Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Podziękowania 2 страница



Mę ż czyznę wyprowadzono już wcześ niej przed ogrodzenie niewielkiego grodu wś ró d wzgó rz. Robb są dził, ż e jest to dziki, zaprzysię ż ony Mance’owi Rayderowi, Kró lowi-poza-Murem. Na samą myś l o tym Bran poczuł gę sią skó rkę. Przypomniał sobie opowieś ci Starej Niani. Od niej dowiedział się, ż e dzicy są okrutnymi ludź mi, kradną, mordują i handlują ludź mi. Zadawali się z olbrzymami i wampirami, nocą porywali dziewczynki i pili krew z wypolerowanych rogó w. A ich kobiety w czasie Dł ugiej Nocy sypiał y z Innymi i rodził y na wpó ł ludzkie istoty.

Mę ż czyzna, któ rego ujrzeli, przywią zany mocno do muru w oczekiwaniu na egzekucję, okazał się jednak stary i wychudzony, niewiele wyż szy od Robba. Stracił na mrozie uszy i palec, a ubrany był na czarno, podobnie jak bracia z Nocnej Straż y, tyle tylko, ż e jego odzienie był o brudne i postrzę pione.

Para z ludzkich i koń skich oddechó w mieszał a się w zimnym powietrzu poranka, kiedy pan ojciec rozkazał odwią zać mę ż czyznę i przywlec przed ich oblicza. Robb i Jon siedzieli nieruchomo na grzbietach swoich koni ustawionych po obu stronach kuca Brana, któ ry starał się, by wyglą dać na wię cej niż siedem lat, i udawał, ż e taki widok nie jest mu obcy. Delikatny powiew wiatru poruszył bramą grodu. Nad ich gł owami zatrzepotał proporzec rodu Starkó w z Winterfell: szary wilkor pę dzą cy przez ś nież nobiał e pole.

Ojciec Brana siedział nieruchomo na koniu, a jego dł ugie brą zowe wł osy powiewał y na wietrze. Miał trzydzieś ci dwa lata, lecz postarzał a go kró tko przystrzyż ona broda przetykana siwizną. Tego dnia w jego oczach czaił o się ponure spojrzenie, a on sam ani trochę nie przypominał czł owieka, któ ry opowiada wieczorem przy ogniu o czasach bohateró w i dzieciach lasu. Jakby zdją ł maskę ojca, pomyś lał Bran, i zał oż ył maskę lorda Starka z Winterfell.

W chł odzie poranka zadawano pytania i padał y odpowiedzi, lecz pó ź niej Bran niewiele pamię tał z tego, co został o powiedziane. Wreszcie pan ojciec wydał rozkaz i dwaj straż nicy przycią gnę li obdartego mę ż czyznę do pnia grabu na ś rodku placu. Poł oż yli mu gł owę na twardym, czarnym pień ku. Lord Eddard Stark zsiadł z konia, a jego podopieczny, Theon Greyjoy, przynió sł jego miecz, Ló d. Ostrze miał szerokie jak dł oń mę ż czyzny, a dł ugoś cią przewyż szał nawet wzrost Robba. Wykute z valyriań skiej stali za pomocą magii, był o ciemne jak dym i bez jakiejkolwiek szczerby.

Ojciec zdją ł rę kawiczki i podał je Jory’emu Casselowi, kapitanowi gwardii przybocznej. Ują ł Ló d w obie rę ce i przemó wił:

- W imieniu Roberta z Domu Baratheonó w, Pierwszego z Rodu, Kró la Andaló w, Rhoynaró w oraz Pierwszych Ludzi, wyrokiem Eddarda z Rodu Starkó w, Lorda Winterfell i Namiestnika Pó ł nocy skazuję cię na ś mierć. - Po tych sł owach unió sł miecz wysoko nad gł owę.

Jon Snow, brat bę kart Brana, przysuną ł się do niego.

- Trzymaj mocno kuca - szepną ł. - I nie odwracaj się. Ojciec zauważ y, jeś li się odwró cisz.

Bran trzymał mocno kuca i nie odwró cił się.

Ojciec pozbawił gł owy skazań ca jednym pewnym cię ciem. Krew trysnę ł a na ś nieg, czerwona jak letnie wino. Jeden z koni staną ł dę ba i trzeba był o go mocno trzymać, by się nie spł oszył. Bran nie mó gł oderwać oczu od krwi. Patrzył, jak ś nieg wokó ł pnia pije ją ł apczywie, zmieniają c barwę.

Odcię ta gł owa odbił a się od korzenia i zatrzymał a dopiero tuż przy nogach Greyjoya. Theon był chudym, ciemnowł osym mł odzień cem w wieku dziewię tnastu lat, któ rego wszystko ś mieszył o. Teraz takż e roześ miał się i kopną ł gł owę.

- Bł azen - mrukną ł Jon na tyle cicho, by nie usł yszał tego Greyjoy. Poł oż ył dł oń na ramieniu Brana, a ten spojrzał na przyrodniego brata. - Dobrze się spisał eś - przemó wił Jon z powagą. Jon miał czternaś cie lat i już nie raz patrzył, jak wymierzano sprawiedliwoś ć.

Kiedy wyruszyli w dł ugą powrotne drogę do Winterfell, jakby się ochł odził o, chociaż ustał wiatr, a sł oń ce stał o wyż ej na niebie. Bran i jego bracia jechali daleko z przodu przed cał ą grupą; jego kuc z trudem nadą ż ał za koń mi.

- Dezerter umarł dzielnie - powiedział Robb. Był rosł ym mł odzień cem, któ ry z każ dym dniem stawał się wię kszy. Z karnacji podobny do matki: jasna cera, rudawobrą zowe wł osy i niebieskie oczy Tullych z Riverrun. - Przynajmniej nie okazał się tchó rzem.

- Nie - powiedział cicho Jon Snow. - To nie był a odwaga. On był ś miertelnie przeraż ony. Widział em to w jego oczach. - Oczy Jona był y szare, prawie czarne, lecz był y to oczy, przed któ rymi nic się nie ukrył o. Jon miał tyle lat, co Robb. Wcale nie byli do siebie podobni. Jon był smukł y i ciemnowł osy, Robb muskularny i jasnowł osy; Jon zwinny i peł en gracji, jego przyrodni brat zaś silny i szybki.

Robb nie wydawał się zdziwiony. - Niech Inni wydrapią mu oczy - zaklą ł. - Umarł dzielnie. Ś cigamy się do mostu?

- Zgoda - powiedział Jon i ś cisną ł pię tami boki konia. Robb zaklą ł i popę dził za nim galopem, pokrzykiwał i ś miał się gł oś no, tymczasem Jon jechał w milczeniu, skupiony. Ich konie wyrzucał y w gó rę kopytami tumany ś nież nego pył u.

Bran nie pró bował ich gonić. Jego kuc nie miał szans z koń mi. Jechał wolno, nie przestają c myś leć o oczach skazanego mę ż czyzny, któ re przedtem zobaczył. Niebawem ś miech Robba umilkł i las znowu pogrą ż ył się w ciszy.

Zamyś lony, nie usł yszał, kiedy ojciec i jego ś wita go dogonili. - Dobrze się czujesz, Bran? - spytał ojciec, któ ry nieoczekiwanie znalazł się u jego boku.

- Tak, ojcze - odpowiedział. Spojrzał w gó rę. Jego pan ojciec, owinię ty w futra i skó ry, patrzył na niego ze swojego ogromnego rumaka niczym olbrzym. - Robb twierdzi, ż e tamten czł owiek umarł dzielnie, ale Jon twierdzi, ż e się bał.

- A co ty myś lisz? - spytał ojciec.

Bran zastanowił się. - Czy moż na okazać dzielnoś ć, boją c się jednocześ nie?

- Tylko wtedy moż na być naprawdę dzielnym - odpowiedział ojciec. - Czy rozumiesz, dlaczego to zrobił em?

- To był dziki - powiedział Bran. - A dzicy porywają kobiety i sprzedają je Innym.

Jego pan ojciec uś miechną ł się. - Znowu sł uchał eś opowieś ci Starej Niani. W rzeczywistoś ci ten czł owiek zł amał przysię gę, zdezerterował z Nocnej Straż y. Tacy są najbardziej niebezpieczni. Dezerter dobrze wie, ż e zginie, jeś li zostanie zł apany, dlatego ż eby się ratować, nie cofnie się przed ż adną zbrodnią, nawet najpodlejszą. Ale mnie nie o to chodził o. Nie pytał em cię, dlaczego on zginą ł, lecz dlaczego ja muszę robić to osobiś cie.

Bran nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. - Kró l Robert ma kata - odpowiedział niepewnie.

- Tak - przyznał ojciec. - Podobnie jak jego poprzednicy, Targaryenowie. Lecz my postę pujemy wedł ug starszych zwyczajó w. W ż ył ach Starkó w wcią ż pł ynie krew Pierwszych Ludzi. Wierzymy, ż e ten, kto wydaje wyrok, sam powinien go wykonać. Jeś li chcesz odebrać komuś ż ycie, powinieneś spojrzeć mu w oczy i wysł uchać jego ostatnich sł ó w. Jesteś mu to winien. Kiedy nie masz odwagi tego uczynić, ską d moż esz wiedzieć, ż e ten czł owiek zasł uguje na ś mierć?

- Któ regoś dnia ty, Bran, zostaniesz chorą ż ym Robba, bę dziesz zasiadał we wł asnej twierdzy i sam wymierzał sprawiedliwoś ć. Gdy nadejdzie ta chwila, musisz pamię tać, ż eby nie stał a się ona dla ciebie przyjemną, lecz też nie wolno ci odwracać wzroku. Wł adca, któ ry chowa się za pł atnym katem, szybko zapomina, czym jest ś mierć.

W tym momencie na grzbiecie wzgó rza pojawił się Jon. Machają c rę ką, krzyczał: - Ojcze, Bran, chodź cie szybko, zobaczcie, co znalazł Robb! - W nastę pnej chwili już znikną ł za wzgó rzem.

Podjechał do nich Jory. - Jakieś kł opoty, panie?

- Bez wą tpienia - odparł pan ojciec. - Zobaczmy, co tam znowu nabroili moi synowie. Ruszył kł usem, a Jory, Bran i pozostali pojechali za nim.

Znaleź li Robba na pó ł nocnym brzegu rzeki. Jon siedział jeszcze na koniu obok niego. W koń cu lata spadł y obfite ś niegi, dlatego Robb stał w zaspie po kolana z odrzuconym kapturem, tak ż e sł oń ce odbijał o się od jego jasnych wł osó w. Trzymał coś na rę kach. Obaj rozmawiali podnieconymi i ś ciszonymi gł osami.

Jeź dź cy zbliż ali się do nich ostroż nie przez zaspy, starają c się wybierać ró wną drogę na niepewnym gruncie. Pierwsi dojechali do nich Jory Cassel i Theon Greyjoy. Greyjoy jechał, ś mieją c się i ż artują c. Bran usł yszał, jak tamten wypuszcza z sykiem powietrze.

- Bogowie! - zawoł ał, pró bują c utrzymać ró wnowagę na koniu, kiedy się gną ł po miecz.

Jory trzymał już swó j w dł oni.

- Robb, odsuń się od tego! - zawoł ał, a jego koń staną ł dę ba.

Mł odzieniec uś miechną ł się tylko i spojrzał sponad tego, co trzymał na rę kach. - Ona już nic ci nie zrobi, Jory - powiedział. - Zdechł a.

Bran czuł rozpierają cą go ciekawoś ć. Chę tnie pognał by do przodu na swoim kucu, lecz ojciec kazał im zsią ś ć z koni jeszcze przy moś cie i dalej pó jś ć pieszo. Bran zeskoczył na ziemię i pognał do przodu. Teraz takż e Jon, Jory i Theon zdą ż yli już zsią ś ć z koni.

- Na siedem piekieł, co to jest? - odezwał się Greyjoy.

- Wilk - powiedział Robb.

- Odmieniec - odpowiedział Greyjoy. - Popatrz, jaki jest duż y. - Bran czuł, jak mocno bije mu serce, kiedy przebrną ł przez zaspę się gają cą mu do pasa i staną ł u boku brata.

Ujrzał ogromną, ciemną postać, martwą i na wpó ł zagrzebaną w zakrwawionym ś niegu. W szarej, kudł atej sierś ci lś nił ló d, a nad zdechł ym zwierzę ciem unosił się sł aby odó r zepsucia. Bran dostrzegł robaki peł zają ce po oczach i poż ó ł kł e zę by w pysku. Najwię ksze jednak wraż enie zrobił y na nim rozmiary zwierzę cia. Wilk był wię kszy od jego kuca, dwukrotnie wię kszy od najwię kszego ogara z psiarni jego ojca.

- To nie jest odmieniec - powiedział Jon spokojnie. - To jest wilkor. One są wię ksze od wilkó w.

- Nie widywano ich od dwustu lat na poł udnie od Muru - wtrą cił Theon Greyjoy.

- Teraz jednak widzę - odparł Jon.

Bran oderwał wzrok od potwora i wtedy dokł adniej przyjrzał się temu, co Robb trzyma na rę kach. Wydał okrzyk radoś ci i podszedł bliż ej. Szczenię przypominał o kulkę z szaroczarnego futra. Oczy miał o jeszcze zamknię te. Popiskują c smutno, macał o pyskiem ś lepo po piersi Robba w poszukiwaniu mleka. Bran niepewnie wycią gną ł rę kę. - Ś miał o - zachę cił go Robb. - Moż esz go dotkną ć.

Bran pogł askał szybko szczenię i odwró cił się do Jona, któ ry powiedział: - Trzymaj. - Jego przyrodni brat podał mu drugie szczenię. - Jest ich pię ć. - Bran usiadł na ziemi i przytulił wilczka do twarzy. Poczuł mię kkoś ć i ciepł o jego sierś ci.

- Wilkory w kró lestwie po tylu latach - mrukną ł Hullen, koniuszy. - To mi się nie podoba.

- To znak - powiedział Jory.

Ich ojciec zachmurzył się. - Jory, to tylko zdechł e zwierzę - powiedział, choć sam wydawał się zatroskany. Kiedy obchodził wilka, ś nieg zaskrzypiał pod jego butami. - Czy wiadomo, co ją zabił o?

- Ma coś wbite w gardł o - odezwał się Robb, dumny, ż e potrafi odpowiedzieć, zanim jeszcze spytał go ojciec. - Tam, pod samą szczę ką.

Ojciec przyklę kną ł i wsuną ł dł oń pod ł eb zwierzę cia. Potem szarpną ł i podnió sł rę kę wysoko, tak by wszyscy zobaczyli. Trzymał w niej kawał ek rogu, oderwaną rosochę umazaną krwią.

Stoją cy dookoł a zamilkli. Patrzyli na rogi z niepokojem i ż aden nie ś miał się odezwać. Nawet Bran wyczuwał ich strach, choć nie rozumiał, czego się boją.

Ojciec odrzucił ró g i wytarł dł onie o ś nieg.

- Dziwi mnie, ż e przeż ył a na tyle dł ugo, ż eby się oszczenić - powiedział. Jego sł owa przerwał y krą g milczenia.

- Moż e nie przeż ył a - powiedział Jory. - Sł yszał em… moż e wilczyca zdechł a, zanim urodził y się szczenię ta.

- Zrodzone z martwych - wtrą cił ktoś. - Jeszcze gorzej.

- Nieważ ne - powiedział Hullen. - One też niedł ugo zdechną. Okrzyk rozpaczy zamarł w gardle Brana.

- Im szybciej, tym lepiej - wtrą cił Theon Greyjoy, wycią gają c miecz. - Bran, dawaj tutaj tę bestię.

Szczenię przytulił o się do niego, jakby rozumiał o ludzkie sł owa. - Nie! - zawoł ał gwał townie Bran. - On jest mó j!

- Odł ó ż miecz, Greyjoy - powiedział Robb. Przez moment wydawał o się, ż e przemawia jego ojciec, lord, któ rym kiedyś miał zostać. - Zatrzymamy te szczeniaki.

- Chł opcze, nie moż esz tego zrobić - powiedział Harwin, syn Hullena.

- Okaż emy serce, zabijają c je - dodał Hullen.

Bran spojrzał na ojca pana, spodziewają c się pomocy, lecz napotkał tylko jego nachmurzone oblicze. - Synu, Hullen ma rację. Lepiej zadać im szybką ś mierć, niż pozwolić, by zdychał y powoli z zimna i gł odu.

- Nie! - Odwró cił gł owę, czują c napł ywają ce do oczu ł zy. Nie chciał pł akać w obecnoś ci ojca.

Robb takż e nie chciał ustą pić. - W zeszł ym tygodniu oszczenił a się ruda suka ser Rodrika - powiedział. - Przeż ył y tylko dwa szczeniaki, wię c bę dzie miał a doś ć mleka.

- Rozerwie je na strzę py, gdy tylko spró bują się przystawić.

- Lordzie Stark - odezwał się Jon. Ten oficjalny ton wywoł ał zdziwienie. Bran wpatrywał się w niego peł en nadziei. - Znaleź liś my pię ć szczeniakó w - zwró cił się do ojca. - Trzy samce i dwie samice.

- I co z tego, Jonie?

- Ty masz pię cioro dzieci z prawego ł oż a. Trzech synó w i dwie có rki. Ta wilczyca jest jakby symbolem twojego Rodu. Przeznaczeniem tych szczenią t jest zostać z twoimi dzieć mi, panie.

Bran zauważ ył zmianę na twarzy ojca, dostrzegł też spojrzenia, jakie wymienili mię dzy sobą stoją cy dookoł a mę ż czyź ni. Poczuł ogromną mił oś ć do Jona. Pomimo swoich siedmiu lat dobrze zrozumiał, czego dokonał jego brat. Liczba zwierzą t i ludzi zgadzał a się tylko dlatego, ż e Jon nie wymienił samego siebie. Wspomniał o dziewczynkach, nawet o niemowlę ciu, Rickonie, lecz nie wymienił bę karta noszą cego nazwisko Snow, nazwisko zwyczajowo nadawane ludziom na pó ł nocy, któ rzy mieli pecha urodzić się bezimiennie.

Ojciec szybko zrozumiał. - A zatem, Jonie, nie chcesz szczenię cia dla siebie? - spytał ł agodnie.

- Wilkor widnieje na sztandarze Domu Starkó w - zauważ ył Jon. - Ja nie noszę ich nazwiska, ojcze.

Ojciec pan przyglą dał mu się uważ nie. Robb natychmiast wykorzystał chwilę milczenia.

- Ojcze, sam się zajmę szczeniakiem - powiedział. - Namoczę rę cznik ciepł ym mlekiem i dam mu do ssania.

- Ja też! - krzykną ł Bran.

Lord dł ugo mierzył uważ nym spojrzeniem swoich synó w. - Ł atwo powiedzieć, ale trudniej zrobić. Nie pozwolę, ż ebyś cie zawracali gł owę sł uż bie. Jeś li chcecie zatrzymać szczeniaki, sami musicie je karmić. Jasne?

Bran przytakną ł mu gorliwie. Szczeniak poruszył się i polizał jego policzek ciepł ym ję zykiem.

- Sami je też wytresujecie - dodał ojciec. - Wy i nikt inny. Obiecuję, ż e nikt z psiarni nie dotknie nawet palcem tych potworó w. Niech was bogowie mają w opiece, jeś li zaniedbacie swoje zwierzę ta, odniesiecie się do nich brutalnie albo ź le je wytresujecie. To nie są jakieś tam kundle, któ re bę dą ż ebrać o jedzenie i uciekną przed kopniakiem. Wilkor urwie ci rę kę z taką samą ł atwoś cią, z jaką pies rozrywa szczura. Czy wcią ż chcecie je zatrzymać?

- Tak, ojcze - powiedział Bran.

- Tak - powtó rzył jak echo Robb.

- Szczeniaki mogą zdechną ć bez wzglę du na to, jak bardzo bę dziecie się starali.

- Nie zdechną - zapewnił go Robb. - Nie pozwolimy im zdechną ć.

- A zatem zatrzymaj je, Jory. Desmond zabierz pozostał e. Czas wracać do Winterfell.

Dopiero kiedy wsiedli na konie, Bran pozwolił sobie zakosztować sł odkiego smaku zwycię stwa. Jechał ze szczeniakiem wciś nię tym gł ę boko i bezpiecznie pod ubranie. Zastanawiał się, jak go nazwać.

Kiedy wjechali na most, Jon gwał townie zatrzymał konia.

- O co chodzi, Jon? - spytał ojciec pan.

- Nie sł yszycie?

Bran sł yszał wycie wiatru w konarach drzew, stukot koń skich kopyt na drewnianym moś cie i popiskiwania gł odnego szczeniaka, lecz Jon nasł uchiwał czegoś jeszcze.

- Tam - powiedział Jon i pogalopował z powrotem przez most. Patrzyli, jak zsiada z konia w pobliż u zdechł ej wilczycy i przyklę ka. W nastę pnej chwili jechał już do nich uś miechnię ty.

- Pewnie odł ą czył się od pozostał ych - powiedział Jon.

- Albo został odpę dzony - dodał jego ojciec, spoglą dają c na szó stego szczeniaka. Ten był zupeł nie biał y, a oczy miał czerwone jak krew skazań ca, któ ry został stracony tego ranka. Bran zauważ ył zdziwiony, ż e tylko ten jeden szczeniak otwiera już oczy.

- Albinos - zauważ ył Theon Greyjoy z wymuszonym uś miechem na ustach. - Zdechnie jeszcze przed tamtymi.

Jon Snow rzucił chł odne spojrzenie straż nikowi ojca. - Nie są dzę, Greyjoy - powiedział. - On należ y do mnie.


Catelyn

 

Catelyn nigdy nie lubił a tego gaju bogó w.

Sama należ ał a do rodu Tullych, któ ry pochodził z Riverrun, poł oż onego daleko na poł udniu, nad Czerwonych Widł ami. Tam gajem bogó w był ogró d, jasny i rozległ y, gdzie strzeliste sekwoje rzucał y cień na szemrzą ce strumyki, a w powietrzu przesyconym wonią kwiató w rozbrzmiewał y nieustannie ptasie ś piewy.

Bogowie Winterfell mieli dla siebie inny las. Był o to mroczne, pierwotne miejsce, trzy akry starego lasu, nie tknię tego od dziesię ciu tysię cy lat, kiedy budowano wokó ł niego ponury zamek. Tutaj rosł y uparte drzewa straż nicze, uzbrojone w szarozielone igł y, potę ż ne dę by oraz graby ró wnie stare jak cał a ta ziemia. Ogromne pnie wyrastał y tutaj tuż obok siebie, a ich splą tane konary tworzył y szczelny baldachim, w ziemi zaś wił y się skł ę bione korzenie. Był o to miejsce pogrą ż one w cieniu i gł ę bokiej ciszy, a zamieszkują cy je bogowie nie posiadali imion.

Wiedział a, ż e tutaj znajdzie mę ż a tego wieczoru. Zawsze kiedy wymierzał sprawiedliwoś ć, potem szukał spokoju w gaju bogó w.

Catelyn został a namaszczona i otrzymał a imię w blasku tę czy, któ rej ś wiatł o wypeł niał o Wielki Sept w Riverrun. Ona należ ał a do Wiary, podobnie jak jej ojciec, dziad i pradziad. Jej bogowie posiadali imiona, znał a ich twarze ró wnie dobrze jak twarze swoich rodzicó w. Wielbili bogó w wonią kadzidł a, kolorami tę cz, któ re wysył ał siedmioboczny kryształ, i ś piewami. W domu Tullych, podobnie jak w innych wielkich domach, takż e mieli gaj bogó w, lecz stanowił on raczej miejsce spaceró w, gdzie chodził o się poczytać lub odpoczą ć na sł oń cu. Miejscem modlitwy był sept.

Specjalnie dla niej Ned kazał wybudować mał y sept, gdzie mogł a ś piewać bogu o siedmiu twarzach. W ż ył ach Starkó w pł ynę ł a krew Pierwszych Ludzi, a jego bogami pozostali starzy, bezimienni bogowie o nieznanych twarzach, bogowie zielonych lasó w, któ re zamieszkiwali wraz z zaginionymi dzieć mi lasu.

Poś rodku gaju, nad mał ym stawem wypeł nionym zimną i czarną wodą, rosł o pradawne czardrzewo. Drzewo serce, jak nazwał je Ned. Korę miał o biał ą jak koś ć, a jego ciemnoczerwone liś cie przypominał y tysią ce zakrwawionych dł oni. W jego pniu wyrzeź biono twarz, twarz pocią gł ą i zamyś loną; gł ę boko wycię te oczy, czerwone od wyschnię tych sokó w, sprawiał y wraż enie czujnie obserwują cych. Stare to był y oczy, starsze od samego Winterfell. Podobno widział y, jak Brandon Budowniczy poł oż ył pierwszy kamień, a potem przyglą dał y się, jak rosł y granitowe mury zamku. Podobno to dzieci lasu rzeź bił y twarze na drzewach w zamierzchł ych czasach, jeszcze przed nadejś ciem Pierwszych Ludzi, któ rzy przybyli przez wą skie morze.

Na poł udniu ostatnie czardrzewa został y wycię te albo wypalone tysią c lat temu, z wyją tkiem Wyspy Twarzy, na któ rej zieloni ludzie czuwali w milczeniu. Tutaj wszystko był o inne. Tutaj każ dy zamek ma swó j gaj bogó w, każ dy gaj bogó w ma swoje drzewo serce, a każ de drzewo serce ma swoją twarz.

Catelyn znalazł a mę ż a pod czardrzewem, na kamieniu poroś nię tym mchem. Uł oż ył miecz, Ló d, na kolanach i obmywał jego gł ownię wodą czarną jak noc. Warstwy pró chnicy nagromadzone przez tysią ce lat tł umił y odgł os jej krokó w, lecz czerwone oczy drzewa wydawał y się pilnie ją ś ledzić. - Ned - przemó wił a cicho. Podnió sł gł owę i spojrzał na nią. - Catelyn - powiedział. Mó wił gł osem jakby nieobecnym i bardzo oficjalnym. - Gdzie są dzieci?

Zawsze o nie pytał. - W kuchni. Sprzeczają się o imiona swoich wilczych szczenią t. Rozł oż ył a pł aszcz na ziemi i usiadł a na brzegu stawu, opierają c się plecami o drzewo. Czuł a na sobie jego oczy, lecz starał a się nie zwracać na to uwagi. - Arya już pokochał a swojego, Sansa też jest oczarowana, za to Rickon jest niepewny.

- Boi się? - spytał Ned.

- Trochę - przyznał a. - Ma dopiero trzy lata.

Ned zmarszczył brwi. - Musi nauczyć się stawić czoł o obawom. Bę dzie coraz starszy. A poza tym nadchodzi zima.

- Tak - powiedział a Catelyn. Na dź wię k tych sł ó w poczuł a dreszcz, jak zawsze kiedy je sł yszał a. Był o to motto Starkó w. Wszystkie wielkie rody posiadał y rodzinne motto, swojego rodzaju modlitwę, w któ rej wielbili honor i chwał ę, skł adali przysię gę lojalnoś ci, wiary i odwagi. Wszystkie, tylko nie ró d Starkó w. Nadchodzi zima, tak brzmiał o ich motto. Nie po raz pierwszy pomyś lał a, jak dziwni są mieszkań cy pó ł nocy.

- Tamten czł owiek umarł dzielnie, muszę mu to przyznać - powiedział Ned. W dł oni trzymał kawał ek skó ry namoczonej oliwą. Przecią gną ł nim wolno po ciemnym ostrzu, aż zalś nił o. - Bran takż e spisał się dzielnie. Był abyś z niego dumna.

- Zawsze jestem dumna z Brana - odparł a Catelyn, patrzą c, jak wyciera ostrze. Widział a niemal jego pulsują ce wnę trze, któ re dł ugo nabierał o kształ tu w kuź ni. Catelyn nie lubił a mieczy, lecz musiał a przyznać, ż e Ló d stanowił przykł ad wyją tkowo pię knego orę ż a. Wykuto go w Valyrii, w czasach kiedy kowale kuli metal za pomocą mł otó w i zaklę ć. Liczył już sobie czterysta lat, a pozostał tak samo ostry jak pierwszego dnia. Jego imię był o jeszcze starsze, pochodził o z czasó w herosó w, kiedy Starkowie byli kró lami pó ł nocy.

- Już czwarty tego roku - powiedział ponuro Ned. - Biedaczyna był na wpó ł szalony. Coś przepeł nił o go strachem tak bardzo, ż e moje sł owa nie docierał y do niego. - Westchną ł. - Ben pisze, ż e w Nocnej Straż y nie ma już nawet tysią ca ludzi. I to nie tylko z powodu dezercji. Tracą też ludzi w czasie wypadó w.

- Przez dzikich? - spytał a.

- Tylko przez nich? - Ned podnió sł miecz i powió dł wzrokiem wzdł uż jego chł odnego ostrza. - Przyjdzie wreszcie taki dzień, kiedy nie bę dę miał wyboru. Bę dę zmuszony wznieś ć sztandary i pojechać na pó ł noc, by zmierzyć się z Kró lem-poza-Murem.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.