Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Podziękowania 8 страница



Dachy Winterfell stał y się jego drugim domem. Matka twierdził a, ż e umiał się wspinać, zanim jeszcze nauczył się chodzić. Bran nie pamię tał, kiedy nauczył się chodzić, lecz nie pamię tał takż e, od kiedy się wspina, wię c przyją ł, ż e pewnie jest tak, jak ona mó wi.

Dla chł opca Winterfell stanowił kamienny, szary labirynt muró w, wież, dziedziń có w i tuneli, któ re cią gnę ł y się we wszystkie strony. W starych czę ś ciach zamku korytarze prowadził y w dó ł lub w gó rę, tak ż e czę sto trudno był o powiedzieć, któ re to pię tro. Zamek ró sł przez wieki niczym monstrualne, kamienne drzewo, jak to kiedyś wyjaś nił mu maester Luwin, drzewo o powyginanych konarach i korzeniach wroś nię tych gł ę boko w ziemię.

Z miejsca, w któ rym się znalazł, tak blisko nieba, Bran widział cał y Winterfell. Lubił ten widok: nad jego gł ową koł ował y tylko ptaki, w dole zaś toczył o się cał e ż ycie zamku. Bran mó gł siedzieć cał ymi godzinami mię dzy zniszczonymi wiatrem i deszczem chimerami, któ re siedział y nad Pierwszą Wież ą. Obserwował stamtą d mę ż czyzn ć wiczą cych szermierkę na dziedziń cu, kucharzy doglą dają cych swoich warzyw w szklanych ogrodach, psy biegają ce niespokojnie w psiarni, pogrą ż ony w ciszy boż y gaj, dziewczę ta plotkują ce przy studni do mycia. W takich chwilach czuł się jak pan zamku; wiedział, ż e nawet Robb nie zazna czegoś takiego.

Dzię ki swoim wspinaczkom poznawał sekreTywinterfell. Jego budowniczowie nie zró wnali ziemi, dlatego za murami zamku cią gnę ł y się wzgó rza i doliny. Bran odkrył, ż e z czwartego pię tra dzwonnicy prowadzi kryty most do drugiego pię tra pomieszczeń rekrutó w. Wiedział też, ż e moż na był o dostać się do ś rodka muru wewnę trznego poł udniową furtą, wspią ć się na trzecie pię tro, obejś ć cał e Winterfell wą skim, kamiennym tunelem i wyjś ć na parter przy pó ł nocnej bramie, u podnó ż a wznoszą cej się na sto stó p ś ciany. O tym nie wiedział nawet maester Luwin.

Jego matka bardzo się bał a, ż e któ regoś dnia spadnie z muru i się zabije. Obiecał jej, ż e bę dzie uważ ał, lecz to jej nie przekonał o. Kiedyś wymusił a na nim obietnicę, ż e nie bę dzie chodził po murach. Wytrzymał prawie miesią c, a każ dy kolejny dzień stanowił dla niego prawdziwą udrę kę, aż wreszcie któ rejś nocy wyszedł oknem z sypialni, kiedy jego bracia zasnę li.

Nastę pnego dnia przyznał się do winy. Wtedy lord Eddard rozkazał mu udać się do boż ego gaju, ż eby się oczyś cił. Postawiono nawet straż nikó w, któ rzy mieli pilnować, aby Bran cał ą noc spę dził na rozmyś laniach o swojej winie. Kiedy nastał ranek, nikt nie mó gł znaleź ć Brana. Okazał o się, ż e ś pi w najlepsze w konarach jednego z najwyż szych drzew straż niczych gaju.

Ojciec rozzł oś cił się, lecz nie potrafił powstrzymać ś miechu. - Ty nie jesteś moim synem - powiedział do Brana, kiedy ten zszedł na ziemię. - Ty jesteś wiewió rką. No dobrze. Skoro już nie moż esz wytrzymać bez wspinania się, niech i tak bę dzie, staraj się tylko, ż eby nie widział a tego matka.

I Bran starał się, choć zdawał sobie sprawę, ż e ona wie wszystko jego wyczynach. Nie mogą c znaleź ć sprzymierzeń ca w jego ojcu, zwró cił a się do innych. Stara Niania opowiedział a mu historię o niegrzecznym chł opcu, któ ry wspią ł się zbyt wysoko i został poraż ony piorunem, a potem przyleciał y wrony i chciał y wydziobać mu oczy. Bran nie przestraszył się zbytnio. Na szczycie zwalonej wież y peł no był o wronich gniazd. Czasem zabierał ziarno do kieszeni i wspinał się na nią, a wrony jadł y mu z rę ki. Ż adna nigdy nie pró bował a wydziobywać mu oczu.

Kiedy indziej maester Luwin ulepił z gliny mał ą postać chł opca, ubrał go w ubrania Brana i rzucił z muru na dziedziniec, chcą c zademonstrować Branowi, co by się z nim stał o, gdyby spadł. To mu się nawet podobał o, lecz po cał ym eksperymencie Bran spojrzał na Luwina i powiedział: - Tylko ż e ja nie jestem z gliny. A poza tym ja nigdy nie spadam.

Potem, przez jakiś czas, straż nicy gonili za nim, gdy tylko któ ryś zauważ ył go na dachu. Bardzo lubił te chwile. Przypominał o mu to zabawę z brać mi, tyle tylko, ż e zawsze wygrywał. Ż aden ze straż nikó w nie potrafił wspinać się tak dobrze jak on, nawet Jory. Przeważ nie jednak wcale go nie widzieli. Ludzie prawie nigdy nie patrzyli do gó ry. To jeszcze jedna rzecz, któ rej nauczył się w czasie swoich wspinaczek. Wydawał o mu się wtedy, ż e jest niewidzialny.

Lubił też uczucie podniecenia, kiedy zaciskał palce na kamieniach wciskał stopy w szczeliny, wspinają c się po murze. Czę sto chodził po nich boso; czuł wtedy, ż e ma cztery dł onie, a nie dwie. Przyjemnoś ć sprawiał mu nawet sł odki bó l, któ ry potem czuł w mię ś niach. Lubił smak powietrza wysoko w gó rze, sł odkiego i rześ kiego niczym zimowa brzoskwinia. Lubił ptaki: wrony na szczycie zwalonej wież y, malutkie wró ble w szczelinach mię dzy kamieniami, starą sowę drzemią cą na zakurzonym poddaszu nad starą zbrojownią. Bran znał je wszystkie.

Przede wszystkim lubił chodzić w miejsca, gdzie nikt nie chodził, ską d, tylko on mó gł podziwiać szary, rozległ y Winterfell. Czuł wtedy, ż e cał y zamek staje się jego kryjó wką.

Miejscem jego ulubionych wypraw stał a się zburzona wież a. Kiedyś peł nił a funkcję straż nicy i był a najwyż szą wież ą w Winterfell. Dawno temu, sto lat przed urodzinami jego ojca, piorun uderzył w wież ę i wybuchł w niej poż ar. Gó rna czę ś ć wież y, jedna trzecia cał oś ci, zapadł a się do ś rodka. Pó ź niej nikt nie pró bował jej odbudować. Czasem ojciec posył ał do jej podziemi szczuroł apó w, ż eby oczyś cili gniazda, któ re szczury zakł adał y wś ró d gruzu i gniją cego drewna. Poza Branem i wronami nikt nie oś mielił się wspią ć na postrzę piony szczyt budowli.

Potrafił dostać się tam dwoma drogami. Moż na był o wspinać się bezpoś rednio po murze wież y, lecz jej kamienie obsuwał y się, ponieważ wią ż ą ca je zaprawa skruszał a.

Najlepsza droga zaczynał a się w boż ym gaju. Bran wspinał się tam na wysokie drzewo straż nicze, potem, skaczą c z dachu na dach, przechodził po zbrojowni - zawsze boso, ż eby straż nicy go nie usł yszeli. Dzię ki temu docierał do ś lepej czę ś ci Pierwszej Wież y. Ta przysadzista, okrą gł a forteca - najstarsza czę ś ć zamku - był a wyż sza, niż się wydawał o. Mieszkał y tam tylko szczury i pają ki, ale kamienne ś ciany wcią ż znakomicie nadawał y się do wspinaczki. Moż na był o dostać się prosto na gó rę, gdzie siedział y chimery wpatrzone ś lepymi oczyma w przestrzeń, a potem dalej na pó ł nocną stronę, zwieszają c się na rę kach i przerzucają c od jednej chimery do drugiej. Stamtą d, jeś li się dobrze wycią gną ć, pozostawał już tylko skok na zburzoną wież ę, któ ra w tamtym miejscu pochylał a się mocno. Potem jeszcze tylko z dziesię ć stó p wspinaczki po poczerniał ych kamieniach, a na samej gó rze czekał y już wrony, ż eby sprawdzić, czy nie przynió sł ziarna.

Bran przewieszał się wł aś nie wprawnie z chimery na chimerę, kiedy usł yszał jakieś gł osy. Tak go to zaskoczył o, ż e niemal puś cił kamienny wystę p. Nigdy dotą d nie spotkał nikogo w Pierwszej Wież y.

- Nie podoba mi się to. - Rozległ się kobiecy gł os. Tuż pod nim cią gną ł się rzą d okien, a gł os dochodził z ostatniego. - Ty powinieneś zostać Namiestnikiem.

- Niech bogowie bronią. - Usł yszał rozleniwiony gł os należ ą cy do mę ż czyzny. - To nie dla mnie. Za duż o obowią zkó w.

- Nie moż emy ufać Siarkowi, jeś li otrzyma taką wł adzę. Bę dziemy mieli drugiego Jona Arryna. Och, dlaczego on się zgodził?

Bran wcią ł wisiał, nasł uchują c i boją c się wykonać jakikolwiek ruch. Bał się, ż e zobaczą jego stopy, kiedy bę dzie przerzucał ciał o do kolejnej chimery.

- Powinnaś się cieszyć, ż e tak postą pił - powiedział mę ż czyzna. - Twó j mą ż ró wnie dobrze mó gł się zwró cić do jednego ze swoich braci albo do Littlefingera. Wolę raczej honorowego wroga niż ambitnego.

- Powinnam był a nalegać, ż eby ciebie mianował - powiedział a kobieta. - Robert pewnie by mi uległ, gdybym bardziej naciskał a. Był am pewna, ż e Stark odmó wi.

- Rada zje ż ywcem Neda Starka. Gdyby miał wię cej rozumu, został by na pó ł nocy. Tam jest jego miejsce.

Bran zdał sobie sprawę, ż e oni rozmawiają o jego ojcu. Chciał usł yszeć wię cej. Jeszcze tylko kilka stó p… ale zauważ ą go, jeś li wychyli się przed okno.

- Trzeba go pilnie obserwować - powiedział a kobieta.

- Już ja wolę obserwować ciebie - odpowiedział mę ż czyzna. Mó wił znudzonym gł osem. - Wracaj tutaj.

- Starkó w nigdy nie obchodził o nic, co dział o się na poł udnie od Przesmyku - rzekł a kobieta. - Nigdy. Dlatego moim zdaniem on prowadzi jaką ś grę. Inaczej by się nie zgodził.

- Moż e uznał to za swó j obowią zek wobec Kró la. Moż e pragnie zapisać swoje nazwisko wielkimi literami w kronikach historycznych albo chce uciec od ż ony, a moż e jedno i drugie. Moż e mieć tysią ce powodó w. Moim zdaniem on po prostu raz w ż yciu chce się porzą dnie wygrzać.

- Robert kocha go jak brata. Czy nie dostrzegasz niebezpieczeń stwa? Już doś ć kł opotó w ze Stannisem i Renlym, ale Starka Robert z pewnoś cią bę dzie sł uchał. Jego ż oną jest przecież siostra Lysy Arryn. Chyba nie wą tpisz, ż e oni spiskują przeciwko nam? Dziwi mnie, ż e nie ma jej tutaj.

Bran spojrzał w dó ł. Pod oknem znajdował a się wą ska pó ł ka, szeroka zaledwie na kilka cali. Spró bował opuś cić się na nią. Nie dosię gną ł. Za daleko.

- Bez wzglę du na to, co ta kobieta Arrynó w wie lub przypuszcza, nie ma ż adnych dowodó w - powiedział mę ż czyzna. - Zamilkł na moment. - A moż e jednak ma?

- Oczywiś cie, ż e nie - odpowiedział a kobieta. - Są dzisz, ż e to ją powstrzyma? Ma syna i z pewnoś cią gotowa był aby zrobić to samo dla niego, co ja dla mojego chł opca.

Mę ż czyzna roześ miał się. Był to ś miech przepeł niony goryczą. - Matki - powiedział. Sł owo to zabrzmiał o w jego ustach jak przekleń stwo. - Czasem wydaje mi się, ż e po urodzeniu dziecka w waszych umysł ach zachodzą jakieś zmiany. Wszystkie jesteś cie szalone.

Bran badał wzrokiem pó ł kę. Mó gł by spró bować puś cić się. Pó ł ka był a za wą ska, by na nią zeskoczyć, lecz gdyby, opadają c, zł apał się jej krawę dzi, a potem podcią gną ł … tylko ż e z pewnoś cią by go usł yszeli i podeszli do okna. Nie do koń ca rozumiał to wszystko, co sł yszał, lecz nie miał wą tpliwoś ci, ż e sł owa te nie był y przeznaczone dla jego uszu.

- Jesteś ró wnie ś lepy i uparty jak Robert - powiedział a kobieta.

- Jeś li chcesz przez to powiedzieć, ż e ja patrzę podobnie jak on, to zgadzam się z tobą - odparł mę ż czyzna. - Widzę mę ż czyznę, któ ry prę dzej by zginą ł, niż zdradził Kró la.

- Jednego już zdradził, czyż byś zapomniał? - powiedział a kobieta. - Mó wię ci, widział am wyraź nie we ś nie. Wilk, wielki jak koń, któ ry poż era padlinę gniją cego jelenia. Jak myś lisz, co to znaczy?

- To znaczy, ż e powinnaś przywią zywać mniejszą wagę do snó w - odpowiedział mę ż czyzna. Ziewną ł gł oś no. - Jesteś pewna, ż e ś nił ci się wilk, a nie lew? Mó wię ci, Stark jest lojalny.

- Och, wcale temu nie przeczę, ale co się stanie, kiedy Robert umrze, a na tronie zasią dzie Joff? Im szybciej to nastą pi, tym bardziej bę dziemy bezpieczni. Z każ dym dniem mó j mą ż staje się coraz bardziej niespokojny. A bę dzie jeszcze gorzej, jeś li Stark pozostanie u jego boku. On wcią ż kocha drugą siostrę, tę mdł ą, dawno zmarł ą szesnastolatkę. Ani się obejrzę, jak mnie odstawi dla jakiejś nowej Lyanny.

Bran poczuł nagle strach. Zapragną ł wró cić tam, ską d przyszedł, odnaleź ć braci. Tylko co im powie? Zdecydował, ż e musi podkraś ć się bliż ej. Zobaczyć, kto rozmawia. Mę ż czyzna westchną ł. - Powinnaś mniej myś leć o przyszł oś ci, a wię cej o przyjemnoś ciach chwili.

- Przestań! - powiedział a kobieta. Bran usł yszał uderzenie ciał a o ciał o, a potem rozległ się ś miech mę ż czyzny.

Bran podcią gną ł się, siadł na chimerze i wszedł na dach. To nie był o trudne. Przeczoł gał się po dachu do nastę pnej chimery tuż nad oknem, z któ rego dochodził y gł osy.

- Mam już doś ć tego cał ego gadania, siostro - powiedział mę ż czyzna. - Bą dź już cicho i chodź tutaj.

Bran usiadł na chimerze, obją ł ją mocno nogami i zwiesił się gł ową w dó ł. Trzymają c się mocno nogami, wycią gną ł gł owę w stronę okna. Ś wiat, któ ry widział, stał na gł owie. Dziedziniec w dole pł ywał dziwnie; jego kamienie wcią ż pozostawał y wilgotne po roztopionym ś niegu.

Zajrzał do ś rodka.

W pokoju zmagał o się ze sobą dwoje ludzi, mę ż czyzna i kobieta. Oboje byli nadzy. Bran nie potrafił powiedzieć, kim są. Mę ż czyzna, odwró cony do Brana tył em, zasł aniał przed nim kobietę, przyciskają c ją do ś ciany.

Bran usł yszał mię kkie, wilgotne odgł osy. Zdał sobie sprawę, ż e mę ż czyzna i kobieta cał ują się. Patrzył szeroko otwartymi oczami, przeraż ony, ze ś ciś nię tym gardł em. Mę ż czyzna trzymał dł oń mię dzy nogami kobiety i pewnie ją ranił, gdyż kobieta zaczę ł a poję kiwać chrapliwie. - Przestań - powiedział a. - Przestań, przestań. Och, proszę … - Mó wił a to jednak bardzo cicho i nie odpychał a go. Zanurzył a dł onie w czuprynie jego zł ocistych wł osó w i przycią gnę ł a jego twarz do swoich piersi.

Teraz Bran ujrzał jej twarz. Oczy miał a zamknię te, usta rozchylone. Potrzą sał a zł ocistymi wł osami, koł yszą c gł ową z boku na bok. Bez trudu rozpoznał w niej Kró lową.

Musiał wydać z siebie jakiś dź wię k, gdyż kobieta otworzył a niespodziewanie oczy i znieruchomiał a, wpatrzona w niego. Krzyknę ł a przeraź liwie.

Potem wszystko wydarzył o się w jednej chwili. Kobieta odepchnę ł a mę ż czyznę gwał townie i pokazał a rę ką, nie przestają c krzyczeć. Bran spró bował się podcią gną ć, przybliż ają c tuł ó w do chimery, lecz zrobił to za szybko. Jego dł onie musnę ł y tylko gł adki kamień, a nogi zbyt wcześ nie puś cił y chimerę. Spadał. Okno mignę ł o tuż obok, a on poczuł chwilowy zawró t gł owy. Wycią gną ł szybko ramię i chwycił krawę dź kamiennej pó ł ki. Dł oń ześ liznę ł a się, lecz zł apał się drugą rę ką. Wisiał tuż przy ś cianie, z trudem ł apią c oddech.

W oknie nad nim pojawił y się twarze.

Kró lowa. Dopiero teraz Bran rozpoznał jej towarzysza. Byli do siebie tak podobni, jak odbicia w lustrze.

- Widział nas - powiedział a kobieta ostrym tonem.

- Rzeczywiś cie - odparł mę ż czyzna.

Dł oń Brana zaczę ł a się zsuwać po kamieniu. Chwycił pó ł kę drugą rę ką. Paznokcie jego palcó w wbijał y się bezskutecznie w kamień. Mę ż czyzna wycią gną ł ramię. - Podaj mi rę kę, zanim spadniesz - powiedział.

Bran chwycił jego rę kę z cał ych sił. Mę ż czyzna podcią gną ł go na pó ł kę. - Co ty robisz? - spytał a gniewnie kobieta.

Mę ż czyzna nie zwracał na nią uwagi. Był bardzo silny. Postawił Brana na kamiennym parapecie. - Ile masz lat, chł opcze?

- Siedem - odparł Bran, oddychają c z ulgą. Na ramieniu mę ż czyzny widniał y gł ę bokie zadrapania po paznokciach Brana. Puś cił jego ramię.

Mę ż czyzna spojrzał na kobietę. - Czego się nie robi z mił oś ci - powiedział, wykrzywiają c twarz, i popchną ł Brana.

Bran wyleciał w powietrze, krzyczą c przeraź liwie. Nie miał już się czego chwycić. Przed sobą miał cał y dziedziniec.

W oddali wył wilk. Wrony koł ował y nad wież ą, czekają c na ziarno.


Tyrion

 

Gdzieś wś ró d meandró w labiryntu Winterfell odezwał się wilk. Jego wycie zawisł o nad zamkiem niczym ż ał obna chorą giew. Tyrion Lannister podnió sł gł owę znad ksią ż ek i otrzą sną ł się, chociaż w bibliotece był o ciepł o i przytulnie. Sł yszą c podobne wycie, czł owiek zapominał, gdzie się znajduje, i zaczynał wyobraż ać sobie siebie uciekają cego nago przed cał ą sforą.

Kiedy wilkor zawył ponownie, Tyrion zamkną ł księ gę oprawioną w grubą skó rę, dzieł o napisane przez dawno zmarł ego maestera i poś wię cone zmianom pó r roku. Ziewną ł, zakrywają c usta. Lampa, któ rej uż ywał do czytania, migotał a coraz bardziej, cał a oliwa już prawie się wypalił a. Do pokoju przez wysokie okna wdzierał się ś wit. Czytał przez cał ą noc, ale to nic nowego. Tyrion Lannister nie był mił oś nikiem snu.

Poczuł, ż e nogi ma sztywne, kiedy zsuną ł się z ł awki. Rozmasował je trochę i pokuś tykał do stoł u, przy któ rym pochrapywał septon z gł ową zł oż oną nad otwartą ksią ż ką. Tyrion zerkną ł na tytuł: Ż ycie Wielkiego Maestera Aethelmure’a. Nic dziwnego. - Chayle - powiedział cicho. Mł ody mę ż czyzna poderwał gł owę i zamrugał gwał townie oszoł omiony. Kryształ jego zakonu zakoł ysał się gwał townie na srebrnym ł ań cuchu. - Idę coś zjeś ć. Pamię taj, ż eby odł oż yć ksią ż ki na pó ł ki. Uważ aj na valyriań skie manuskrypty, pergamin jest bardzo kruchy. Machiny wojenne Ayrmidona to rzadkie dzieł o, a twoja kopia jest jedyną kompletną, jaką znam. Chayle wcią ż patrzył na niego nieprzytomnym wzrokiem. Tyrion powtó rzył cierpliwie swoje proś by, potem klepną ł septona w ramię i zostawił go z ksią ż kami.

Znalazł szy się na zewną trz, Tyrion zaczerpną ł haust zimnego porannego powietrza i zaczą ł schodzić wolno krę tymi, kamiennymi schodami, któ re prowadził y na dó ł wokó ł wież y biblioteki. Szedł powoli, gdyż schody był y wą skie i wysokie, a jego nogi kró tkie i krzywe. Poranne sł oń ce nie rozjaś nił o jeszcze muró w Winterfell, lecz na dziedziń cu panował już duż y ruch. Usł yszał dobiegają cy z doł u gł os Sandora Clegane: - Chł opak dł ugo już kona. Najwyż szy czas, ż eby skoń czył.

Tyrion zerkną ł w dó ł i zobaczył Ogara i mł odego Joffreya, stoją cych wś ró d mł odych giermkó w. - Przynajmniej umiera cicho - odparł Ksią ż ę. - Za to wilk nie przestaje wyć. Prawie nie zmruż ył em oka w nocy.

Na cię ż ko ubitej ziemi poł oż ył się dł ugi cień Clegane, któ remu giermek wł oż ył wł aś nie na gł owę czarny heł m. - Mó gł bym uciszyć zwierzę, jeś li sobie ż yczysz - powiedział przez otwartą przył bicę. Chł opiec podał mu miecz. Clegane przecią ł nim powietrze, sprawdzają c cię ż ar broni. Dź wię k metalu rozszedł się echem po dziedziń cu.

Myś l ta spodobał a się Księ ciu. - Wysł ać psa, ż eby zabił innego psa! - zawoł ał. - Po zamku wał ę sa się tyle wilkó w, ż e Starkowie nawet by nie zauważ yli, iż brakuje im jednego.

Tyrion zeskoczył z ostatniego stopnia. - Oś mielam się mieć odmienne zdanie, siostrzeń cze - powiedział. - Starkowie potrafią liczyć do sześ ciu. W przeciwień stwie do niektó rych ksią ż ą t, któ rych imię mó gł bym wymienić.

Joffrey zarumienił się.

- Gł os zniką d - powiedział Sandor. Rozglą dał się przez otwory w heł mie. - Jakieś duszki!

Ksią ż ę roześ miał się, kiedy jego straż nik odgrywał swoją aktorską farsę. Tyrion przywykł już do podobnych ż artó w. - Tutaj, na dole.

Wysoki Sandor spojrzał w dó ł, udają c, ż e dopiero teraz go zauważ ył. - Mał y lord Tyrion - powiedział. - Wybacz, ż e cię nie zauważ ył em.

- Dzisiaj nie mam nastroju do ż artó w. - Tyrion zwró cił się do swojego siostrzeń ca. - Joffrey, najwyż szy czas, abyś udał się do lorda Eddarda i jego ż ony z wyrazami wspó ł czucia.

Joffrey spojrzał na niego ze zł oś cią, jaką mó gł okazać jedynie mł ody Ksią ż ę. - Co im po moich wyrazach wspó ł czucia?

- Nic - odparł Tyrion. - Ale powinieneś to uczynić. Twoja nieobecnoś ć został a już zauważ ona.

- Nie obchodzi mnie ten mał y Stark - powiedział Joffrey. - Nie cierpię wyją cych kobiet.

Tyrion Lannister wycią gną ł ramię i wymierzył policzek siostrzeń cowi. Na jego twarzy pojawił a się czerwona plama.

- Jeszcze jedno sł owo - powiedział Tyrion - a uderzę po raz kolejny.

- Powiem mamie! - zawoł ał Joffrey.

Tyrion uderzył ponownie. Teraz oba policzki Księ cia pł onę ł y rumień cem.

- Powiedz mamie - powiedział Tyrion. - Ale najpierw pó jdziesz do lorda i lady Stark, klę kniesz przed nimi i powiesz, ż e jest ci przykro i ż e sł uż ysz im pomocą w tej godzinie smutku oraz ż e pamię tasz o nich w swojej modlitwie. Rozumiesz mnie? Rozumiesz?

Wydawał o się, ż e chł opiec zaraz się rozpł acze. Jednak pochylił tylko lekko gł owę. Potem odwró cił się i wybiegł z dziedziń ca z dł onią przyciś nię tą do policzka. Tyrion popatrzył za nim.

Poczuł na twarzy cień. Odwró cił się i ujrzał stoją cego tuż za nim Clegane’a. Wielki jak gó ra w swojej czarnej zbroi, cał kowicie zasł aniał sł oń ce. Przył bicę heł mu miał opuszczoną. Patrzą c na nią, moż na był o się przestraszyć, ponieważ został a wykuta na podobień stwo szczerzą cego kł y czarnego ogara, lecz Tyrion zawsze uważ ał, ż e i tak stanowi ona milszy widok niż szkaradnie poparzona twarz Clegane’a.

- Ksią ż ę nie zapomni o tym, mał y lordzie - ostrzegł go Ogar. Jego ś miech zamienił się w gł uche dudnienie we wnę trzu heł mu.

- Mam nadzieję - odparł Tyrion Lannister. - A jeś li nawet, to bą dź jego dobrym psem i przypomnij mu. - Rozejrzał się po dziedziń cu. - Nie wiesz, gdzie mogę znaleź ć mojego brata?

- Je ś niadanie z Kró lową.

- Ach. For certes - odparł Tyrion. Skł onił niedbale gł owę w kierunku Sandora Clegane’a i pogwizdują c, odszedł tak szybko, jak pozwolił y mu jego karł owate nogi. Wspó ł czuł pierwszemu rycerzowi, któ ry zmierzy się tego dnia z Ogarem. Ten czł owiek miał charakter.

W jadalni Goś cinnego Domu spoż ywano w ponurym nastroju zimny posił ek. Jaime siedział w towarzystwie Kró lowej i jej dzieci. Rozmawiali cicho.

- Czy Robert jeszcze ś pi? - spytał Tyrion i zasiadł do stoł u, chociaż nikt go nie zapraszał.

Jego siostra spojrzał a na niego z lekkim niesmakiem; patrzył a tak na niego od chwili jego urodzin. - Kró l w ogó le się nie kł adł - odpowiedział a. - Jest z lordem Eddardem. Ich smutek wypeł nia takż e i jego serce.

- Ach, nasz Robert. Ma ogromne serce - odezwał się Jaime, uś miechają c się leniwie. Niewiele istniał o rzeczy, któ re Jaime traktował poważ nie. Tyrion znał dobrze tę cechę brata i wybaczał mu to. Gotó w był mu wybaczyć prawie wszystko, ponieważ w cią gu cał ego koszmarnego dzieciń stwa tylko Jaime potrafił okazać mu trochę uczucia i szacunku.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.