Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Podziękowania 10 страница



Yiserys otrzymał miejsce pod nią, gdzie siedział w nowej tunice z czarnej weł ny ozdobionej na piersi szkarł atnym smokiem. Obok niego zasiadali Illyrio i ser Jorah. Mimo ż e siedzieli na honorowym miejscu, tuż pod brać mi krwi khala, Dany widział a wyraź nie gniew w liliowych oczach jej brata. Nie podobał o mu się, ż e posadzono go niż ej od niej, zż ymał się też za każ dym razem, kiedy sł uż ą cy podawali potrawy khalowi i jego narzeczonej, a dopiero potem on otrzymywał to, co został o. Niestety, mó gł tylko dusić w sobie gniew i urazę, pogrą ż ają c się z każ dą godziną w coraz posę pniejszym nastroju.

Dany siedział a w samym ś rodku ogromnego tł umu, a mimo to nigdy nie czuł a się bardziej samotna. Brat nakazał jej wcześ niej uś miechać się, co też czynił a, aż poczuł a bó l na twarzy i ł zy w oczach. Ze wszystkich sił starał a sieje ukryć, ponieważ dobrze wiedział a, jak bardzo Yiserys by się rozzł oś cił. Ponadto nie miał a pewnoś ci, jak by zareagował khal Drogo. Przynoszono jej gorą ce udź ce, grube, czarne kieł basy, krwiste pasztety, przysmaki Dothrakó w, potem owoce, wywary ze sł odkich traw i delikatne paszteciki z Pentos, lecz ona niczego nie tknę ł a. Nie był a w stanie przeł kną ć ani kę sa.

Nie miał a obok siebie nikogo, z kim mogł aby porozmawiać. Khal Drogo przez cał y czas wydawał gł oś no komendy, ż artował, ś miał się z ż artó w innych, lecz prawie nie zwracał na nią uwagi. Ż adne z nich nie znał o ję zyka, w któ rym mogliby się porozumieć. Ona nie rozumiał a ję zyka Dothrakó w, khal zaś znał tylko kilka sł ó w w ję zyku valyriań skim, ję zyku uż ywanym przez mieszkań có w Wolnych Miast. Natomiast zupeł nie obcy był mu ję zyk powszechny, któ rym mó wiono w Siedmiu Kró lestwach. Gotowa już był a porozmawiać z Illyriem i bratem, lecz oni siedzieli zbyt daleko.

Siedział a wię c w swoich jedwabiach z pucharem peł nym wina z miodem, boją c się zjeś ć cokolwiek, i rozmawiał a z samą sobą. W moich ż ył ach pł ynie krew smokó w, powtarzał a sobie. Jestem Daenerys, Zrodzona z Burzy, księ ż niczka Dragonstone, potomek Aegona Zdobywcy.

Sł oń ce zdą ż ył o wspią ć się na niebo dopiero w jednej czwartej, kiedy zobaczył a pierwszego umierają cego. Kilka kobiet tań czył o dla khala w rytm bę bnó w. Drogo przyglą dał się im oboję tnie, lecz jego wzrok podą ż ał za ruchem ich ciał i co pewien czas rzucał spiż owy medalion mię dzy kobiety, któ re natychmiast zaczynał y walczyć o niego.

Wojownicy takż e je obserwowali. Wreszcie jeden z nich wszedł w krą g tań czą cych kobiet, chwycił za ramię jedną z nich, pchną ł na ziemię i wszedł w nią tam na miejscu jak ogier pokrywa klacz. Illyrio uprzedził ją, ż e coś takiego moż e mieć miejsce. - Dothrakowie zachowują się jak zwierzę ta w stadzie. W khalasar nie istnieje coś takiego jak odosobnienie, nie wiedzą też, co to grzech albo wstyd.

Dany, przestraszona, odwró cił a wzrok od kopulują cych i dopiero po chwili zdał a sobie sprawę, co się dzieje. Teraz podszedł drugi wojownik i trzeci, a niebawem nie miał a już moż liwoś ci odwró cenia wzroku. W pewnym momencie dwó ch mę ż czyzn pochwycił o tę samą kobietę. Usł yszał a krzyk, nastą pił a kró tka szamotanina i bł ysnę ł y arakhy, dł ugie i ostre jak brzytwy, skrzyż owanie miecza i kosy. Rozpoczą ł się taniec ś mierci: wojownicy okrą ż ali się, zadawali cię cia, przyskakiwali do siebie, wywijali mieczami nad gł owami i wykrzykiwali obelgi. Nikt ich nie powstrzymywał.

Wszystko skoń czył o się ró wnie szybko, jak się zaczę ł o. Arakhy ś mignę ł y szybciej, niż Dany nadą ż ał a za nimi wzrokiem, potem jeden z walczą cych potkną ł się, a jego przeciwnik zatoczył lś nią cy ł uk swoim orę ż em. Stal przecię ł a ciał o trochę powyż ej pasa, wycinają c w nim ogromną dziurę, z któ rej wylał y się wnę trznoś ci Dothraka. Gdy tylko jego przeciwnik umarł, zdobywca chwycił jedną z kobiet - nawet nie tę, o któ rą walczył - i posiadł ją. Niewolnicy zabrali ciał o i kobiety znowu rozpoczę ł y taniec.

O tym takż e opowiadał jej magister Illyrio. - Przyję cie weselne u Dothrakó w przynajmniej bez trzech trupó w uważ ane jest za nudne - powiedział jej wcześ niej. A zatem jej przyję cie musiał o stanowić wyją tkową atrakcję, ponieważ przed nocą zdą ż ył o umrzeć tuzin mę ż czyzn.

W miarę upł ywu czasu Dany czuł a coraz wię kszy strach, aż wreszcie cał ą sobą musiał a się powstrzymywać, ż eby nie zaczą ć krzyczeć. Bał a się Dothrakó w, któ rzy wydawali jej się tak przeraż ają cy i obcy, jakby byli zwierzę tami przebranymi w ludzkie skó ry. Bał a się swojego brata, tego, co moż e jej zrobić, jeś li go zawiedzie. Najbardziej jednak bał a się nocy, któ ra miał a nadejś ć, a któ rą miał a spę dzić w towarzystwie piją cego obok niej olbrzyma o twarzy surowej i okrutnej, twarzy podobnej do spiż owej maski.

W moich ż ył ach pł ynie krew smoka, powtó rzył a sobie po raz kolejny.

Kiedy wreszcie sł oń ce zeszł o nisko nad ziemię, khal Drogo klasną ł w dł onie i umilkł y wszelkie odgł osy. Drogo podnió sł się i pocią gną ł ją, by takż e wstał a. Nadszedł czas podarunkó w.

Potem, kiedy sł oń ce zajdzie, przyjdzie czas na dopeł nienie mał ż eń stwa. Myś l o tym nieustannie do niej powracał a, chociaż Dany starał a sieją odrzucić. Splotł a rę ce na piersiach, powstrzymują c drż enie.

Jej brat podarował jej trzy sł uż ą ce. Dany wiedział a, ż e nic go nie kosztował y, ponieważ dostał je od Illyria. Irri i Jhiqui był y miedzianoskó rymi Dothrakijkami o czarnych wł osach i oczach w kształ cie migdał ó w, Doreah zaś, lyseń ska dziewczyna, miał a jasne wł osy i niebieskie oczy. - To nie są zwykł e niewolnice, sł odka siostrzyczko - zwró cił się do niej brat, kiedy przyprowadzono dziewczę ta. - Wybrał em je dla ciebie razem z Illyriem. Irri nauczy cię jazdy konnej, dzię ki Jhiqui poznasz ję zyk Dothrakó w, a Doreah udzieli ci wskazó wek dotyczą cych sztuki kochania. - Uś miechną ł się. - Jest w tym doskonał a. Ja i Illyrio rę czymy za to.

Ser Jorah Mormont przepraszał za swó j podarunek. - Nie stać na wię cej biednego wygnań ca - powiedział, kł adą c przed nią niewielki stos starych ksią g. Zobaczył a, ż e są to historie i pieś ni opowiadają ce o Siedmiu Kró lestwach, a spisane w ję zyku powszechnym. Podzię kował a mu serdecznie.

Magister Illyrio dał znak i czterech krzepkich niewolnikó w przyniosł o ogromną cedrową skrzynię okutą brą zem. Skrzynię wypeł niał y stroje z najwspanialszych adamaszkó w i aksamitó w, jakie mogł y wyprodukować Wolne Miasta. Na samym wierzchu, uł oż one na mię kkim jedwabiu, spoczywał y trzy ogromne jaja. Dany wstrzymał a oddech. Nie widział a czegoś ró wnie pię knego. Każ de inne, pokryte tak wspaniał ymi kolorami, ż e w pierwszej chwili wydał o jej się, iż jaja są wysadzane drogimi kamieniami. Był y tak duż e, ż e musiał a podnosić je w obu dł oniach. Uniosł a jedno z nich delikatnie, spodziewają c się, ż e jest wykonane z porcelany albo z wydmuchanego szkł a, lecz jajo okazał o się o wiele cię ż sze, jakby zrobiono je z kamienia. Powierzchnię skorupy pokrywał y drobne ł uski. Kiedy obracał a jajo mię dzy palcami, ł uski migotał y niczym kawał ki wypolerowanego metalu wystawione na blask zachodzą cego sł oń ca. Jedno z jaj miał o ciemnozielony odcień z plamkami wypolerowanego brą zu, któ re pojawiał y się i znikał y, w zależ noś ci od tego, jak je trzymał a. Drugie był o jasnokremowe ze zł otymi ż ył kami. Trzecie zaś miał o czarny kolor, niczym morze o pó ł nocy, a jednak na jego powierzchni pulsował y szkarł atne wzory. - Co to takiego? - spytał a zdumiona.

- Smocze jaja. Z Krainy Cieni za Asshai - odpowiedział magister Illyrio. - Eony zamienił y je w kamień, lecz mimo to nic nie stracił y ze swego pię kna.

- Bę dę ich strzegł a. - Dany sł yszał a opowieś ci o podobnych przedmiotach, ale nigdy ich nie widział a i nie spodziewał a się, ż e kiedykolwiek zobaczy. Był to rzeczywiś cie okazał y prezent, lecz ona dobrze wiedział a, ż e Illyrio mó gł sobie pozwolić na taką hojnoś ć. Z pewnoś cią zdobył fortunę na koniach i niewolnikach, poś redniczą c w sprzedaż y jej khalowi Drogo.

Bracia krwi khala ofiarowali jej tradycyjnie trzy rodzaje broni, wspaniale okazy. Haggo podarował jej skó rzany bicz ze srebrną rą czką. Od Coholla dostał a przepię kny arakh zdobiony zł otem, Qotho zaś dał jej rzeź biony ł uk ze smoczej koś ci, wię kszy od niej. Wcześ niej magister Illyrio i ser Jorah nauczyli ją, co należ y powiedzieć po otrzymaniu prezentó w, i uczynił a to teraz. - Są to dary godne wielkiego wojownika, o, krwi z mojej krwi, a ja jestem tylko kobietą. Niech mó j pan mą ż przyjmie je w moim imieniu. - Tym sposobem jej dary został y też podarowane khalowi Drogo.

Inni Dothrakowie takż e obsypali ją licznymi podarunkami: otrzymał a pantofle, klejnoty i srebrne ozdoby do wł osó w, pasy z medalionó w, malowane kamizelki, mię kkie futra, jedwabie, sł oje z wonnymi maś ciami, igł y, pió ra i malutkie buteleczki z purpurowego szkł a oraz szatę uszytą ze skó rek tysią ca myszy. - Mił y prezent, Khaleesi - zwró cił się do niej Illyrio, kiedy otrzymał a ostatni podarunek. - Szczę ś ciara. - Gó ra podarunkó w rosł a w nieskoń czonoś ć. Był o ich wię cej, niż sobie wyobraż ał a, niż mogł aby zapragną ć.

Wreszcie przyszł a kolej na samego khala Drogo i jego podarunek.

Fala peł nych oczekiwania pomrukó w rozeszł a się po obozie, kiedy khal opuś cił swoją narzeczoną. Po chwili powró cił, tł um skł adają cych podarki rozstą pił się, a on przyprowadził do niej konia.

Był a to ź rebica, niezwykle okazał a i ognista. Dany wiedział a koniach wystarczają co duż o, ż eby domyś lić się, ż e nie jest to zwykł y koń. Patrzył a na klacz z podziwem. Był a siwa jak zimowe morze, a jej grzywa przypominał a pió ropusz srebrzystego dymu.

Wycią gnę ł a rę kę niepewnie i dotknę ł a szyi konia, a potem pogł adził a srebrzystą grzywę. Khal Drogo powiedział coś w swoim ję zyku magister Illyrio natychmiast to przetł umaczył. - Srebro do srebra twoich wł osó w, mó wi khal.

- Jest pię kna - powiedział a szeptem Dany.

- To duma khalasar - odparł Illyrio. - Wedł ug zwyczaju Khaleesi ma jeź dzić u boku swojego khala.

Drogo podszedł do niej i ują ł ją wpó ł. Unió sł ją lekko, jakby był a dzieckiem, i posadził na cienkim dothrackim siodle, o wiele mniejszym od tego, do jakiego przywykł a. Siedział a, niepewna, co bę dzie dalej. O tym nikt jej nie mó wił. - Co powinnam teraz zrobić? - zwró cił a się do Illyria.

Odpowiedział jej ser Jorah Mormoni. - Chwyć cugle i przejedź się. Nie musisz jechać daleko.

Dany uję ł a wodze w drż ą ce dł onie i wsunę ł a stopy w kró tkie strzemiona. Dotą d nie jeź dził a konno zbyt duż o. Czę ś ciej podró ż ował a statkiem, wozem lub palankinem. Modlą c się, by nie spadł a i nie przyniosł a sobie wstydu, dotknę ł a ź rebicy kolanami, najdelikatniej jak potrafił a.

Po raz pierwszy od wielu godzin zapomniał a o strachu. A moż e po raz pierwszy w cał ym swoim ż yciu.

Srebrzystoszara ź rebica szł a gł adko, a tł um rozstę pował się przed nią, nie spuszczają c z niej oka. Dany stwierdził a, ż e koń porusza się szybciej, niż zamierzał a, lecz mimo to czuł a raczej podniecenie niż strach. Kiedy klacz przeszł a w kł us, Dany uś miechnę ł a się. Dothrakowie uskakiwali jej z drogi. Ź rebica reagował a na najmniejszy dotyk kolan, na najdelikatniejsze pocią gnię cie wodzami. Teraz przeszł a w galop, a Dothrakowie umykali przed nią, pokrzykują c i ś mieją c się gł oś no. Kiedy skrę cił a, by zawró cić, na swojej drodze ujrzał a ognisko. Z obu stron otaczał je ciasno tł um, tak ż e nie miał a gdzie się zatrzymać.

Czują c przypł yw odwagi, jakiej nigdy jeszcze nie doznał a, pozwolił a, by koń jechał sam.

Srebrzysta ź rebica przeskoczył a nad ogniem, jakby miał a skrzydł a.

Kiedy zatrzymał a się przed Illyriem, odezwał a się do niego: - Powiedz khalowi Drogo, ż e dał mi wiatr. - Gruby Pentoń czyk pogł adził swoją ż ó ł tą brodę i przetł umaczył jej sł owa na ję zyk Dothrakó w. Dany po raz pierwszy ujrzał a uś miech na twarzy swojego mę ż a.

W tej samej chwili ostatnie smugi sł oń ca skrył y się za wysokimi murami Pentos. Dany zupeł nie stracił a poczucie czasu.

Na znak khala Drogo bracia krwi przyprowadzili jego kasztanowego rumaka. Kiedy khal siodł ał konia, Yiserys podkradł się do Dany, któ ra wcią ż siedział a na swojej ź rebicy, i wbił jej mocno palce w udo. - Spraw, ż eby był zadowolony, sł odka siostrzyczko, bo inaczej zobaczysz, jak budzi się smok - powiedział.

Powró cił strach. Znowu poczuł a się jak dziecko, trzynastoletnie, opuszczone dziecko, jeszcze nie gotowe na to, co miał o nastą pić.

Wyjechali, gdy na niebie ukazał y się gwiazdy, pozostawiają c za sobą khalasar i trawiaste pał ace. Khal Drogo nie odezwał się do niej ani sł owem i przez cał y czas utrzymywał swojego konia w szybkim kł usie. Malutkie, srebrne dzwoneczki wplecione w jego warkocze pobrzę kiwał y delikatnie. - W moich ż ył ach pł ynie krew smoka - powtarzał a, starają c się dodać sobie odwagi. - W moich ż ył ach pł ynie krew smoka. W moich ż ył ach pł ynie krew smoka. A smok nigdy się nie boi.

Nie potrafił a powiedzieć, jak dł ugo jechali, lecz zapadł a już cał kowita ciemnoś ć, kiedy zatrzymali się na trawiastym brzegu mał ego strumienia. Drogo zeskoczył z konia i zsadził ją na ziemię. W jego rę kach czuł a się krucha jak szklane naczynie. Stał a bezradna i drż ą ca w swoich jedwabiach, podczas gdy on przywią zywał konie. Kiedy odwró cił się i spojrzał na nią, nie potrafił a dł uż ej powstrzymać pł aczu.

Khal Drogo patrzył na jej ł zy z twarzą pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. - Nie - powiedział. Podnió sł rę kę i szorstkim kciukiem otarł j ej ł zy.

- Ty mó wisz ję zykiem powszechnym - powiedział a Dany zdziwiona.

- Nie - powtó rzył.

Pomyś lał a, ż e moż e zna tylko to jedno sł owo, ale i tak był o to jedno sł owo wię cej, niż przypuszczał a, wię c poczuł a się trochę lepiej. Drogo dotkną ł jej wł osó w; przesuwał palcami po jej srebrzystych lokach, mruczą c coś w swoim ję zyku. Dany nie rozumiał a, co mó wi, lecz jego gł os brzmiał ciepł o, wyczuwał a w nim czuł oś ć, o jaką go nie podejrzewał a.

Wsuną ł dł oń pod jej brodę i podnió sł gł owę, tak ż e teraz patrzył a w gó rę, prosto w jego oczy. Drogo był od niej o wiele wyż szy, podobnie jak od wszystkich. Ują wszy ją delikatnie pod ramiona, podnió sł do gó ry posadził na okrą gł ym gł azie nad strumieniem. Potem usiadł na ziemi naprzeciwko niej i skrzyż ował nogi. Dopiero teraz ich twarze znalazł y się na jednej wysokoś ci. - Nie - powiedział.

- Znasz tylko to jedno sł owo? - spytał a.

Drogo nie odpowiedział. Jego dł ugi, cię ż ki warkocz leż ał zwinię ty obok niego na ziemi. Przeł oż ył go sobie nad prawym ramieniem i zaczą ł wyplatać z wł osó w dzwoneczki. Po chwili Dany pochylił a się i zaczę ł a mu pomagać. Kiedy skoń czyli, Drogo wykonał gest, któ ry od razy zrozumiał a. Zaczę ł a powoli rozplatać jego warkocz.

Trwał o to dł ugo, lecz on przez cał y czas siedział spokojnie i przyglą dał się jej. Wreszcie skoń czył a i wtedy on potrzą sną ł gł ową. Jego wł osy rozsypał y się za nim niczym rzeka ciemnoś ci, naoliwiona, lś nią ca. Nigdy nie widział a wł osó w ró wnie dł ugich, ró wnie gę stych i czarnych.

Teraz przyszł a jego kolej. Zaczą ł ją rozbierać.

Jego palce poruszał y się zrę cznie, lecz delikatnie. Zdejmował z niej kolejne jedwabie, a ona siedział a nieruchomo, milczą ca, i patrzył a mu w oczy. Kiedy obnaż ył jej drobne piersi, nie wytrzymał a: odwró cił a twarz i zakrył a ją dł oń mi. - Nie - powiedział Drogo. Odsuną ł jej rę ce delikatnym, ale zdecydowanym ruchem i znowu podnió sł jej gł owę, by patrzył a na niego. - Nie - powiedział.

- Nie - powtó rzył a za nim jak echo.

Nastę pnie Dany wstał a, a on przysuną ł ją do siebie, ż eby zdją ć z niej ostatnie jedwabie. Poczuł a na skó rze chł ó d nocnego powietrza. Zadrż ał a i zaraz jej rę ce i nogi pokrył a gę sia skó rka. Bardzo się bał a tego, co miał o nastą pić, lecz na razie nic się nie dział o. Khal Drogo wcią ż siedział ze skrzyż owanymi nogami, rozkoszują c się widokiem jej ciał a.

Po dł uż szej chwili zaczą ł jej dotykać. Począ tkowo delikatnie, potem coraz mocniej. Wyczuwał a przeraż ają cą sił ę jego dł oni, lecz on ani razu nie zadał jej bó lu. Ują ł jej rę kę i pocierał kolejno jej palce. Przesuną ł dł onią w dó ł jej nogi. Gł adził jej twarz, przesuwał palcami po ł ukach jej uszu, po ustach. Zanurzył dł onie w jej wł osy i przeczesał je palcami. Odwró cił ją i zaczą ł masować jej ramiona, przesuną ł kciukiem wzdł uż jej krę gosł upa.

Wydawał o się, ż e minę ł y godziny, zanim jego palce powę drował y wreszcie ku jej piersiom. Zaczą ł je pieś cić od spodu, aż poczuł a mrowienie. Potem masował kciukami miejsca wokó ł jej sutkó w, szczypał je kciukiem i palcem wskazują cym, nastę pnie zaczą ł je pocią gać, najpierw delikatnie, potem mocniej, aż boleś nie stwardniał y.

Wtedy przestał i posadził ją sobie na kolanach. Dany pł onę ł a cał a i z trudem ł apał a oddech, a jej serce bił o szybko. Ują ł jej twarz w swoje ogromne dł onie i spojrzał jej w oczy. - Nie - powiedział, a ona domyś lił a się, ż e był o to pytanie.

Wzię ł a go za rę kę i poprowadził a ją do wilgoci mię dzy jej udami. - Tak - odpowiedział a szeptem, kiedy wsuną ł tam swó j palec.


Eddard

 

Wezwanie trą bki rozległ o się na godzinę przed ś witem, kiedy ś wiat pogrą ż ony był jeszcze w szaroś ci i bezruchu.

Alyn potrzą sną ł nim mocno, wyrywają c go ze snu. Kiedy Ned wyszedł niepewnym krokiem w chł ó d, zobaczył, ż e jego koń czeka osiodł any, a Kró l siedzi już na swoim wierzchowcu. Robert ubrał grube brą zowe rę kawice i podbity futrem pł aszcz z kapturem, któ ry zakrywał mu uszy. Przypominał niedź wiedzia na koniu. - Wstawaj, Stark! - rykną ł. - Wstawaj! Mamy kilka spraw do omó wienia.

- Naturalnie - powiedział Ned. - Wejdź, Wasza Mił oś ć. - Alyn unió sł poł ę namiotu.

- Nie, nie - powiedział Robert. Każ demu jego sł owu towarzyszył obł ok pary. - Za duż o uszu w obozie. A poza tym chcę się przejechać i posmakować tego twojego kraju. - Za Kró lem czekali ser Boros i ser Meryn oraz tuzin straż nikó w. Jedyne, co Ned mó gł zrobić, to obudzić się do koń ca, ubrać i dosią ś ć konia.

Robert nadawał tempo, poganiają c mocno swojego ogromnego, czarnego rumaka, tak ż e Ned musiał szybko galopować, ż eby nie zostać z tył u. Kiedy ruszyli, rzucił pytanie, lecz wiatr porwał jego sł owa i Kró l ich nie usł yszał. Wię cej już się nie odzywał. Wkró tce opuś cili kró lewski trakt i pojechali przez wzgó rza zakryte jeszcze przez mgł ę. Straż został a w niewielkiej odległ oś ci za nimi, na tyle jednak daleko, ż e mogli już rozmawiać swobodnie, mimo to Robert nie zwalniał.

Nastał ś wit, kiedy znaleź li się na grzbiecie niewielkiego wzgó rza i wtedy dopiero Kró l się zatrzymał. Ś wita pozostał a daleko z tył u. Ned zatrzymał konia obok Kró la peł nego wigoru i podniecenia. - Bogowie - zaklą ł i roześ miał się. - Wspaniale jest mó c jechać tak, jak mę ż czyzna został do tego stworzony! Przysię gam ci, Ned, ż e niedł ugo zwariuję od cią gł ego peł zania. - Robert Baratheon nigdy nie należ ał do cierpliwych ludzi. - Ach, ten cholerny powó z, to jego skrzypienie i zawodzenie, kiedy wspina się na każ de wzniesienie na drodze, jakby wjeż dż ał na ogromną gó rę … Obiecuję ci, ż e jeś li to cholerstwo zł amie jeszcze jedną oś kę, każ ę je spalić, a Cersei moż e sobie iś ć pieszo!

Ned roześ miał się. - Z chę cią zapalę ci pochodnię.

- Dobry druh! - Kró l poklepał go po ramieniu. - Korci mnie, ż eby zostawić ich i jechać dalej.

Ned uś miechną ł się. - Wierzę, ż e mó gł byś to zrobić.

- O, tak - odparł Kró l. - Co ty na to, Ned? Tylko ty i ja, dwaj wę drowni rycerze na kró lewskim szlaku. U naszych bokó w miecze, a przed nami bogowie tylko wiedzą co, no i moż e jakaś wiejska dziewucha albo tawerniana dziwka, któ ra by nam ogrzał a ł ó ż ka.

- Ż ebyś my tak mogli… - powiedział Ned. - Jednak, mó j panie, mamy swoje obowią zki… wzglę dem kró lestwa, wzglę dem naszych dzieci. Ja wobec mojej ż ony, a ty wobec Kró lowej. Nie jesteś my już chł opcami.

- Ty nigdy nie był eś chł opcem, za jakiego się uważ ał eś - mrukną ł Robert. - Ż ał uj. Chociaż tamten jeden raz… jak ona miał a na imię? Ta twoja dziewucha? Becca? Nie, ta był a moja, niech bogowie ją pokochają, te czarne wł osy i sł odkie ogromne oczy, w któ rych moż na się był o utopić. Twoja miał a na imię … Aleena? Nie. Mó wił eś mi kiedyś. A moż e Merryl? Wiesz, o któ rej mó wię, o matce twojego bę karta.

- Miał a na imię Wylla - odpowiedział Ned z chł odną uprzejmoś cią. - Nie chciał bym o niej mó wić.

- Tak. Wylla. - Kró l uś miechną ł się. - Musiał a być wyją tkową dziewuchą, skoro udał o jej się sprawić, ż e lord Eddard Stark zapomniał o swoim honorze, choć by i na godzinę. Nigdy mi nie mó wił eś, jak wyglą dał a…

Na ustach Neda pojawił się grymas gniewu. - I nie powiem ci. Zostawmy to, Robercie, jeś li darzysz mnie mił oś cią, jak twierdzisz. Zhań bił em siebie i Catelyn w oczach bogó w i ludzi.

- Bogowie, miejcie litoś ć, wtedy prawie nie znał eś Catelyn.

- Ale był a już moją ż oną. Nosił a w ł onie moje dziecko.

- Ned, jesteś zbyt surowy wobec siebie. Zawsze taki był eś. A niech to, ż adna kobieta nie chciał aby w swoim ł ó ż ku Bł ogosł awionego Baelora. - Uderzył dł onią w kolano. - No có ż, nie bę dę cię przyciskał, skoro tak się upierasz, chociaż kiedy się tak dą sasz, myś lę sobie, ż e powinieneś mieć w herbie jeż a. - Smugi ś wiatł a wschodzą cego sł oń ca przebił y się wreszcie przez biał ą mgł ę. Pod nimi rozcią gał a się rozległ a ró wnina, naga i brą zowa, gdzieniegdzie tylko wybrzuszona ł agodnymi pagó rkami. Ned wskazał na nie rę ką. - Kurhany Pierwszych Ludzi.

Robert zmarszczył czoł o. - Wjechaliś my na cmentarz?

- Wasza Mił oś ć, podobnych kurhanó w peł no jest na cał ej pó ł nocy - odpowiedział Ned. - To stara ziemia.

- I zimna - burkną ł Robert, otulają c się szczelniej pł aszczem. Straż czekał a u podnó ż a wzgó rza. - No, ale nie przyjechał em tu z tobą, ż eby rozmawiać o grobach albo kł ó cić się o twojego bę karta. W nocy przybył jeź dziec od lorda Yarysa z King’s Landing. - Kró l wyją ł zza pasa zwinię ty papier i podał go Nedowi.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.