Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Podziękowania 13 страница



Maester Luwin przyszedł opatrzyć jej rany. Palce miał a gł ę boko przecię te, prawie do koś ci, w miejscu zaś, w któ rym chwycił ją za wł osy i wyrwał ich garś ć, pozostał a otarta do krwi skó ra. Maester oznajmił jej, ż e rany bę dą bolał y, i podał mleko z maku, ż eby zasnę ł a.

Wreszcie zamknę ł a oczy.

Kiedy ponownie je otworzył a, powiedziano jej, ż e przespał a cztery dni. Catelyn skinę ł a gł ową i usiadł a w ł ó ż ku. Teraz wszystko wydawał o jej się nocnym koszmarem, wszystko z wyją tkiem wypadku Brana; jakby przeż ył a koszmarny sen peł en krwi i smutku, jednakż e obolał e dł onie przypominał y jej, ż e wszystko zdarzył o się naprawdę.

Był a osł abiona i krę cił o jej się w gł owie, lecz mimo to czuł a się, jakby zdję to z jej barkó w ogromny cię ż ar.

- Przynieś cie mi chleba i miodu - rozkazał a sł uż ą cym. - I dajcie znać maesterowi Luwinowi, ż e trzeba mi zmienić bandaż e. - Spojrzeli na nią zdumieni i pobiegli wypeł nić jej polecenia.

Catelyn przypomniał a sobie swoje wcześ niejsze zachowanie i poczuł a wstyd. Zawiodł a ich wszystkich, dzieci, mę ż a, swó j ró d. To już się nie powtó rzy. Pokaż e tym z pó ł nocy, jak silni potrafią być Tullyowie z Riverrun.

Robb zjawił się w jej pokoju, zanim przyniesiono jedzenie. Przyszedł z nim Rodrik Cassel, a takż e straż nik jej mę ż a, Theon Greyjoy, oraz Hallis Mollen, muskularny ż oł nierz o kwadratowej, kasztanowej brodzie. Robb przedstawił go jako nowego dowó dcę straż y. Jej syn ubrany był w skó rzane ubranie i kolczugę, a u jego boku wisiał miecz.

- Kim on był? - spytał a ich Catelyn.

- Nikt nie zna jego imienia - odpowiedział Hallis Mollen. - Obcy, chociaż niektó rzy twierdzą, ż e widywali go ostatnio w pobliż u zamku.

- A zatem czł owiek Kró la - powiedział a. - Albo Lannisteró w. Mó gł zostać, kiedy pozostali wyjeż dż ali.

- Być moż e - powiedział Hal. - Tylu obcych przybył o ostatnio do zamku, ż e nie sposó b powiedzieć, czyim był czł owiekiem.

- Ukrywał się w twoich stajniach - odezwał się Greyjoy. - Ś mierdział koń mi.

- Jak wię c mó gł pozostać nie zauważ ony? - spytał a stanowczym gł osem.

Hallis Mollen spuś cił gł owę. - Stajnie w poł owie opustoszał y, ponieważ czę ś ć koni zabrał lord Stark na poł udnie, a inne wysł aliś my na pó ł noc, dla Nocnej Straż y. Ł atwo wię c był o się ukryć przed stajennymi. Moż e Hodor go widział, tylko ż e chł opak ostatnio zachowuje się doś ć dziwnie… - Hal pokrę cił gł ową.

- Odszukaliś my go - wtrą cił Robb. - Miał dziewię ć dziesią t srebrnych jeleni w skó rzanej sakiewce, któ rą schował w sł omie.

- Dobrze wiedzieć, ż e przynajmniej ż ycie mojego syna nie został o sprzedane tanio - rzucił a Catelyn z goryczą.

Hallis Mollen spojrzał na nią zdumiony. - Wybacz pani, czy chcesz powiedzieć, ż e on przyszedł zabić twojego chł opca?

- To szaleń stwo - wtrą cił Greyjoy z niedowierzaniem.

- Przyszedł po Brana - powiedział a Catelyn. - Wcią ż mamrotał, ż e nie powinno mnie tam być. Podł oż ył ogień w bibliotece, są dzą c, ż e popę dzę ze straż ą gasić poż ar. I tak by się stał o, gdyby nie otumanił o mnie cierpienie.

- Dlaczego ktoś chciał by zabić Brana? - spytał Robb. - Bogowie, to tylko mał y chł opiec, bezradny, pogrą ż ony we ś nie…

Catelyn spojrzał a wyzywają co na swojego pierworodnego syna. - Jeś li masz zamiar wł adać pó ł nocą, musisz przemyś leć wszystko i odpowiedzieć na swoje wł asne pytania. Dlaczego ktoś chciał by zabić pogrą ż one we ś nie dziecko?

Zanim zdoł ał cokolwiek odpowiedzieć, sł uż ą cy powró cili z kuchni zjedzeniem. Przynieś li wię cej, niż prosił a: gorą cy chleb, masł o i mió d, konfiturę z jeż yn, plaster boczku, jajko na mię kko, kawał ż ó ł tego sera i dzban mię towej herbaty. Na koń cu przybył maester Luwin.

- Jak czuje się mó j syn? - spytał a go Catelyn. Spojrzawszy na jedzenie, stwierdził a, ż e nie ma apetytu.

- Bez zmian, moja pani. - Maester Luwin spuś cił wzrok.

Nie spodziewał a się innej odpowiedzi. W dł oniach czuł a pulsują cy bó l, jakby ś ciskał a ostrze noż a. Odesł ał a sł uż bę i zwró cił a się do Robba: - Masz już odpowiedź?

- Ktoś nie chce, ż eby Bran się obudził - powiedział Robb. - Boi się tego, co mó gł by zrobić lub powiedzieć, tego, co Bran wie.

Catelyn był a dumna z syna. - Bardzo dobrze. - Spojrzał a na nowego dowó dcę straż y. - Trzeba zapewnić bezpieczeń stwo Branowi. Skoro mieliś my jednego zabó jcę, mogą zjawić się inni.

- Pani, ile chcesz straż y? - spytał Hal.

- Do powrotu lorda Eddarda mó j syn jest panem Winterfell - odpowiedział a mu.

Robb wyprostował się. - Jeden czł owiek w jego pokoju, dzień i noc. Drugi na zewną trz i jeszcze dwó ch na dole schodó w. Nikt nie ma prawa tam wchodzić bez pozwolenia mojego albo mojej matki.

- Jak rozkaż esz, panie.

- Już teraz wystawcie straż e - wtrą cił a Catelyn.

- I niech wilk zostanie w jego komnacie - dodał Robb.

- Tak - powiedział a Catelyn i zaraz powtó rzył a: - Tak. - Hallis Mollen skł onił gł owę i opuś cił pokó j. - Lady Stark - odezwał się teraz ser Rodrik. - Czy zwró cił aś uwagę na sztylet, któ rym posł ugiwał się morderca?

- Okolicznoś ci nie pozwolił y mi przyjrzeć mu się. bliż ej, ale mogę rę czyć za ostroś ć jego ostrza - odpowiedział a Catelyn i uś miechnę ł a się. - Dlaczego pytasz?

- Znaleź liś my nó ż w dł oni przestę pcy. Moim zdaniem jest to zbyt wyszukana broń, jak na takiego czł owieka, wię c przyjrzał em się dobrze sztyletowi. Ostrze z valyriań skiej stali, rę kojeś ć ze smoczej koś ci. Ludzie jego pokroju nie noszą takiej broni. Ktoś musiał mu ją dać.

Catelyn przytaknę ł a mu zamyś lona. - Robb, zamknij drzwi. Spojrzał na nią zdziwiony, lecz posł uchał jej.

- To, co wam teraz powiem, nie moż e wyjś ć z tego pokoju - odezwał a się, - Musicie mi przysią c, ż e tak bę dzie. Jeś li choć czę ś ć moich podejrzeń okaż e się prawdziwa, to Ned i dziewczynki znajdują się w ś miertelnym niebezpieczeń stwie i ż ycie ich zależ y od tego, czy ktokolwiek dowie się o tym, co chcę wam powiedzieć.

- Lord Eddard jest moim drugim ojcem - powiedział Theon Greyjoy. - Przysię gam.

- Masz i moją przysię gę - powiedział maester Luwin.

- Takż e i moją, pani - przemó wił ser Rodrik. Spojrzał a na syna. - A ty, Robb?

Skiną ł gł ową.

- Moja siostra, Lysa, uważ a, ż e Lannisterowie zamordowali jej mę ż a, lorda Arryna, Namiestnika Kró la - oś wiadczył a Catelyn. - Wydaje mi się, ż e Jaime Lannister nie brał udział w polowaniu, któ re odbył o się w dzień wypadku Brana. Został na zamku. - W pokoju zapadł a grobowa cisza. - Są dzę, ż e Bran nie spadł z wież y - przerwał a ciszę. - Myś lę, ż e ktoś go zrzucił.

Zebrani patrzyli na nią zdumieni. - Moja pani, straszliwe przypuszczenie - przemó wił Rodrik Cassel. - Nawet Kró lobó jca chyba by się zawahał przed zamordowaniem niewinnego dziecka.

- Czyż by? - wtrą cił Theon Greyjoy. - Nie są dzę.

- Nie ma granic dla dumy Lannisteró w ani dla ich ambicji - powiedział a Catelyn.

- Chł opiec potrafił się wspinać jak nikt inny - zauważ ył maester Luwin. - Znał każ dy kamień w Winterfell.

- Bogowie - zaklą ł Robb, a jego twarz pociemniał a od gniewu.

- Zapł aci za to, jeś li to prawda. - Wycią gną ł miecz i zamachną ł się w powietrzu. - Sam go zabiję!

- Odł ó ż to! - skarcił go ser Rodrik. - Lannisterowie znajdują się o setki mil stą d. - Nigdy nie wycią gaj miecza, jeś li nie masz zamiaru go uż yć. Ile razy mam ci powtarzać, gł upcze?

Robb pokornie wsuną ł miecz do pochwy, znowu przemienił się w chł opca. - Widzę, ż e mó j syn nosi broń. - Catelyn zwró cił a się do ser Rodrika.

- Uznał em, ż e już czas - odpowiedział stary zbrojmistrz. Robb rzucił jej niespokojne spojrzenie. - Najwyż szy czas - powiedział a. - Winterfell moż e potrzebować wszystkich swoich mieczy i lepiej, ż eby nie był y to drewniane zabawki.

Theon Greyjoy poł oż ył dł oń na rę kojeś ci swojego orę ż a i powiedział:

- Pani, mó j dom ma dł ug do spł acenia wobec twojego rodu. - Maester Luwin pocią gną ł za swó j koł nierz z ł ań cucha, któ ry obcierał mu szyję.

- Wszystko, co wiemy, to jedynie przypuszczenia. Oskarż amy ukochanego brata Kró lowej. Nie bę dzie z tego zadowolona. Musimy zdobyć dowody albo siedzieć cicho.

- Sztylet jest dowodem - powiedział ser Rodrik. - Tak wspaniał a broń nie jest czymś powszednim.

Tylko w jednym miejscu moż na dowiedzieć się prawdy, zdał a sobie sprawę Catelyn. - Ktoś musi udać się do King’s Landing.

- Ja pojadę - powiedział Robb.

- Nie - odparł a. - Twoje miejsce jest tutaj. W Winterfell zawsze musi być ktoś ze Starkó w. - Spojrzał a na ser Rodrika z ogromnymi biał ymi bokobrodami, potem na maestera Luwina ubranego w szarą szatę i wreszcie jej wzrok spoczą ł na Greyjoyu, szczupł ym, ponurym i porywczym mł odzień cu. Kogo wysł ać? Komu zaufać? Minę ł a kolejna chwila i już wiedział a. Odrzucił a koce zabandaż owanymi, sztywnymi palcami i wyszł a z ł ó ż ka. - Sama muszę jechać.

- Moja pani - odezwał się maester Luwin. - Czy to rozsą dne? Bez wą tpienia Lannisterowie odniosą się do ciebie podejrzliwie, kiedy tam przybę dziesz.

- A Bran? - spytał Robb. Biedny chł opiec wydawał się teraz cał kowicie zdezorientowany. - Chyba nie chcesz go opuś cić.

- Nie mogę już nic wię cej dla niego zrobić - powiedział a, kł adą c mu na ramieniu zranioną dł oń. - Jego ż ycie pozostaje w rę kach bogó w i maestera Luwina. Muszę mieć na wzglę dzie takż e i pozostał e dzieci. Sam mi o tym przypominał eś, Robb.

- Pani, bę dzie ci potrzebna dobra eskorta - powiedział Theon.

- Wyś lę Hala z oddział em gwardzistó w - powiedział Robb.

- Nie - przerwał a mu Catelyn. - Duż a grupa zwraca na siebie uwagę. Nie chcę, ż eby Lannisterowie dowiedzieli się o moim przyjeź dzie.

- Pani, pozwó l, ż ebym chociaż ja z tobą pojechał - zaprotestował ser Rodrik. Kobieta nie powinna podró ż ować samotnie kró lewskim traktem.

- Nie pojadę kró lewskim traktem - odpowiedział a mu Catelyn. Zastanawiał a się przez chwilę, po czym skinę ł a gł ową. - Dwó ch jeź dź có w moż e podró ż ować ró wnie szybko jak jeden, a już na pewno o wiele szybciej niż dł uga kolumna wozó w i powozó w. Ser Rodriku, z radoś cią przyjmę twoje towarzystwo. Udamy się wzdł uż rzeki Biał y Nó ż, aż do morza. W Biał ym Porcie wynajmiemy statek. Dzię ki mocnym koniom i sprzyjają cym wiatrom powinniś my dotrzeć do Kró lewskiej Przystani przez Nedem i Lannisterami. - A potem, pomyś lał a, zobaczymy, co dalej.


Sansa

 

- Eddark Stark wyszedł jeszcze przed ś witem. Septa Mordane poinformował a Sansę przy ś niadaniu. - Kró l posł ał po niego. Chodzi pewnie o kolejne polowanie. Podobno w tych stronach są jeszcze dzikie ż ubry.

- Nigdy nie widział am ż ubra - odpowiedział a Sansa i podsunę ł a plaster bekonu pod nos Damy pod stoł em. Wilczyca przyję ł a go z ł agodnoś cią godną kró lowej.

Septa Mordane prychnę ł a z niezadowoleniem. - Dobrze urodzone damy nie karmią psó w pod stoł em - powiedział a i oderwał a jeszcze jeden kawał ek z plastra miodu. Mió d spł yną ł na jej chleb.

- Ona nie jest psem. To wilkor - zauważ ył a Sansa, a tymczasem Dama oblizywał a szorstkim ję zorem jej palce. - Ojciec pozwolił nam trzymać je przy sobie, jeś li chcemy.

Septa wcią ż patrzył a na nią z niechę cią. - Sansa, potrafisz być grzeczną dziewczynką, ale jeś li chodzi o twoje stworzenie, to jesteś ró wnie uparta jak Arya. - Zmarszczył a czoł o. - A gdzie jest Arya?

- Nie był a gł odna - odpowiedział a Sansa, chociaż domyś lał a się, ż e jej siostra już dawno pewnie zakradł a się do kuchni i wył udził a coś do jedzenia od któ regoś z pomocnikó w kucharza.

- Przypomnij jej, ż eby ubrał a się ł adnie. Moż e w suknię z szarego aksamitu. Został yś my zaproszone na przejaż dż kę kró lewskim powozem z Kró lową i księ ż niczką Myrcellą, musimy wię c dobrze się zaprezentować.

Sansa już prezentował a się doskonale. Wyszczotkował a swoje dł ugie kasztanowe wł osy i wł oż ył a swoją najpię kniejszą suknię z niebieskiego jedwabiu. Już od ponad tygodnia wyczekiwał a tego dnia. Wielkim zaszczytem był o mó c jechać z Kró lową, a ponadto spodziewał a się spotkać księ cia Joffreya, swojego narzeczonego. Chociaż mieli się pobrać dopiero za wiele lat, już teraz na samą myś l o nim czuł a, jak szybciej bije jej serce. W rzeczywistoś ci Sansa nie znał a jeszcze Joffreya, lecz zdą ż ył a się już w nim zakochać. Był dokł adnie takim księ ciem o jakim marzył a: wysoki, przystojny i silny, i miał zł ociste wł osy. Cieszył a się z każ dej chwili, jaką mogł a spę dzić w jego towarzystwie, chociaż dotą d nie był o ich wiele. Jedyne, czego obawiał a się tego dnia, to Arya. Jej siostra potrafił a zepsuć wszystko. Nigdy nie dał o się przewidzieć, co zrobi. - Powiem jej - odpowiedział a Sansa niepewnie. - Chociaż pewnie ubierze się tak, jak bę dzie chciał a. - Miał a nadzieję, ż e tym razem Arya nie przyniesie jej wielkiego wstydu. - Czy mogę odejś ć?

- Moż esz. - Septa Mordane wzię ł a jeszcze chleba i miodu, a Sansa zsunę ł a się z ł awki. Dama ruszył a za nią, kiedy wybiegał a z jadalni karczmy.

Wyszedł szy na zewną trz, znalazł a się w samym ś rodku ogó lnego zamieszania, skrzypienia drewnianych kó ł, krzykó w i przekleń stwo ludzi, któ rzy ł adowali namioty i pawilony na wozy, przygotowują c się do dalszej drogi. Karczma znajdował a się w ogromnym trzypię trowym budynku z jasnego kamienia. Sansa nie widział a dotą d wię kszej, a mimo to pomieś cił a zaledwie jedną trzecią kró lewskiej ś wity, któ ra rozrosł a się do czterystu ludzi, kiedy doł ą czył do niej jej ojciec ze swymi ludź mi oraz grupą wolnych.

Znalazł a Aryę nad brzegiem Tridentu. Trzymał a mocno Nymerię, pró bują c wyczesać z jej kudł ó w zaschnię te bł oto. Wilczycy najwyraź niej się to nie podobał o. Arya ubrana był a w to samo skó rzane ubranie, któ re nosił a poprzedniego dnia i jeszcze wcześ niej.

- Lepiej ubierz coś ł adnego - powiedział a Sansa. - To polecenie septy Mordane. Dzisiaj bę dziemy jechać z Kró lową i księ ż niczką Myrcellą.

- Ja nie - odpowiedział a Arya, pró bują c rozczesać szczegó lnie skudlone miejsce na szarym grzbiecie Nymerii. - Jedziemy z Mycahem w gó rę rzeki do brodu, ż eby poszukać rubinó w.

- Rubinó w - powtó rzył a Sansa. - Jakich rubinó w?

Arya spojrzał a na nią, jakby Sansa był a niespeł na rozumu. - Rubinó w Rhaegara. Tutaj przecież kró l Robert zabił go i zdobył koronę.

Sansa patrzył a na swoją chudą siostrę z niedowierzaniem. - Nie moż esz jechać szukać rubinó w. Oczekuje nas księ ż niczka. Kró lowa zaprosił a nas obie.

- Nic mnie to nie obchodzi - powiedział a Arya. - W tym ich powozie nie ma nawet okien i nic nie widać.

- A co ty byś chciał a zobaczyć? - odparł a Sansa zniecierpliwiona. Tak bardzo się ucieszył a z tego zaproszenia, a jej gł upia siostra miał a zamiar wszystko zepsuć, tak jak przypuszczał a. - Cią gle tylko zagrody, pola i grody.

- Wcale nie - zaprzeczył a Arya. - Gdybyś pojechał a czasem z nami, przekonał abyś się, ż e to nieprawda.

- Nienawidzę jeź dzić konno - wycedził a Sansa. - Moż na się tylko zakurzyć, ubł ocić i na dodatek cał a jesteś obolał a.

Arya wzruszył a ramionami. - Stó j spokojnie - warknę ł a do Nymerii. - Przecież nie robię ci nic zł ego. - Po chwili zwró cił a się do Sansy: - Kiedy przeprawialiś my się przez Przesmyk, naliczył am trzydzieś ci sześ ć kwiató w, jakich jeszcze nigdy wcześ niej nie widział am, a Mycah pokazał mi jaszczurolwa.

Sansa wzdrygnę ł a się. Przeprawa przez Przesmyk trwał a dwanaś cie dni. Tł ukli się po zniszczonej grobli, któ ra cią gnę ł a się przez nie koń czą ce się czarne bagna, a ona nienawidził a każ dej chwili tam spę dzonej. Powietrze był o wilgotne i lepkie, a grobla tak wą ska, ż e nie mogli nawet rozbić należ ycie obozu na noc i musieli nocować na trakcie. Ze wszystkich stron napierał y na nich kę py na wpó ł zatopionych drzew, a z ich gał ę zi zwisał y dł ugie wł osy jasnych grzybó w. W bł ocie zakwitał y ogromne kwiaty, któ re unosił y się na stoją cej wodzie, lecz gdyby znalazł się ktoś na tyle gł upi, kto chciał by zejś ć z grobli i spró bować je zerwać, grzą ski grunt tylko czekał, ż eby go wessać. Z gał ę zi przyglą dał y się wę ż e, a z wody wyglą dał y jaszczurolwy podobne do czarnych kł ó d z pyskami i oczami.

Oczywiś cie, Arya na nic nie zważ ał a. Któ regoś dnia wró cił a, szczerzą c zę by jak koń z potarganymi wł osami i cał a w bł ocie, a w dł oni trzymał a bukiet purpurowych i zielonych kwiató w, któ re podarował a ojcu. Sansa miał a nadzieję, ż e ojciec skarci Aryę i nakaż e jej zachowywać się, jak przystał o wysoko urodzonej damie, lecz on niczego takiego nie uczynił - uś ciskał ją tylko i podzię kował za kwiaty. Potem zachowywał a się jeszcze gorzej. Okazał o się też, ż e purpurowe kwiaty noszą nazwę trują cych pocał unkó w i Arya dostał a od nich czerwonej wysypki na rę kach. Sansa myś lał a, ż e jej siostra otrzymał a wystarczają cą nauczkę, lecz Arya roześ miał a się tylko, a nastę pnego dnia cał e ramiona natarł a bł otem, jak jakaś gł upia dziewucha z bagien. Zrobił a tak, ponieważ jej przyjaciel Mycah powiedział jej, ż e dzię ki temu ustą pi swę dzenie na rę kach. Cał a też był a w siniakach. Kiedy rozbierał y się do snu, Sansa widział a na jej rę kach i barkach ciemne prę gi i ż ó ł tozielone plamy. Tylko bogowie wiedzieli, ską d je miał a.

Arya opowiadał a o tym, co widział a po drodze, nie przerywają c rozczesywać sierś ci swojej wilczycy. - W zeszł ym tygodniu znaleź liś my opuszczoną straż nicę, a dzień wcześ niej goniliś my stado dzikich koni. Szkoda, ż e nie widział aś, jak uciekał y, kiedy wyczuł y Nymerię.

Wilczyca poruszył a się niespokojnie.

- Siedź. Muszę skoń czyć drugi bok. Cał a jesteś w bł ocie.

- Nie wolno ci odł ą czać się od kolumny - upomniał a ją Sansa.

- Tata nie pozwala.

Arya wzruszył a ramionami. - Nie odchodził am daleko. Przez cał y czas był a ze mną Nymeria. A poza tym nie zawsze gdzieś jadę. Czasem zabawnie jest zostać przy wagonach i porozmawiać z ludź mi.

Sansa dobrze wiedział a, z jakimi to ludź mi Arya lubił a porozmawiać: miał a na myś li giermkó w, stajennych, sł uż ą ce, starcó w i goł e dzieci albo grubiań skich jeź dź có w niepewnego urodzenia. Arya gotowa był a zaprzyjaź nić się z każ dym. Najgorszy z nich był Mycah, dziki trzynastolatek, chł opak rzeź nika, spał w wozie z mię sem i cuchną ł pień kiem do szlachtowania zwierzą t. Sansie robił o się niedobrze już od samego patrzenia na niego, natomiast Arya speł niał a wraż enie, ż e woli jego towarzystwo od towarzystwa wł asnej siostry.

Sansa zaczynał a tracić cierpliwoś ć. - Musisz pó jś ć ze mną - przemó wił a stanowczym gł osem. - Nie moż na odrzucać zaproszenia Kró lowej. Septa Mordane bę dzie czekał a na ciebie.

Arya nie zwracał a uwagi na jej sł owa. Pocią gnę ł a mocniej szczotką, a Nymeria warknę ł a i odskoczył a uraż ona. - Wracaj tutaj!

- Bę dą cytrynowe ciasteczka i herbata - cią gnę ł a Sansa z powagą. Dama otarł a się ojej nogi. Sansa podrapał a ją za uchem, tak jak lubił a, i wilczyca usiadł a przy niej, przyglą dają c się, jak Arya goni Nymerię. - Dlaczego wolisz jeź dzić na ś mierdzą cym starym koniu, pocić się i mę czyć, skoro moż esz siedzieć na mię kkich poduszkach i jeś ć ciasteczka w towarzystwie Kró lowej?

- Nie lubię Kró lowej - rzucił a oboję tnie Arya. Sansa wstrzymał a oddech, zdumiona, ż e jej siostra odważ ył a się powiedzieć coś takiego, tymczasem Arya mó wił a dalej: - Nie pozwoli mi zabrać ze sobą Nymerii. - Wsunę ł a sobie za pas szczotkę i zaczę ł a się podkradać do wilczycy. Nymeria obserwował a ją uważ nie.

- W kró lewskim powozie nie ma miejsca dla wilkó w - powiedział a Sansa. - A poza tym księ ż niczka Myrcella boi się ich, wiesz o tym.

- Myrcella to mał y dzieciak. - Arya chwycił a Nymerię za szyję, lecz gdy tylko wycią gnę ł a szczotkę, wilczyca wyrwał a się z jej uś cisku i uciekł a. Arya cisnę ł a szczotkę na ziemię, zrezygnowana. - Zł y wilk! - krzyknę ł a.

Sansa nie wytrzymał a i uś miechnę ł a się. Nadzorca psiarni powiedział jej kiedyś, ż e zwierzę upodabnia się charakterem do swojego pana. Uś cisnę ł a lekko Damę, a wilczyca polizał a ją po policzku. Sansa zachichotał a. Arya usł yszał a ją i odwró cił a się. - Mó w sobie, co chcesz - rzucił a gniewnie. - Ja jadę. - Na jej pocią gł ej twarzy pojawił się wyraz determinacji, któ ry mó wił, ż e ma zamiar zrobić to, co postanowił a.

- Bogowie, Arya, czasem to ty zachowujesz się jak dziecko - powiedział a Sansa. - Dobrze, pó jdę zatem sama. Bę dzie jeszcze milej. Same z Damą zjemy wszystkie cytrynowe ciasteczka.

Odwró cił a się i ruszył a przed siebie, kiedy Arya krzyknę ł a za nią:

- Nie pozwolą ci zabrać Damy ze sobą. - Zanim Sansa zdą ż ył a jej odpowiedzieć, zniknę ł a na brzegu rzeki w pogoni za Nymerią.

Opuszczona i upokorzona, Sansa ruszył a w drogę powrotną do karczmy. Wiedział a, ż e czekał a tam na nią septa Mordane. Dama posł usznie poszł a za dziewczyną. Sansa miał a ochotę się rozpł akać. Pragnę ł a tylko rzeczy ł adnych i mił ych, o jakich ś piewano w balladach. Dlaczego Arya nie mogł a być sł odka, mił a i uprzejma, taka jak księ ż niczka Myrcella? Bardzo by lubił a taką siostrę.

Sansa nigdy nie mogł a zrozumieć, jak dwie siostry, jedna starsza od drugiej tylko o dwa lata, mogł y tak bardzo się ró ż nić. Ł atwiej by się z tym pogodził a, gdyby Arya był a bę kartem, jak jej brat przyrodni, Jon. Nawet był a podobna do niego: miał a pocią gł ą twarz, brą zowe wł osy Starkó w ale ani odrobiny podobień stwa do pani matki. Kiedyś, kiedy Sansa był a jeszcze mał a, zapytał a nawet matkę, czy nie został popeł niony jakiś bł ą d. Moż e grumkiny porwał y jej prawdziwą siostrę. Matka roześ miał a się tylko i potwierdził a, ż e Arya jest jej có rką i prawdziwą siostrą Sansy. A ponieważ nie widział a powodu, dla któ rego matka miał aby ją okł amywać, wię cej już o to nie pytał a.

Szybko zapomniał a o swoim zmartwieniu, kiedy zbliż ył a się do obozu. Na jego ś rodku zebrał się tł um, któ ry otoczył powó z Kró lowej. Sł ychać był o podniecone gł osy Jakby przyleciał ró j pszczó ł. Zobaczył a, ż e drzwi powozu są otwarte, a Kró lowa stoi na najniż szym stopniu i uś miecha się do kogoś. Sansa usł yszał a, jak mó wi: - To zaszczyt dla nas, panowie.

- Co się dzieje? - zapytał a znajomego giermka.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.