Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Podziękowania 12 страница



Odległ y przodek Tyriona, kró l Loren z Rock, pró bował stawić czoł o sile tego ognia, kiedy razem z kró lem Mernem z Reach usił owali powstrzymać najazd Targaryena. Dział o się to niemal trzy wieki temu, kiedy Siedem Kró lestw był o rzeczywiś cie kró lestwami, a nie zaledwie prowincjami jednego pań stwa. Obaj kró lowie zgromadzili sześ ć set chorą gwi, pię ć tysię cy konnych rycerzy i dziesię ć razy wię cej ochotnikó w i zbrojnych. Aegon Smoczy Pan dysponował moż e jedną pią tą tej sił y, jak mó wią kroniki, a wię kszoś ć jego ludzi stanowili rekruci spoś ró d ludzi ostatniego kró la, któ rego zabił, wię c nie moż na był o polegać na nich do koń ca.

Obie armie spotkał y się na rozległ ych ró wninach rzeki Reach poroś nię tych zł ocistym dojrzał ym zboż em. Kiedy obaj kró lowie zaatakowali, sił y Targaryena zał amał y się i ruszył y do odwrotu. Przez kilka chwil, jak pisali kronikarze, najazd wydawał się powstrzymany… ale tylko przez kilka chwil, dopó ki do walki nie wł ą czyli się Aegon Targaryen i jego siostry.

Tylko ten jeden raz wypuszczono razem Yhaghara, Meraxesa i Baleriona. Pole, na któ rym walczyli, został o nazwane przez bardó w Polem Ognia.

Tamtego dnia spalił y się prawie cztery tysią ce ludzi, a wś ró d nich kró l Mern znad rzeki Reach. Kró l Loren uciekł po to tylko, ż eby potem poddać się, zł oż yć hoł d Targaryenom i począ ć syna, za któ rego Tyrion był mu ogromnie wdzię czny.

- Dlaczego tyle czytasz?

Tyrion podnió sł wzrok, usł yszawszy gł os. Ujrzał stoją cego nieopodal Jona Snowa, któ ry przyglą dał mu się zaciekawiony. Zaznaczył palcem stronę i zamkną ł ksią ż kę. - Spó jrz na mnie i powiedz, co widzisz - przemó wił.

Chł opiec obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem. - Czy to jakaś sztuczka? Widzę ciebie, Tyriona Lannistera.

Tyrion westchną ł. - Snow, jesteś niezwykle uprzejmym bę kartem. To, co widzisz, to karzeł. Ile masz lat, dwanaś cie?

- Czternaś cie - poprawił go chł opiec.

- Czternaś cie, a jesteś tak wysoki, jak ja nigdy nie bę dę. Do tego mam kró tkie, koś lawe nogi i chodzę niezdarnie. Ż eby nie spaś ć z konia, potrzebuję specjalnego siodł a, któ re sobie sam zaprojektował em. Miał em do wyboru albo to, albo jeź dzić na kucu. Rę ce mam doś ć silne, ale takż e za kró tkie. A zatem nie mogę wł adać mieczem. Gdybym się urodził wieś niakiem, to moż e pozwoliliby mi umrzeć albo sprzedali do trupy handlarza niewolnikami. Niestety, należ ę do rodu Lannisteró w z Casterly Rock, któ ry nie posiada swojej trupy dziwolą gó w. Tak wię c muszę speł nić pewne oczekiwania. Mó j ojciec był przez dwadzieś cia lat Namiestnikiem Kró la. Pó ź niej mó j brat zabił tego samego Kró la. No có ż, ż ycie peł ne jest podobnych ironii. Moja siostra poś lubił a nowego Kró la, a mó j odraż ają cy siostrzeniec obejmie po nim tron.

Muszę wię c mieć swó j udział w podtrzymywaniu honoru mojego domu, zgodzisz się chyba ze mną? Tylko w jaki sposó b? No có ż, moż e nogi mam za kró tkie w stosunku do reszty ciał a, za to gł owę posiadam za duż ą, chociaż ja ujmuję to inaczej i mó wię, ż e jest na tyle duż a, ż eby pomieś cić mó j umysł. Jak widzisz, potrafię bardzo trzeź wo ocenić swoje silne i sł abe strony. Moją bronią jest mó j umysł. Brat ma swó j miecz, kró l Robert ma swó j mł ot, a ja mam swó j umysł … umysł zaś potrzebuje ksią ż ek, podobnie jak miecz potrzebuje kamienia do ostrzenia, jeś li, oczywiś cie, ma zachować swoją ostroś ć. - Tyrion uderzył dł onią o skó rzaną okł adkę ksią ż ki. - Dlatego wł aś nie czytam tak duż o, Jonie Snow.

Chł opiec sł uchał go w milczeniu. Chociaż nie nosił imienia Starkó w, bez wą tpienia miał ich rysy: jego pocią gł a, poważ na twarz nie zdradzał a jakichkolwiek uczuć. Niewiele przekazał a mu matka, kimkolwiek był a. - O czym czytasz? - spytał.

- O smokach - odparł Tyrion.

- Po co? Nie ma już smokó w - odpowiedział z chł opię cą pewnoś cią siebie.

- Tak mó wią - powiedział Tyrion. - Smutne, prawda? Kiedy był em w twoim wieku, marzył em, ż eby mieć wł asnego smoka.

- Naprawdę? - spytał chł opiec podejrzliwie. Moż e są dził, ż e Tyrion ż artuje z niego.

- Tak. Nawet taki pokurczony i brzydki chł opiec moż e patrzeć w dó ł na ś wiat z grzbietu smoka. - Tyrion odrzucił niedź wiedzią skó rę i podnió sł się. - W Casterly Rock wcią ż rozpalał em ogniska i godzinami wpatrywał em się w pł omienie, wyobraż ają c sobie, ż e to smoczy ogień. Czasem wyobraż ał em sobie, ż e pł onie w nim mó j ojciec. Kiedy indziej widział em w nim moją siostrę. - Jon Snow nie odrywał od niego wzroku, a jego spojrzenie wyraż ał o zaró wno przeraż enie, jak i fascynację. Tyrion zarechotał. - Nie patrz tak na mnie, bę karcie. Dobrze znam twoje sekrety. Miał eś podobne marzenia.

- Nie - zaprzeczył Jon Snow przeraż ony. - Ja nigdy bym nie…

- Nie? Nigdy? - Tyrion unió sł brwi. - Tak, bez wą tpienia Starkowie okazali ci wielką dobroć. Jestem pewien, ż e lady Stark traktuje cię jak wł asnego syna. Twó j brat, Robb, tak, on zawsze był dla ciebie mił y, dlaczego by nie? Jemu przypadł Winterfell, tobie zaś Mur. A twó j ojciec… pewnie miał powody, ż eby cię spakować i wysł ać do Nocnej Straż y…

- Przestań - przerwał mu Jon Snow z twarzą pociemniał ą od gniewu. - Nocna Straż to szlachetne powoł anie!

Tyrion roześ miał się. - Jesteś zbyt bystry, ż eby w to uwierzyć. Nocna Straż to ś mietnik, do któ rego wrzucają nieudacznikó w z cał ego kró lestwa. Widział em, jak patrzysz na Yorena i jego chł opakó w. Oto twoi nowi bracia, Jonie Snow. I jak ci się podobają? Gburowaci wieś niacy pogrą ż eni w dł ugach, kł usownicy, gwał ciciele, zł odzieje i bę karty takie jak ty. Wszyscy oni koń czą na Murze, z któ rego wypatrują grumkinó w, snarkó w i tym podobnych potworó w, o któ rych opowiadają nianie. Dobra strona tego wszystkiego jest taka, ż e nie ma grumkinó w ani snarkó w, tak wię c nie jest to zbyt niebezpieczna praca. Zł e jest to, ż e moż na tam sobie odmrozić jaja, ale nie ma to wię kszego znaczenia, skoro i tak nie wolno wam pł odzić potomstwa.

- Przestań! - krzykną ł chł opiec bliski pł aczu. Zacisną ł pię ś ci i zrobił krok do przodu.

Nagle Tyrion poczuł się winny. Takż e zbliż ył się o krok. Chciał poklepać chł opca po ramieniu albo mrukną ć jakieś przeprosiny.

Nawet przez chwilę nie widział wilka, ani przedtem, ani kiedy ten zaatakował. W jednej chwili szedł w kierunku Snowa, a w nastę pnej leż ał rozcią gnię ty na kamienistej ziemi z ustami peł nymi brudu, krwi i butwieją cych liś ci; ksią ż ka upadł a nieopodal. Spró bował się podnieś ć, lecz poczuł przenikliwy bó l w plecach. Musiał je nadwerę ż yć w czasie upadku. Zacisną wszy zę by, chwycił za wystają cy korzeń, podcią gną ł się i usiadł. - Pomó ż mi - zwró cił się do chł opca, wycią gają c ramię.

W jednej chwili wilk znalazł się mię dzy nimi. Nawet nie warkną ł. Bestia nigdy nie wydawał a z siebie ż adnego dź wię ku. Patrzył tylko na niego tymi swoimi jasnoczerwonymi ś lepiami i szczerzył kł y. Tyrion opadł na ziemię wyczerpany. - No dobrze, nie pomagaj mi. Posiedzę tutaj, dopó ki nie odejdziesz.

Jon Snow uś miechną ł się, gł aszczą c grube biał e futro zwierzę cia. - Poproś ł adnie.

Tyrion Lannister poczuł wzbierają cy w nim gniew, lecz stł umił go wysił kiem woli. Nie po raz pierwszy doznał upokorzenia i pewnie nie po raz ostatni. Moż e nawet na nie zasł uż ył. - Jon, był bym ci ogromnie wdzię czny za twoją pomoc - powiedział spokojnym gł osem.

- Siad, Duch - odezwał się chł opiec. Wilkor usiadł posł usznie, lecz ani na chwilę nie spuszczał wzroku z Tyriona. Jon podszedł do Tyriona z tył u, wsuną ł mu ramiona pod pachy i dź wigną ł go swobodnie do gó ry. Potem podnió sł ksią ż kę i podał mu ją.

- Dlaczego on mnie zaatakował? - spytał Tyrion, zerkają c na wilkora. Wierzchem dł oni otarł z ust krew i brud.

- Moż e myś lał, ż e jesteś grumkinem.

Tyrion spojrzał na niego szybko. Zaraz potem wybuchną ł ś miechem. Był o to parsknię cie, któ re wydał z siebie nosem wbrew swojej woli. - Och, bogowie - powiedział, krztuszą c się ze ś miechu i krę cą c gł ową. - Chyba lepiej, ż ebym wyglą dał jak grumkin. A co on robi ze snarkami?

- Lepiej, ż ebyś nie wiedział. - Jon podnió sł bukł ak i podał go Tyrionowi.

Tyrion wyją ł zatyczkę, przechylił gł owę i wlał sobie do ust strumień wina. Chł odny ogień pł yną cy przez gardł o mile rozgrzewał jego ciał o. Podał bukł ak Jonowi. - Chcesz?

Chł opiec przyją ł bukł ak i ostroż nie pocią gną ł ł yk. - To prawda, co powiedział eś, tak? - zapytał. - To, co mó wił eś o Nocnej Straż y.

Tyrion skiną ł gł ową.

Jon Snow zacisną ł usta. - Skoro tak jest, niech tak pozostanie.

Tyrion odpowiedział uś miechem. - Sł usznie, bę karcie. Wię kszoś ć ludzi woli przeważ nie zaprzeczać okrutnej prawdzie, niż spojrzeć jej w oczy.

- Wię kszoś ć ludzi, ale nie ty - odpowiedział chł opiec.

- Nie - przyznał Tyrion. - Nie ja. Ja już nawet o smokach prawie nie marzę. Nie ma smokó w. - Podnió sł z ziemi swoją skó rę. - Wracajmy lepiej, zanim twó j wuj podniesie alarm.

Nie musieli iś ć dł ugo, lecz teren był bardzo nieró wny, kiedy wię c dotarli do obozu, Tyrion czuł bó l w nogach. Jon Snow chciał mu pomó c przejś ć przez plą taninę korzeni, ale Tyrion odtrą cił jego dł oń. Chciał iś ć sam, swoją drogą, tak jak zawsze w swoim ż yciu. Mimo wszystko ucieszył się na widok obozu. Pod ś cianą dawno już opuszczonego umocnienia postawiono schron, któ ry miał ich osł onić przed wiatrem. Rozpalono ogień i nakarmiono konie. Yoren siedział na kamieniu i obdzierał ze skó ry wiewió rkę.

Tyrion poczuł smakowity zapach gulaszu. Poszedł cię ż kim krokiem w kierunku swojego sł uż ą cego o imieniu Morrec, któ ry mieszał w garnku. Morrec podał mu bez sł owa chochlę. - Dodaj pieprzu - powiedział.

Benjen Stark wynurzył się ze schronu, któ ry dzielił ze swoim bratankiem. - Jesteś już, Jon. A niech cię, nie odchodź nigdy sam. Myś lał em, ż e wpadł eś w rę ce Innych.

- To był y grumkiny - odpowiedział Tyrion wesoł o. Jon Snow uś miechną ł się. Stark rzucił Yorenowi niespokojne spojrzenie. Starzec chrzą kną ł, wzruszył ramionami i wró cił do swojej pracy.

Mię so wiewió rki zagę ś cił o gulasz, któ ry zjedli przy ognisku z czarnym chlebem i twardym serem. Tyrion dzielił się z innymi swoim bukł akiem, tak ż e nawet Yoren zł agodniał. Jeden po drugim odchodzili do swoich schronó w na spoczynek. Został tylko Jon Snow, któ ry miał obją ć pierwszą wartę.

Tyrion udał się na spoczynek, jak zawsze, ostatni. Zanim znikną ł w schronie, któ ry postawili dla niego jego ludzie, odwró cił się i spojrzał na Jona Snowa. Chł opiec stał blisko ogniska z kamienną twarzą, wpatrzony w pł omienie.

Tyrion Lannister uś miechną ł się smutno i poszedł spać.


Catelyn

 

Minę ł o osiem dni od wyjazdu Neda i dziewczynek, kiedy Maester Luwin przyszedł do niej, do pokoju Brana, z lampą do czytania i księ gami rachunkowymi. - Moja pani, najwyż szy czas, ż ebyś my przejrzeli księ gi - powiedział. - Chcesz pewnie wiedzieć, ile kosztował a nas wizyta Kró la.

Catelyn spojrzał a na Brana i odgarnę ł a kosmyk wł osó w z jego czoł a. Zauważ ył a, ż e bardzo urosł y. Bę dzie musiał a mu je obcią ć. - Nie muszę przeglą dać ż adnych ksią g - odpowiedział a, nie spuszczają c wzroku z Brana. - Wiem, ile kosztował a nas jego wizyta. Zabierz księ gi.

- Moja pani, kró lewska ś wita miał a ogromny apetyt. Musimy odnowić zapasy…

- Powiedział am, ż ebyś zabrał księ gi - przerwał a. - Zarzą dca zajmie się wszystkim.

- Nie mamy zarzą dcy - przypomniał jej maester Luwin. Bę dzie mnie podchodził jak mał y szczur, pomyś lał a. - Poole pojechał na poł udnie, gdzie zajmie się domem lorda Eddarda w Kró lewskiej Przystani.

Catelyn pokiwał a gł ową mechanicznie. - Tak, pamię tam. - Bran wyglą da tak blado. Zastanawiał a się, czy nie mogliby przysuną ć jego ł ó ż ka do okna, ż eby poleż ał trochę w porannym sł oń cu.

Maester Luwin postawił lampę w niszy przy drzwiach i poprawił jej knot. - Moja pani, jest kilka spraw, któ rymi powinnaś się zają ć. Opró cz zarzą dcy trzeba też wyznaczyć nowego dowó dcę straż y, a takż e nowego koniuszego…

Jej wzrok powę drował przez pokó j i spoczą ł na nim. - Koniuszego? - spytał a gł osem, któ ry przypominał trzaś niecie biczem.

- Tak, moja pani - wymamrotał maester. Hullen pojechał na poł udnie z lordem Eddardem. A zatem…

- Luwinie, mó j syn leż y tutaj zł oż ony niemocą, umierają cy, a ty chcesz dyskutować ze mną o nowym koniuszym? Nic mnie nie obchodzą stajnie. Ani trochę. Jestem gotowa zaszlachtować wszystkie konie w Winterfell, gdyby to tylko wró cił o zdrowie Branowi. Rozumiesz mnie?

Skł onił gł owę. - Tak, moja pani. Mimo to…

- Ja zajmę się nowymi ludź mi - odezwał się Robb.

Catelyn nie sł yszał a, kiedy wszedł do pokoju. Stał na progu i patrzył na nią. Nagle zdał a sobie sprawę, ż e chwilę wcześ niej podniosł a gł os, i oblał a się rumień cem wstydu. Co się z nią dzieje? Jest taka zmę czona i wcią ż boli ją gł owa.

Maester Luwin spoglą dał to na Catelyn, to na jej syna. - Przygotował em listę osó b, któ re moż na by rozważ yć przy obsadzaniu wolnych urzę dó w - powiedział. Wycią gną ł z rę kawa papier i podał go Robbowi.

Jej syn przeczytał nazwiska. Wychodził z zamku, pomyś lał a Catelyn. Policzki miał zaró ż owione od zimna, a wł osy zmierzwione wiatrem. - Dobry wybó r - powiedział. - Jutro o nich pomó wimy. - Oddał papier maesterowi.

- Dobrze, panie. - Rulon znikną ł w jego rę kawie.

- Zostaw nas teraz - powiedział Robb. Maester Luwin skł onił się i odszedł. Robb zamkną ł za nim drzwi i odwró cił się do niej. Zobaczył a, ż e nosi miecz. - Mamo, co ty robisz? - Catelyn zawsze są dził a, ż e Robb jest podobny do niej; miał kasztanowe wł osy i niebieskie oczy, tak samo jak Bran, Rickon i Sansa. Teraz jednak dostrzegł a, ż e jego twarz przypomina bardzo oblicze Eddarda Starka, jest ró wnie surowa i ponura jak sama pó ł noc. - Co ja robię? - powtó rzył a za nim niczym echo. - Jak moż esz pytać? A jak są dzisz? Opiekuję się twoim bratem. Branem.

- Tak to nazywasz? Nie opuś cił aś jego pokoju od dnia wypadku Brana. Nie wyszł aś nawet do bramy, ż eby poż egnać ojca i dziewczynki.

- Tutaj się z nimi poż egnał am i patrzył am z okna, jak wyjeż dż ali. - Bł agał a Neda, ż eby został, ż eby nie wyjeż dż ał po tym, co się stał o. Pró bował a go przekonać, ż e wszystko się zmienił o. Czy on tego nie widział? Bezskutecznie. Odpowiedział jej, ż e nie ma wyboru, i odjechał. - Nie mogę go zostawić nawet na moment, każ da chwila moż e być jego ostatnią. Muszę być z nim, nigdy nie wiadomo… - Poł oż ył a rę kę na bezwł adnej dł oni syna. Był a taka krucha, pozbawiona sił y, lecz mimo wszystko czuł a ż ycie pod jego skó rą. - Mamo, on nie umrze - powiedział Robb ł agodniejszym gł osem. - Maester Luwin twierdzi, ż e najwię ksze niebezpieczeń stwo minę ł o.

- A jeś li on się myli? Jeś li Bran bę dzie mnie potrzebował, a mnie przy nim nie bę dzie?

- Rickon cię potrzebuje - odpowiedział stanowczo Robb. - On ma dopiero trzy lata i nic nie rozumie z tego, co się dzieje. Myś li, ż e wszyscy go opuś cili, wię c chodzi za mną przez cał y dzień i pł acze. Nie wiem, co z nim zrobić. - Zamilkł na chwilę, przygryzają c dolną wargę, tak samo jak zwykł to robić, kiedy był mał y. - Mamo, ja takż e cię potrzebuję. Staram się, ale… ale nie potrafię zają ć się wszystkim.

Gł os mu się zał amał. Catelyn uś wiadomił a sobie, ż e on ma dopiero czternaś cie lat. Zapragnę ł a wstać i podejś ć do niego, lecz dł oń miał a splecioną z rę ką Brana, tak ż e nie mogł a się ruszyć.

Na zewną trz rozległ o się wycie wilka. Catelyn zadrż ał a.

- To wilk Brana. - Robb otworzył okno, wpuszczają c nocne powietrze do dusznego pokoju. Wilk zawył gł oś niej. Był to zimny i samotny gł os przepeł niony smutkiem i rozpaczą.

- Nie otwieraj - powiedział a. - Bran potrzebuje ciepł a.

- On musi sł yszeć ich pieś ń - odpowiedział Robb. Gdzieś dalej w Winterfell rozległ o się wycie drugiego wilka. A potem zaraz odezwał się trzeci. - Kudł acz i Szary Wicher - powiedział Robb, kiedy gł osy wilkó w ucichł y. - Jak się dobrze wsł uchać, to moż na je rozró ż nić.

Catelyn drż ał a. Drż ał a przepeł niona smutkiem, chł odem i wyciem wilkó w. Każ dej nocy to samo: wycie, chł ó d i szary, opustoszał y zamek. Wiecznie to samo. I jej chł opiec zł oż ony niemocą w ł ó ż ku, najsł odsze z jej dzieci, najł agodniejsze, Bran, któ ry uwielbiał się ś miać i wspinać, któ ry marzył, ż eby zostać rycerzem. Teraz wszystko przepadł o, już nigdy nie usł yszy jego ś miechu. Zanoszą c się pł aczem, wyrwał a rę kę z jego dł oni i zakrył a uszy przed natrę tnym wyciem. - Niech przestaną! - zawoł ał a. - Nie mogę tego znieś ć, niech przestaną, niech przestaną, zabij je, jeś li trzeba, niech tylko przestaną!

Nie pamię tał a, kiedy upadł a na podł ogę, lecz zorientował a się, ż e leż y na niej, a Robb podtrzymuje ją swoimi silnymi ramionami. - Nie bó j się, mamo! Nie zrobią mu krzywdy. - Podprowadził ją do wą skiego ł ó ż ka ustawionego w ką cie pokoju. - Zamknij oczy - powiedział ł agodnie. - Odpocznij. Maester Luwin mó wi, ż e prawie się nie kł adł aś od tamtego dnia.

- Nie mogę - powiedział a przez ł zy. - Bogowie, przebaczcie mi, Robb, nie mogę. A jeś li on umrze, kiedy bę dę spał a, jeś li umrze…

Wilki nie przestawał y wyć. Krzyknę ł a przeraź liwie i przycisnę ł a dł onie do uszu. - Och, bogowie, zamknij okno!

- Jeś li obiecasz mi, ż e się poł oż ysz. - Robb podszedł do okna, lecz kiedy poł oż ył dł oń na okiennicy, wraz z ż ał osnym wyciem rozległ się też inny odgł os. - Psy - powiedział, nasł uchują c. - Wszystkie psy ujadają. Nigdy tego nie robią … - Catelyn usł yszał a, jak wcią ga gł oś no powietrze. - Kiedy podniosł a wzrok, ujrzał a w ś wietle lampy jego pobladł ą twarz. - Poż ar - powiedział szeptem.

Poż ar, pomyś lał a, a potem zaraz: Bran! - Pomó ż mi - powiedział a, wstają c. - Pomó ż mi wynieś ć Brana.

Robb wydawał się jej nie sł yszeć. - Pł onie wież a z biblioteką - powiedział.

Teraz Catelyn widział a przez otwarte okno skaczą ce pł omienie. Usiadł a z ulgą. Bran był bezpieczny. Biblioteka znajdował a się na drugim koń cu muru obronnego, wię c ogień nie mó gł do nich dotrzeć. - Dzię ki bogom - wyszeptał a.

Robb popatrzył na nią, jakby oszalał a. - Mamo, zostań tutaj. Wró cę, gdy tylko ugaszą ogień - powiedział i wybiegł. - Sł yszał a, jak woł a do straż y, jak zbiegają w poś piechu po schodach.

- Poż ar - rozległ y się krzyki na zewną trz. Sł ychać był o tupot nó g, rż enie przestraszonych koni i ujadanie psó w. Sł uchają c cał ej tej kakofonii, zdał a sobie sprawę, ż e wycie wilkó w ucichł o.

Odmawiają c w duchu modlitwę dzię kczynną do siedmiu twarzy boga, podeszł a do okna. Na drugim koń cu muru, z okien biblioteki, strzelał y dł ugie ję zory pł omieni. Spojrzał a na dym wznoszą cy się ku niebu i pomyś lał a ze smutkiem o wszystkich tych księ gach, któ re Starkowie gromadzili od stuleci. Potem zamknę ł a okiennice.

Kiedy odwró cił a się od okna, ujrzał a w pokoju mę ż czyznę.

- Miał o cię tu nie być - mrukną ł ponuro. - Nikogo miał o tutaj nie być.

Był mał ym, brudnym mę ż czyzną w brudnym, brą zowym ubraniu i czuć go był o koń mi. Catelyn znał a wszystkich, któ rzy pracowali w stajni, lecz jego nie potrafił a rozpoznać. Chudy, cienkie jasne wł osy oraz jasne, gł ę boko osadzone oczy, w dł oni trzymał sztylet.

Catelyn spojrzał a na nó ż, a potem na Brana. - Nie - powiedział a. Sł owo to ugrzę zł o jej w gardle, dlatego wypowiedział a je ledwo dosł yszalnym szeptem.

Mimo to musiał je usł yszeć, ponieważ powiedział: - Wyś wiadczam mu ł askę. On i tak już nie ż yje.

- Nie - powtó rzył a Catelyn, tym razem gł oś niej. - Nie, nie moż esz. Odwró cił a się do okna z zamiarem wezwania pomocy, lecz okazał się szybszy, niż się spodziewał a. Jedną dł onią zakrył jej usta i odchylił do tył u jej gł owę, drugą przył oż ył jej sztylet do gardł a. Dusił ją jego smró d.

Uniosł a dł onie i, chwyciwszy z cał ej sił y za ostrze sztyletu, odsunę ł a je od swojego gardł a. Sł yszał a, jak zaklą ł tuż przy jej uchu. Czuł a na palcach krew, lecz nie puszczał a sztyletu. Nieznajomy coraz mocniej zaciskał dł oń na jej ustach, odcinają c jej dopł yw powietrza. Catelyn obró cił a gł owę w bok i udał o jej się chwycić zę bami jego rę kę. Ugryzł a mocno. Mę ż czyzna ję kną ł z bó lu. Zacisnę ł a zę by jeszcze mocniej i pocią gnę ł a. Po chwili puś cił ją. Czuł a w ustach smak jego krwi. Wzię ł a gł ę boki oddech i krzyknę ł a przeraź liwie, a on chwycił ją za wł osy i odcią gną ł od siebie. Catelyn potknę ł a się i przewró cił a, a on staną ł nad nią, drż ą c i oddychał cię ż ko. Prawą dł oń miał mokrą od krwi, lecz mimo to ś ciskał w niej swó j sztylet. - Miał o cię tutaj nie być - : powtó rzył z uporem.

Catelyn dostrzegł a cień wś lizgują cy się za nim przez otwarte drzwi. Rozległ o się gł uche warczenie, potem warknię cie, zaledwie szept ostrzeż enia, lecz on je usł yszał i odwró cił się. W tym samym momencie wilk skoczył. Opadli na podł ogę razem, przygniatają c czę ś ciowo leż ą cą Catelyn. Wilk chwycił go za gardł o. Krzyk mę ż czyzny nie trwał nawet sekundy, zanim wilk szarpną ł pyskiem, wyrywają c mu poł owę gardł a.

Poczuł a jego krew na swojej twarzy niczym ciepł y deszcz.

Wilk patrzył na nią. Szczę ki miał czerwone i mokre, a jego oczy lś nił y zł ociś cie w ciemnym pokoju. Zorientował a się, ż e jest to wilk Brana. Oczywiś cie, ż e tak. - Dzię kuję ci - powiedział a szeptem. Uniosł a drż ą cą dł oń, czuł a, ż e chce go dotkną ć, ż e musi to zrobić. Wilk podszedł bliż ej, pową chał jej palce i zlizał z nich krew mokrym, szorstkim ję zorem. Kiedy obmył cał ą krew, odwró cił się, po czym bezszelestnie wskoczył na ł ó ż ko Brana i poł oż ył się obok niego. Catelyn zaniosł a się histerycznym ś miechem.

I tak ich znaleź li, kiedy Robb, maester Luwin, ser Rodrik i poł owa straż y Winterfell wpadli do pokoju.

Kiedy wreszcie ś miech zamarł na jej ustach, zawinę li ją w ciepł e koce i zaprowadzili do jej komnaty w Wielkiej Wież y. Stara Niania rozebrał a ją i pomogł a wejś ć do kadzi z gorą cą wodą, w któ rej zmył a z niej krew.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.