? Mycah potrzą sną ł gł ową. - To tylko patyk, panie. To nie jest miecz, tylko patyk. - A ty jesteś tylko chł opakiem rzeź nika, a nie ż adnym rycerzem. - Joffrey unió sł Lwi Kieł i przył oż ył czubek jego ostrza do policzka drż ą cego Mycaha, tuż pod jego okiem. - Czy wiesz, ż e uderzył eś siostrę mojej pani? - W miejscu gdzie ostrze wbił o się w ciał o Mycaha, pojawił a się czerwona kropla, a chwilę pó ź niej po policzku chł opca popł ynę ł a struż ka krwi. - Przestań! - krzyknę ł a Arya. Chwycił a z ziemi swó j kij. - Arya, trzymaj się od tego z daleka - odezwał a się Sansa. - Nie zranię go… zbyt mocno - powiedział ksią ż ę Joffrey do Aryi, nie odrywają c wzroku od Mycaha. Arya zaatakował a. Sansa zsunę ł a się z konia, lecz był a zbyt powolna. Jej siostra zamierzył a się obydwoma rę koma. Rozległ się gł oś ny trzask, kiedy kij zł amał się, uderzają c w tył gł owy Księ cia, a potem wszystko wydarzył o się nieomal w jednej chwili na oczach przeraż onej Sansy. Joffrey zachwiał się i odwró cił, wykrzykują c przekleń stwa. Mycah pobiegł mię dzy drzewa, najszybciej jak potrafił. Arya zamierzył a się na Księ cia po raz drugi, lecz tym razem Joffrey powstrzymał jej uderzenie Lwim Kł em i wytrą cił jej kij. Tył gł owy miał zakrwawiony, a w oczach obł ę d. - Przestań cie - krzyczał a Sansa - przestań cie oboje, zepsujecie wszystko. - Nikt jej jednak nie sł uchał. Arya podniosł a z ziemi kamień i cisnę ł a nim w gł owę Joffreya. Nie trafił a i kamień uderzył w jego konia, któ ry staną ł dę ba i popę dził za Mycahem. - Przestań cie, przestań cie! - krzyczał a Sansa. Joffrey zamierzył się na Aryę mieczem, wykrzykują c przekleń stwa, ohydne przekleń stwa. Arya, teraz już naprawdę przestraszona, odskoczył a do tył u, lecz Joffrey nacierał dalej, aż w koń cu przyparł ją do drzewa. Sansa nie wiedział a, co robić. Patrzył a bezradnie poprzez ł zy. Potem dostrzegł a ś migają cy tuż obok niej szary cień i zobaczył a Nymerię; wilczyca skoczył a, chwytają c Księ cia za ramię, w któ rym trzymał miecz. Joffrey upuś cił miecz, kiedy wilk, warczą c przewró cił go na ziemię. - Zabierz go! Zabierz go! - krzyczał. Gł os Aryi zabrzmiał jak trzaś niecie biczem. - Nymeria! Wilkor puś cił Joffreya i wró cił do nogi Aryi. Ksią ż ę leż ał w trawie skulony i pł akał. Koszulę miał mokrą od krwi. - Nie zranił a cię … zbyt mocno - powiedział a Arya. - Podniosł a z ziemi Lwi Kieł i stanę ł a nad Księ ciem z mieczem w dł oniach. Spojrzawszy na nią przeraż onym wzrokiem, Joffrey odezwał się pł aczliwym gł osem: - Nie. Nie ró b mi krzywdy. Powiem matce. - Zostaw go! - wrzasnę ł a Sansa. Arya zamachnę ł a się i wyrzucił a miecz wysoko w gó rę. Bł ę kitna stal zamigotał a w sł oń cu, kiedy miecz poszybował nad rzeką. Opadł z pluskiem w nurt i znikną ł pod wodą. Joffrey ję kną ł. Arya pobiegł a do swojego konia, a Nymeria ruszył a za nią. Kiedy zniknę ł y, Sansa podeszł a do Księ cia. Oczy miał zamknię te z przeraż enia i oddychał cię ż ko. Przyklę knę ł a przy nim. - Joffrey - powiedział a przez ł zy. - Och, spó jrz, co oni zrobili, co oni zrobili. Mó j biedny Ksią ż ę. Nie obawiaj się. Wró cę się i sprowadzę pomoc. - Wycią gnę ł a rę kę i pogł adził a delikatnie jego mię kkie, jasne wł osy. Otworzył oczy i popatrzył na nią, a w jego spojrzeniu nie był o niczego poza nienawiś cią i pogardą. - A wię c idź - wycedził przez zę by - i nie dotykaj mnie. Eddard
- Znaleź li ją, mó j panie. Ned wstał szybko. - Nasi ludzie czy Lannistera? - Jory - odpowiedział jego zarzą dca, Vayon Poole. - Nic jej się nie stał o. - Bogom niech bę dą dzię ki - powiedział Ned. Jego ludzie szukali Aryi od czterech dni, podobnie jak ludzie Kró lowej. - Gdzie ona jest? Niech Jory zaraz ją do mnie przyprowadzi. - Przykro mi, panie - powiedział Poole. - Przy bramie zatrzymał a ich straż Lannisteró w i natychmiast poinformowali Kró lową. Zabrali ją prosto do Kró la… - A niech to. Co za kobieta! - rzucił Ned i ruszył do drzwi. - Znajdź Sansę i przyprowadź ją do sali przyję ć. Moż e się nam przydać. - Schodził po schodach wież y czerwony z gniewu. Przez pierwsze trzy dni sam prowadził poszukiwania i prawie się nie kł adł od czasu zniknię cia Aryi. Tego ranka czuł się tak przybity i wyczerpany, ż e ledwo trzymał się na nogach, teraz jednak wś ciekł oś ć dodał a mu sił. Ktoś go zawoł ał, kiedy przechodził przez zamkowy dziedziniec, lecz on szedł szybko, nie zważ ają c na ż adne gł osy. Pobiegł by, gdyby nie pamię tał, ż e wcią ż jest Namiestnikiem Kró la i musi zachować godnoś ć. Wyczuwał spojrzenia gapió w, sł yszał przyciszone szepty, z któ rych wył awiał pytania o to, co zrobi. Zamek był skromną posiadł oś cią oddaloną o pó ł dnia jazdy na poł udnie od Tridentu. Kró l zjawił się tam w goś cinę jako nie zapowiedziany goś ć, na czas poszukiwań Aryi i chł opaka rzeź nika, któ re prowadzono na obu brzegach rzeki. Nie byli tam mile widzianymi goś ć mi. Ser Raymun ż ył wprawdzie pod pł aszczem kró lewskiego panowania, lecz jego rodzina w bitwie nad Tridentem walczył a pod sztandarami smoka. Tam też polegli jego trzej starsi bracia, o czym nie zapomniał ani on, ani Robert. Dlatego też napię cie w zamku - zbyt mał ym, by pomieś cić kró lewską ś witę, ludzi Darry’ego, a takż e ludzi Lannisteró w i Starkó w - stawał o się coraz wię ksze. Kró l zają ł salę audiencyjną ser Raymuna i tam też znalazł go Ned. Wpadł do komnaty peł nej ludzi. Za duż o ich, pomyś lał. Gdyby zostali sami, mogliby zał atwić sprawę polubownie. Robert siedział z ponurą twarzą na wysokim tronie Darry’ego, w drugim koń cu sali. Obok niego stał a Cersei Lannister ze swoim synem. Kró lowa trzymał a dł oń na ramieniu Joffreya. Wcią ż nosił je owinię te jedwabnymi bandaż ami. Oczy wszystkich zwró cone był y na Aryę, któ ra stał a na ś rodku komnaty tylko w towarzystwie Jory’ego Cassela. - Arya! - zawoł ał. Poszedł w jej stronę, stukają c gł oś no butami na kamiennej podł odze. Kiedy go ujrzał a, krzyknę ł a i rozpł akał a się. Ned przyklę kną ł na jedno kolano i wzią ł ją w ramiona. Drż ał a. - Przykro mi - mó wił a, pochlipują c. - Przykro mi, naprawdę. - Wiem - powiedział. W jego ramionach wydawał a się bardzo mał a, po prostu chuda, mał a dziewczynka. Trudno był o uwierzyć, by mogł a stać się przyczyną takiego zamieszania. - Nic ci nie jest? - Nie. - Pł yną ce ł zy zostawiał y ró ż owe smugi na jej brudnych policzkach. - Jestem tylko gł odna. Zjadł am trochę jagó d, bo nic wię cej tam nie był o. - Nakarmimy cię - zapewnił ją Ned. Wstał i zwró cił się do Kró la. - Co to wszystko znaczy? - Powió dł wzrokiem po sali, wypatrują c przyjaznych spojrzeń. Napotkał jedynie kilka twarzy swoich ludzi. Ser Raymun Darry pilnie strzegł swojego spojrzenia. Na ustach lorda Renly’ego widniał pó ł uś miech, któ ry mó gł znaczyć wszystko, natomiast oblicze starego ser Barristana pozostawał o kamienne, jak zawsze. Spojrzenia pozostał ych ział y wrogoś cią - byli to ludzie Lannisteró w. Wś ró d zebranych nie dostrzegł Jaime’a Lannistera i Sandora Clegane’a - jedyne pomyś lne zrzą dzenie losu - któ rzy prowadzili poszukiwania na pó ł noc od Tridentu. - Dlaczego nie zawiadomiono mnie, ż e znaleziono moją có rkę? - zapytał Ned donoś nym gł osem. - Dlaczego nie przyprowadzono jej do mnie? Mó wił do Roberta, ale odpowiedzi udzielił a mu Cersei Lannister. - Jak ś miesz mó wić takim tonem do Kró la! - Kró l poruszył się i warkną ł: - Spokó j, kobieto. - Wyprostował się na tronie. - Wybacz, Ned. Nie chciał em przestraszyć dziewczyny. Są dził em, ż e najlepiej bę dzie przyprowadzić ją od razu tutaj i zał atwić cał ą sprawę. - A co to za sprawa? - spytał Ned. Kró lowa wysunę ł a się do przodu. - Dobrze wiesz, Stark. Twoja dziewczyna napadł a na mojego syna. Ona i ten jej chł opak rzeź nika. A jej zwierz pró bował odgryź ć ramię mojemu synowi.
|
|||
|