Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Podziękowania 4 страница



Kupiec Illyrio natychmiast pospieszył ze sł odkim wyjaś nieniem. - Na dzisiejszą ucztę przybywa wielu waż nych goś ci. Tacy ludzie mają wrogó w. Khal musi chronić swoich goś ci, ciebie przede wszystkim, Wasza Mił oś ć. Nie wą tpię, ż e Uzurpator dobrze by zapł acił za twoją gł owę.

- O, tak - odparł ponuro Yiserys. - Pró bował ją dostać, zapewniam cię, Illyrio. Jego zbiry wcią ż idą za nami. Jestem ostatnim smokiem i dopó ki ja ż yję, on nie bę dzie spał spokojnie.

Palankin zwolnił i zatrzymał się. Zasł ony rozsunę ł y się i jeden z niewolnikó w podał rę kę Daenerys, by pomó c jej wysią ś ć. Zauważ ył a, ż e ma naszyjnik ze zwykł ego brą zu. Za nią wysiadł jej brat z dł onią wcią ż zaciś nię tą na rę kojeś ci miecza. Dwó ch silnych niewolnikó w musiał o pomó c kupcowi podnieś ć się.

Wnę trze pał acu wypeł niał a cię ż ka woń korzeni, sł odkich cytryn i cynamonu. Poprowadzono ich przez salę wejś ciową, w któ rej mozaika z kolorowego szkł a przedstawiał a Los Yalyrii. Na ś cianach wisiał y oliwne latarnie z ż elaza. Eunuch stoją cy pod ł ukowatym wejś ciem obroś nię tym kamiennym bluszczem ogł osił ś piewnym gł osem ich przybycie. - Yiserys z Domu Targaryenó w, Trzeci z Rodu - zawoł ał wysokim, sł odkim gł osem - Kró l Andaló w i Rhoynaró w oraz Pierwszych Ludzi, Pan Siedmiu Kró lestw i Protektor Cał ego Pań stwa. Jego siostra, Daenerys Zrodzona z Burzy, Księ ż niczka ze Smoczej Wyspy. Jego szacowny gospodarz, Illyrio Mopatis, Magister z Wolnego Miasta Pentos.

Minę li eunucha i weszli na dziedziniec otoczony kolumnami takż e obroś nię tymi bladym bluszczem. W blasku księ ż yca jego liś cie poł yskiwał y odcieniami koś ci i srebra. Wś ró d goś ci znajdował o się wielu Dothrakó w - ogromni mę ż czyź ni o miedzianej skó rze i opadają cych brodach ś cią gnię tych metalowymi pierś cieniami; dł ugie, czarne wł osy nacierali mocno oliwą i zaplatali w warkocze, któ re obwieszali dzwoneczkami. Ale byli też wś ró d nich najemni zbó je z Pentos, Myr i Tyrosh, czerwony kapł an grubszy nawet od Illyria, wł ochaci mieszkań cy Portu Ibben oraz dostojnicy z Wysp Letnich o skó rze koloru hebanu. Daenerys przyglą dał a się im z zainteresowaniem, lecz z przeraż eniem stwierdził a, ż e jest tam jedyną kobietą.

- Ci trzej to bracia krwi Drogo. - Usł yszał a szept Illyria. - Obok kolumny stoi khal Moro z synem Rhogoro. Ten z zieloną brodą to brat Archonta z Tyrosh, a za nim ser Jorah Mormoni.

Imię ostatniego przycią gnę ł o uwagę Daenerys. - Rycerz?

- A jakż e. - Poprzez brodę Illyria przecisną ł się uś miech. -Namaszczony siedmioma olejami przez samego Wielkiego Septona.

- Co on tutaj robi? - spytał a.

- Uzurpator chciał jego gł owy - wyjaś nił Illyrio. - Chodził o o jakiś drobny afront. Sprzedał kł usownikó w jakiemuś handlarzowi niewolnikó w z Tyrosh, zamiast oddać ich ludziom z Nocnej Straż y. Co za absurdalne prawo. Czł owiek powinien mó c robić ze swoją wł asnoś cią co mu się podoba.

- Chciał bym porozmawiać z ser Jorahem przed koń cem wieczoru - powiedział jej brat. Dany przyglą dał a się rycerzowi zaciekawiona. Był ł ysieją cym mę ż czyzną, któ ry z pewnoś cią ukoń czył czterdzieś ci lat, lecz trzymał się dobrze. Jego stró j wykonany był gł ó wnie z weł ny i skó ry, a nie z jedwabiu i baweł ny, jak stroje pozostał ych. Miał na sobie ciemnozieloną tunikę, na któ rej widniał czarny niedź wiedź na tylnych ł apach.

Wcią ż przyglą dał a się dziwnemu przybyszowi z rodzinnych stron, któ rych nigdy nie widział a, kiedy nagle poczuł a na ramieniu wilgotną dł oń Illyria. - Spó jrz tam, sł odka księ ż niczko - szepną ł. - Oto khal we wł asnej osobie.

Dany miał a ochotę odwró cić się i uciec, lecz jej brat nie spuszczał z niej oczu. Dobrze wiedział a, ż e obudzi smoka, jeś li go rozgniewa. Dlatego natychmiast odwró cił a się i spojrzał a na mę ż czyznę, któ ry - jak wierzył Yiserys - jeszcze tego wieczoru poprosi ją o rę kę.

Pomyś lał a, ż e mł oda niewolnica mó wił a prawdę. Khal Drogo był o gł owę wyż szy od pozostał ych mę ż czyzn, a mimo to poruszał się z gracją, jak pantera z menaż erii Illyria. Okazał się mł odszy, niż się spodziewał a, nie mó gł mieć wię cej niż trzydzieś ci lat. Jego skó ra bł yszczał a jak wypolerowana miedź, a spiż owe i zł ote obrę cze spinał y jego gę ste wą sy.

- Muszę zł oż yć ukł ony - powiedział kupiec. - Zaczekajcie tutaj. Przyprowadzę go do was.

Illyrio odszedł, koł yszą c się na nogach, podczas gdy jej brat ują ł ją za ramię, ś ciskają c mocno palcami. - Widzisz ten warkocz, sł odka siostro?

Warkocz Drogo, czarny jak noc, cię ż ki od wonnych olejkó w. Obwieszony był dzwoneczkami, któ re podzwaniał y delikatnie, kiedy się poruszał. Się gał daleko poniż ej pasa, nawet poniż ej jego poś ladkó w, a jego koniec ocierał mu się o tył ud.

- Widzisz, jaki jest dł ugi? - spytał Yiserys. - Kiedy Dothrak zostaje pokonany w bitwie, obcina swó j warkocz, co ma symbolizować jego hań bę, ż eby dowiedział się o niej cał y ś wiat. Nikt dotą d nie pokonał khala Drogo. Jest jakby wcieleniem Aegona, Pana Smokó w, a ty zostaniesz jego kró lową.

Dany spojrzał a na khala Drogo. Twarz miał dziką i okrutną, oczy zimne i ciemne jak onyks. Jej brat ranił ją czasem, kiedy budził a smoka, lecz jego nie bał a się tym samym strachem, jaki wzbudzał w niej czł owiek, na któ rego teraz patrzył a. - Nie chcę być jego kró lową. - Usł yszał a swó j wł asny, cienki gł os. - Proszę, proszę, Yiserysie. Nie chcę. Chcę wró cić do domu.

- Do domu! - Mó wił ś ciszonym gł osem, lecz i tak wyczuł a w jego sł owach wś ciekł oś ć. Pocią gną ł ją w cień, wpijają c jej mocno palce w ramię. - Jak mamy wró cić do domu? - spytał, a na myś li miał Kró lewską Przystań, Smocze Wyspy i cał e utracone kró lestwo.

Dany miał a na myś li pokoje w domu Illyria, a nie ich prawdziwy dom, lecz brat nie chciał jej sł uchać. Nie tam był jego dom. I nawet nie ogromny dom z czerwonymi drzwiami. Jego palce wpijał y się coraz gł ę biej w jej ramię, domagają c się odpowiedzi. - Nie wiem… - przemó wił a wreszcie zał amują cym się gł osem. Ł zy napł ynę ł y jej do oczu.

- Ale ja wiem - rzucił gniewnie. - Wró cimy do domu z armią, sł odka siostro. Z armią khala Drogo, tylko w ten sposó b. A jeś li z tego powodu bę dziesz musiał a go poś lubić i pó jś ć do jego ł ó ż ka, to tak zrobisz. - Uś miechną ł się do niej. - Pozwolił bym cał emu jego khalasar przerż ną ć cię, gdyby trzeba był o, sł odka siostro, pozwolił bym na to czterdziestu tysią com jego ludzi, a nawet ich koniom, gdybym za to miał otrzymać moją armię. Ciesz się, ż e masz tylko jednego Drogo. Z czasem moż e nawet go polubisz. A teraz otrzyj ł zy. Idzie tutaj z Illyriem, a ty nie bę dziesz pł akał a.

Dany odwró cił a się, ż eby się przekonać, czy mó wi prawdę. Rzeczywiś cie, Illyrio, uś miechnię ty i zgię ty w pó ł, prowadził do nich khala Drogo. Starł a dł onią ł zy, któ re nie zdą ż ył y jeszcze opaś ć. - Uś miechnij się - szepną ł nerwowo Yiserys, opuszczają c dł oń na rę kojeś ć miecza. - I wyprostuj się. Niech zobaczy, ż e masz piersi, chociaż tylko bogowie wiedzą, jakie marne.

Daenerys uś miechnę ł a się i wyprostował a.


Eddard

 

Goś cie pł ynę li przez zamkową bramę rzeką zł ota, srebra i wypolerowanej stali. Trzystu ludzi, kwiat rycerstwa, zaprzysię ż one miecze, a takż e wolni. Nad ich gł owami powiewał tuzin zł ocistych sztandaró w, któ re pł ynę ł y na pó ł nocnym wietrze, a na każ dym widniał jeleń w koronie rodu Baratheona.

Ned znał wielu spoś ró d rycerzy. Oto nadjechał ser Jaime Lannister o wł osach jasnych jak kute zł oto, a za nim Sandor Clegane z twarzą straszliwie poparzoną. Wysoki chł opiec jadą cy obok niego musiał być nastę pcą tronu, a pokurczony, mał y czł owieczek za nimi, to z pewnoś cią Karzeł, Tyrion Lannister.

Ned rozpoznawał wielu, a mimo to ogromny mę ż czyzna, jadą cy na czele kolumny w towarzystwie dwó ch rycerzy odzianych w ś nież nobiał e pł aszcze Gwardii Kró lewskiej, wydawał mu się prawie obcy… dopó ki nie zeskoczył raź no ze swojego rumaka i nie zagrzmiał znanym już gł osem, obejmują c Neda miaż dż ą cym uś ciskiem. - Bogowie, jak dobrze zobaczyć znowu tę twoją zmarznię tą twarz. - Kró l przyjrzał się uważ nie Nedowi i roześ miał się. - Nie zmienił eś się ani trochę.

Ned chciał by mó c powiedzieć to samo o goś ciu. Minę ł o czternaś cie lat, kiedy pojechali razem, ż eby zdobyć tron, a Lord Storm’s Ending był wtedy gł adko ogolonym, bystrookim i muskularnym mę ż czyzną. Mierzył sześ ć i pó ł stopy, gó rują c nad wię kszoś cią mę ż czyzn, a kiedy jeszcze ubrał zbroję i ogromny heł m z rogami, wyglą dał jak olbrzym. Sił ą takż e doró wnywał olbrzymom, dlatego jego bronią stał a się nabijana ż elazem maczuga wojenna, któ rą Ned z trudem podnosił.

W tamtych czasach zapach skó ry i krwi przenikał jego ciał o niczym zapach perfum.

Teraz był y to rzeczywiś cie perfumy, a jego talia doró wnywał a jego wzrostowi. Ned ostatni raz widział Kró la siedem lat temu, w czasie rebelii Balona Greyjoya, kiedy to jeleń i wilkor poł ą czył y się, by definitywnie ukró cić pretensje samozwań czego Kró la z Wysp Ż elaznych. Od tamtej nocy, kiedy stali obok siebie w podbitym grodzie Greyjoya, gdzie Robert przyją ł kapitulację pokonanego lorda, a Ned przyją ł jego syna, Theona, jako podopiecznego i zakł adnika, Kró l przytył co najmniej o osiem kamieni. Sztywna i czarna broda zakrywał a jego podwó jny podbró dek i obwisł e policzki, lecz nic nie mogł o zakryć jego brzucha i podkrą ż onych oczu.

Teraz Robert nie tylko był przyjacielem Neda, ale i jego Kró lem, dlatego przywitał go kró tko: - Wasza Mił oś ć. Winterfell jest twoje.

Pozostali goś cie takż e zsiadali już z koni, po któ re przychodzili stajenni. Kró lowa, Cersei Lannister, weszł a z mł odszymi dzieć mi przez bramę pieszo. Powó z, któ rym przyjechali - ogromna, dę bowa karoca o dwó ch poziomach cią gnię ta przez czterdzieś ci koni pocią gowych - okazał się zbyt szeroki i nie mó gł przejechać przez zamkową bramę. Ned przyklę kną ł w ś niegu, by ucał ować pierś cień Kró lowej, podczas gdy Robert uś ciskał serdecznie Catelyn. Potem obie strony przyprowadził y i przedstawił y dzieci.

Jeszcze dobrze nie skoń czył y się formalne powitania, kiedy Kró l zwró cił się do gospodarza: - Zaprowadź mnie do krypty, Eddardzie. Zł oż ę uszanowanie.

Ned bardzo się ucieszył, ż e Kró l wcią ż ją pamię tał po tylu latach. Rozkazał przynieś ć latarnię. Nic wię cej nie trzeba był o mó wić. Kró lowa pró bował a protestować: jechali przez cał y dzień, wszyscy byli zmę czeni i zzię bnię ci i z pewnoś cią zechcą się najpierw odś wież yć, zmarli mogą poczekać. Wystarczył o jedno spojrzenie Roberta, ż eby zamilkł a. Jej brat bliź niak, Jaime, ują ł ją pod ramię.

Razem zeszli do krypty, Ned i jego Kró l, któ rego ledwo rozpoznał. Krę te kamienne schody był y bardzo wą skie, dlatego Ned szedł pierwszy z latarnią. - Już zaczynał em się martwić, ż e nigdy nie dojedziemy do Winterfell - uż alał się Robert, idą c w dó ł za Nedem. - Sł uchają c tego, co mó wią o moich Siedmiu Kró lestwach na poł udniu, czł owiek zapomina, ż e twoja czę ś ć jest tak duż a jak pozostał e sześ ć.

- Ufam, ż e miał eś dobrą podró ż, Wasza Mił oś ć?

Robert prychną ł. - Bagna, pola i lasy, a do tego na pó ł noc od Przesmyku ani jednej godziwej karczmy. Jeszcze nie widział em takiego pustkowia. Gdzie się podziali twoi ludzie?

- Moż e byli zbyt nieś miali, ż eby wyjś ć ci na spotkanie - zaż artował Ned. Czuł chł ó d wieją cy od doł u, zimny oddech z wnę trza ziemi.

- Rzadki to widok oglą dać Kró la na pó ł nocy.

Robert znowu prychną ł. - Raczej chowali się pod ś niegiem. Ś nieg, Ned! - Kró l opierał się rę ką o ś cianę, schodzą c powoli.

- Ś nieg pó ź nym latem nie jest tutaj niczym niezwykł ym - wyjaś nił Ned. - Mam nadzieję, ż e nie dał ci się bardzo we znaki. Zwykle nie ma go duż o o tej porze.

- Niech Inni porwą twó j ś nieg - zaklą ł Robert. - W takim razie jak tu wyglą da zimą? Wolę nie myś leć.

- Zimy są cię ż kie - przyznał Ned. - Ale Starkowie przetrwają. Zawsze dają sobie radę.

- Musisz przyjechać na poł udnie - powiedział Robert. - Powinieneś zakosztować lata, zanim odejdzie. W Wysogrodzie mamy pola zł ocistych ró ż, któ re cią gną się aż po horyzont. Owoce są tak dojrzał e, ż e eksplodują ci w ustach, melony, brzoskwinie, ś liwki, ach, nigdy nie zakosztował eś podobnej sł odyczy. Przywiozł em trochę owocó w, wię c sam się przekonasz. Nawet w Koń cu Burzy, przy wietrze wieją cym od zatoki, dni są tak upalne, ż e ledwo się ruszasz. Powinieneś też zobaczyć miasta, Ned! Wszę dzie kwiaty, targi peł ne ż ywnoś ci, wino tak tanie i dobre, ż e moż na się tym wszystkim upić, wdychają c tylko powietrze. Wszyscy są grubi, pijani i bogaci. - Roześ miał się i poklepał swó j wydatny brzuch. - A dziewczyny, Ned! - dodał i otworzył szerzej oczy. - Mó wię ci, w upale kobiety zapominają o skromnoś ci. Ką pią się nago w rzece, tuż pod oknami zamku. Nawet na ulicach jest za gorą co na futra czy weł niane ubrania, wię c ubierają kró tkie szatki, jedwabne, jeś li je stać, albo baweł niane, ale to nie ma znaczenia, kiedy się pocą i ubranie przylega do ich ciał a. Wtedy wglą dają jakby chodził y nago. - Kró l roześ miał się uradowany.

Robert Baratheon zawsze należ ał do ludzi o ogromnych apetytach, któ rzy wiedzą, jak korzystać z przyjemnoś ci. W tym wzglę dzie Eddard Stark stanowił jego przeciwień stwo, ale od razu zauważ ył, ż e Kró l pł aci cenę za swoje przyjemnoś ci. Robert dyszał cię ż ko, a twarz miał czerwoną, kiedy dotarli wreszcie na sam dó ł i weszli w ciemnoś ć krypty.

- Wasza Mił oś ć - przemó wił Ned z szacunkiem. Zatoczył latarnią ł uk. Cienie poruszył y i zniknę ł y. Migocą ce ś wiatł o ś lizgał o się po kamiennej podł odze i ocierał o o granitowe kolumny, któ re, po dwie obok siebie, odchodził y w ciemnoś ć. Pomię dzy nimi, pod ś cianą, siedzieli zmarli na kamiennych tronach, plecami zwró ceni do grobowcó w, gdzie zł oż ono ich ś miertelne szczą tki. - Ona spoczywa na koń cu, u boku ojca i Brandona.

Poszedł pierwszy mię dzy rzę dami kolumn, a Robert ruszył za nim w milczeniu, drż ą c w podziemnym chł odzie. Tutaj, w dole, zawsze panował chł ó d. Szli mię dzy grobami potomkó w Rodu Starkó w, a ich kroki odbijał y się echem od sklepienia. Przyglą dali im się kolejni panowie Winterfell. Ich podobizny wyrzeź biono w kamieniach, któ re zamykał y ich grobowce. Siedzieli w rzę dach, a ich kamienne oczy patrzył y w wieczną ciemnoś ć. Każ demu towarzyszył wilkor, zwinię ty wokó ł jego stó p. Przesuwają ce się cienie sprawiał y, ż e kamienne postacie wydawał y się poruszać, kiedy mijali je goś cie ze ś wiata ż ywych.

Zgodnie z pradawnym zwyczajem na kolanach kolejnych panó w Winterfell spoczywał miecz, któ ry miał sprawić, ż e mś ciwe duchy pozostał y w swoich grobach. Najstarsze miecze dawno już zjadł a rdza, tak ż e pozostał y po nich zaledwie rudawe plamy w miejscach, gdzie metal dotykał kamienia. Ned zastanawiał się, czy to znaczy, ż e teraz duchy mogł y swobodnie bł ą dzić po zamku. Miał nadzieję, ż e nie. Pierwsi panowie Winterfell byli surowymi ludź mi, podobnie jak ich ziemia. Przez cał e wieki, zanim przez morze przybyli Wł adcy Smokó w, nazywali się Kró lami Pó ł nocy i nigdy nie skł adali przysię gi posł uszeń stwa wobec czł owieka.

Wreszcie Ned zatrzymał się i unió sł latarnię. Krypta cią gnę ł a się jeszcze dalej w ciemnoś ć, lecz kolejne groby był y puste i otwarte, czarne dziury, oczekują ce na swoich zmarł ych, na niego i jego dzieci. Ned nie lubił o tym myś leć. - Tutaj - powiedział tylko.

Robert przyklę kną ł i pochylił gł owę w milczeniu.

Miał przed sobą trzy grobowce. Lord Rickard Stark, ojciec Neda, był mę ż czyzną o pocią gł ej, surowej twarzy. Kamieniarz znał go bardzo dobrze. Siedział z prostotą i godnoś cią, z dł onią zaciś nię tą na rę kojeś ci miecza, chociaż w ż yciu miecze go zawiodł y. W mniejszych grobach po obu stronach spoczywał y jego dzieci.

Brandon zmarł w wieku dwudziestu lat, uduszony z rozkazu szalonego kró la Aerysa Targaryena, na kilka dni przed dniem, w któ rym miał poś lubić Catelyn Tully z Riverrun. Ojciec musiał patrzeć, jak umiera syn. To Brandon urodził się, ż eby wstą pić na tron, był najstarszy.

Lyanna miał a zaledwie szesnaś cie lat, panna o niespotykanej urodzie. Ned kochał ją cał ym sercem. Robert uwielbiał ją jeszcze bardziej. Miał a zostać jego ż oną.

- Był a pię kniejsza - przemó wił Kró l po dł ugiej chwili milczenia. Jego spojrzenie bł ą dził o po twarzy Lyanny, jakby wierzył, ż e sił ą woli przywró ci ją do ż ycia. Wreszcie podnió sł się niezgrabnie. - A niech to, Ned. Musiał eś ją pochować w takim miejscu? - Mó wił gł osem zdł awionym smutkiem. - Zasł uż ył a na coś wię cej niż ciemnoś ć …

- Należ ał a do Starkó w z Winterfell - odpowiedział spokojnie Ned. - Tu jest jej miejsce.

- Powinna spoczywać gdzieś na wzgó rzu, pod drzewem owocowym, gdzie ś wieci sł oń ce, pł yną chmury i pada deszcz, któ ry ją obmywa.

- Był em przy niej w chwili ś mierci - przypomniał Ned Kró lowi. - Pragnę ł a wró cić do domu i spoczą ć obok Brandona i ojca. - Niekiedy wcią ż jeszcze sł yszał jej sł owa. Obiecaj mi, mó wił a, pł aczą c w pokoju przesyconym zapachem krwi i ró ż. Obiecaj mi, Ned. Gorą czka pozbawił a ją sił, dlatego mó wił a ledwo sł yszalnym szeptem, lecz kiedy obiecał speł nić jej proś bę, strach z oczu jego siostry ustą pił. Ned pamię tał, jak się wtedy uś miechnę ł a, jak mocno ś cisnę ł a mu dł oń, zanim wypuś cił a nić ż ycia - z jej dł oni wysypał y się pł atki ró ż y, czarne i martwe. Potem już nic nie pamię tał. Odnaleziono go uczepionego jej ciał a, milczą cego i pogrą ż onego w smutku. Howland Reed, mał y wyspiarz, rozł ą czył ich dł onie, lecz tego Ned już nie pamię tał. - Przynoszę jej kwiaty, kiedy tylko mogę - powiedział. - Lyanna bardzo… bardzo je lubił a.

Kró l dotkną ł jej policzka, muskają c palcami surowy kamień, jakby dotykał twarzy ż ywej kobiety. - Ś lubował em, ż e zabiję Rhaegara za to, co jej zrobił.

- I tak się stał o - przypomniał mu Ned.

- Tylko raz - odparł Robert z goryczą.

Przybyli do brodu rzeki Trident, kiedy wokó ł szalał a bitwa. Robert ze swoją ogromną maczugą, w heł mie z rogami, natomiast targaryeń ski ksią ż ę w czarnej zbroi. Na jego napierś niku widniał herb jego rodu, trzygł owy smok, ozdobiony rubinami, któ re w blasku sł oń ca migotał y jak pł omyki ognia. Czerwone wody Tridentu kipiał y wokó ł kopyt ich wierzchowcó w, kiedy objeż dż ali się i zadawali ciosy raz po raz, aż wreszcie druzgocą cy mł ot Roberta dosię gną ł smoka i piersi, któ rą skrywał. Kiedy Ned dotarł na miejsce walki, Rhaegar leż ał martwy w wodzie, a ż oł nierze obu armii brodzili w kotł ują cej się wodzie w poszukiwaniu rubinó w, któ re posypał y się ze zbroi pokonanego.

- W snach zabijam go co noc - wyznał Robert. - I tysią c ś mierci był oby za mał ą karą.

Ned nic nie odpowiedział. Dopiero po dł uż szej chwili odezwał się: - Wasza Mił oś ć, powinniś my wracać. Twoja ż ona czeka.

- Niech Inni porwą moją ż onę - mrukną ł ponuro Robert, lecz odwró cił się i ruszył cię ż ko z powrotem. - A jak jeszcze raz usł yszę „Waszą Mił oś ć ”, to każ ę twoją gł owę nadziać na pal. Mię dzy nami jest coś wię cej niż tylko to.

- Nie zapomniał em - rzekł spokojnie Ned. Kiedy Kró l nic nie odpowiedział, dodał: - Opowiedz mi o Jonie.

Robert pokrę cił gł ową. - Jeszcze nie widział em, ż eby ktoś pogrą ż ył się w chorobie tak szybko. W dzień imienia mojego syna zorganizowaliś my turniej. Gdybyś go wtedy widział, pomyś lał byś, ż e bę dzie ż ył wiecznie. A dwa tygodnie pó ź niej już nie ż ył. Choroba strawił a mu wnę trznoś ci niczym ogień. Wypalił a go. - Zatrzymał się przy jednym z filaró w, przed grobem jednego z dawno zmarł ych Starkó w. - Kochał em staruszka.

- Obaj go kochaliś my. - Ned zamilkł na moment. - Catelyn martwi się o siostrę. Jak Lysa znosi cierpienie?

Robert skrzywił się. - Prawdę mó wią c, nie najlepiej - przyznał. - Wydaje mi się, ż e ś mierć Jona zać mił a jej umysł. Zabrał a chł opaka do Orlego Gniazda. Wbrew moim ż yczeniom. Zamierzał em wzią ć go pod opiekę razem z Tywinem Lannisterem w Casterly Rock. Jon nie miał braci ani innych synó w. Nie chciał em, ż eby wychowywał y go kobiety.

Ned prę dzej powierzył by dziecko ż mii niż lordowi Tywinowi, lecz nie powiedział tego gł oś no. Niektó re stare rany nigdy się do koń ca nie zabliź niają i krwawią przy najmniejszym nawet zadrapaniu. - No có ż, ż ona utracił a mę ż a - odezwał się ostroż nie. - Moż e jako matka obawiał a się utracić syna. Chł opak jest jeszcze mał y.

- Chorowity sześ ciolatek, Lord Eyrie, bogowie, miejcie litoś ć - zaklą ł Kró l. - Lord Tywin nigdy przedtem nie brał wychowanka. Lysa powinna czuć się zaszczycona moją propozycją. Lannisterowie to wielki i wspaniał y ró d. Nie chciał a o niczym sł yszeć. Uciekł a pod osł oną nocy, bez sł owa, bez pytania. Cersei wś ciekł a się. - Westchną ł. - Chł opak jest moim imiennikiem, wiedział eś o tym? Robert Arryn. Ś lubował em opiekować się nim. Ale jak mam to robić, kiedy jego matka go wykrada?

- Ja go wezmę pod opiekę, jeś li sobie tego ż yczysz - zaoferował Ned. - Lysa powinna na to przystać. Dawniej przyjaź nił y się z Catelyn, tak wię c bę dzie tu chyba mile widziana.

- Jesteś wspaniał omyś lny, mó j przyjacielu - odparł Kró l. - Ale za pó ź no. Lord Tywin wyraził już zgodę. Uczynilibyś my mu duż y afront, oddają c chł opaka komu innemu.

- Bardziej obchodzi mnie los siostrzeń ca niż duma Lannistera - odpowiedział Ned.

- Dlatego ż e nie ś pisz z kobietą z rodu Lannisteró w. - Robert roześ miał się, a jego ś miech zagrzechotał na ś cianach grobowcó w i uleciał pod sklepienie. Poś ró d gę stwiny jego dł ugiej, czarnej brody bł ysnę ł y biał e zę by. - Ach, Ned - powiedział. - Wcią ż jesteś zbyt poważ ny.

- Obją ł Neda masywnym ramieniem. - Miał em zamiar odł oż yć tę rozmowę na pó ź niej, ale widzę, ż e nie ma takiej potrzeby. Chodź.

Ruszyli mię dzy kolumnami. Wydawał o się, ż e ś lepe kamienne oczy ś ledzą ich nieustannie. Kró l wcią ż obejmował Neda. - Pewnie zastanawiał eś się, dlaczego wreszcie po tak dł ugim czasie zdecydował em się przyjechać do Winterfell.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.