Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Podziękowania 1 страница



 

George R. R. Martin

 

Gra o tron

 

(Tł umaczył: Paweł Kruk)

 

 

SCAN-dal


dla Melindy


Prolog

 

- Powinniś my wracać - nalegał Gared, kiedy las zaczą ł pogrą ż ać się w mroku. - Dzicy nie ż yją.

- Czyż byś bał się zmarł ych? - spytał ser Waymar Royce z cieniem uś miechu na ustach.

Gared nie dał się sprowokować. Był mę ż czyzną w sile wieku, skoń czył pię ć dziesią t lat i widział już niejedno panią tko; wię kszoś ć z nich przychodził a i odchodził a. - Zmarli to zmarli - powiedział. - Nic nam do nich.

- Czy oni rzeczywiś cie nie ż yją? - dopytywał się Royce. - Jakie mamy dowody?

- Will ich widział - powiedział Gared. - Jeś li on twierdzi, ż e oni nie ż yją, to ja mu wierzę.

Will domyś lał się już wcześ niej, ż e prę dzej czy pó ź niej wcią gną go do swojej kł ó tni. Pragną ł jednak, by nastą pił o to pó ź niej.

- Moja matka opowiadał a mi, ż e zmarli nie mają gł osu - wtrą cił.

- Moja niań ka mó wił a to samo, Will - odpowiedział Royce. - Nie wierz w nic, co ci opowiadają przy piersi. Istnieją rzeczy, któ rych moż na się nauczyć nawet od zmarł ych. - Jego gł os odbił się echem w pogrą ż ają cym się w mroku lesie.

- Przed nami dł uga droga - zauważ ył Gared. - Osiem dni, moż e dziewię ć, a już zapada noc.

Ser Waymar zerkną ł na niego oboję tnie.

- Codziennie zapada mniej wię cej o tej samej porze. Gared, czyż byś bał się ciemnoś ci?

Will widział ś cią gnię te usta Gareda i bł yski gniewu w jego oczach schowanych pod czarnym kapturem grubego pł aszcza. Od czterdziestu lat Gared sł uż ył w Nocnej Straż y i nie przywykł, by traktowano go lekceważ ą co. Ale nie tylko o to chodził o. Will wyczuwał jeszcze coś pod zranioną dumą starca. Moż na był o to wyczuć niemal namacalnie; nerwowe napię cie graniczą ce ze strachem.

Will podzielał jego niepokó j. Od czterech lat sł uż ył na Murze.

Kiedy po raz pierwszy wysł ano go na zewną trz, w jednej chwili przypomniał sobie wszystkie dawne opowieś ci, ż e aż go zemdlił o. Pó ź niej wydawał o mu się to ś mieszne. Teraz miał już za sobą ze sto wypraw i niestraszne mu był o ciemne odludzie. W ten sposó b poł udniowcy nazywali nawiedzany las.

Tak był o aż do dzisiaj, ponieważ tego wieczoru był o inaczej. Opadają ca na las ciemnoś ć sprawiał a, ż e czuł dreszcz na cał ym ciele. Przez dziewię ć dni jechali na pó ł noc, potem na pó ł nocny zachó d i znowu na pó ł noc. Oddalali się coraz bardziej od Muru w pogoni za bandą dzikich grabież có w. Każ dy kolejny dzień stawał się bardziej nieznoś ny od poprzedniego. Dzisiejszy okazał się najgorszy ze wszystkich. Liś cie szeleś cił y niczym ż ywe stworzenia, poruszane wieją cym z pó ł nocy zimnym wiatrem. Przez cał y dzień Will miał wraż enie, ż e coś ich obserwuje, coś zimnego i nieustę pliwego, co z pewnoś cią nie darzył o go sympatią. Gared podzielał jego odczucia. Will pragną ł, by jak najszybciej popę dzili i schronili się za bezpiecznym Murem, lecz nie mó gł tego powiedzieć swojemu dowó dcy.

A już na pewno nie takiemu dowó dcy.

Ser Waymar Royce był najmł odszym synem starego rodu posiadają cego zbyt wielu przodkó w. Był przystojnym, osiemnastoletnim mę ż czyzną o szarych oczach i niezwykle szczupł ej sylwetce. Rycerz patrzył z gó ry ze swojego czarnego rumaka na Willa i Gareda, któ rzy jechali na drobniejszych koniach. Ubrany był w czarne skó rzane buty, czarne weł niane spodnie, czarne rę kawice z kreciej skó ry i wspaniał y pł aszcz, któ ry stanowił a czarna lś nią ca kolczuga nał oż ona na warstwy czarnej weł ny i garbowanej skó ry. Ser Waymar sł uż ył w Nocnej Straż y od niespeł na pó ł roku, lecz nie moż na był o powiedzieć, ż e nie przygotował się do swojego zaję cia. Przynajmniej jeś li chodzi o stroje.

Szczegó lnego blasku dodawał mu jego pł aszcz: czarny jak noc, gruby i mię kki niczym grzech. - Zał oż ę się, ż e sam ich wszystkich pozabijał - mó wił wcześ niej Gared do swoich towarzyszy przy winie. - Pewnie poukrę cał im gł owy nasz dzielny wojownik. - Roześ miali się razem z nim.

Trudno jest przyjmować rozkazy od czł owieka, z któ rego ś miejesz się za jego plecami, pomyś lał Will, dygocą c na grzbiecie swojego konia. Gared pewnie czuł to samo.

- Mormoni powiedział, ż e mamy ich wytropić, i tak zrobiliś my - odezwał się gł oś no Gared. - Nie ż yją. Nie bę dą nas wię cej niepokoić. Przed nami cię ż ka droga. Nie podoba mi się ta pogoda. Jeś li spadnie ś nieg, powrotna podró ż moż e potrwać nawet i dwa tygodnie, a ś nieg to najmniejsze zł o, jakiego należ y oczekiwać. Mó j panie, czy widział eś kiedyś lodową burzę?

Mł ody rycerz wydawał się nie zwracać na niego uwagi. Wpatrywał się w zmrok z miną na wpó ł znudzoną, na wpó ł roztargnioną, dobrze znaną jego podwł adnym. Will jeź dził z nim wystarczają co dł ugo, by nauczyć się, ż e w takiej chwili lepiej mu nie przerywać.

- Will, opowiedz mi jeszcze raz, co widział eś. Dokł adnie, niczego nie opuszczaj.

Przed wstą pieniem do Nocnej Straż y Will był myś liwym. A dokł adniej mó wią c, kł usownikiem. Wolni Mallistera przył apali go na gorą cym uczynku w lesie swojego pana, jak ś cią gał skó rę z kozł a, tak wię c miał do wyboru: przywdziać czarny stró j albo stracić rę kę. Nikt nie potrafił poruszać się po lesie ró wnie cicho jak Will, o czym szybko przekonali się jego czarni bracia.

- Obó z znajduje się dwie mile stą d, tuż za wzgó rzem, nad strumieniem - powiedział Will. - Podkradł em się najbliż ej, jak tylko mogł em. Jest ich oś mioro, mę ż czyź ni i kobiety. Dzieci nie widział em. Postawili szał as przy skale. Ś nieg prawie cał kiem go przykrył, ale ja zauważ ył em. Nie palili ognia, lecz wyraź nie widział em palenisko. Nikt się nie poruszył. Dł ugo ich obserwował em. Ż ywi nie wytrzymaliby tak dł ugo, nie poruszają c się.

- Widział eś krew?

- Nie - przyznał Will.

- A jaką ś broń?

- Miecze i ł uki. Jeden z nich miał topó r. Wyglą dał na cię ż ki, z podwó jnym ostrzem. Okrutna broń. Leż ał na ziemi, tuż przy jego rę ce.

- Zwró cił eś uwagę na uł oż enie ciał?

Will wzruszył ramionami. - Dwoje z nich siedzi pod skał ą, a pozostali leż ą na ziemi. Jak zabici.

- Albo pogrą ż eni we ś nie - zauważ ył Royce.

- Zabici - upierał się Will. - Na drzewie, wś ró d gał ę zi, dostrzegł em kobietę. Pewnie stał a na straż y. - Uś miechną ł się sł abo. - Pilnował em się, ż eby mnie nie zobaczył a. Ona takż e się nie poruszał a.

Nie potrafił opanować drż enia.

- Masz dreszcze? - spytał Royce.

- Trochę - mrukną ł Will. - To z zimna, panie.

Mł ody rycerz zwró cił się w stronę siwego rycerza. Ś cię te mrozem liś cie zaszeptał y dookoł a, a rumak Royce’a skoczył niespokojnie.

- Gared, jak myś lisz, co ich mogł o zabić? - spytał oboję tnym gł osem ser Waymar. Otulił się szczelniej swoim dł ugim czarnym pł aszczem.

- Chł ó d - odpowiedział Gared zdecydowanym gł osem. - Zeszł ej i poprzedniej zimy, kiedy był em jeszcze prawie chł opcem, widział em, jak ludzie zamarzali z zimna. Ludzie opowiadają o zaspach gł ę bokich na czterdzieś ci stó p i o wieją cym z pó ł nocy lodowatym wietrze, lecz prawdziwym wrogiem jest chł ó d. Skrada się ciszej niż Will; najpierw trzę siesz się, dzwonisz zę bami i tupiesz, marzą c o grzanym winie i mił ym ognisku. Potem chł ó d przenika cię, wypeł nia twoje ciał o i nie masz już sił y z nim walczyć. Ł atwiej jest po prostu usią ś ć albo poł oż yć się spać. Podobno na koń cu nie czujesz bó lu. Sł abniesz i ogarnia cię sennoś ć; wszystko zamazuje się i czujesz, jakbyś toną ł w morzu ciepł ego mleka. Ogarnia cię bł ogi spokó j.

- Có ż za wymownoś ć - zauważ ył ser Waymar. - Nie podejrzewał em cię o coś takiego.

- Paniczyku, ja zaznał em podobnego chł odu. - Gared ś cią gną ł z gł owy kaptur, odkrywają c okaleczone miejsca, w któ rych kiedyś miał uszy. - Uszy, trzy palce u nó g i mał y palec lewej dł oni. Miał em szczę ś cie. Mó j brat zamarzł na warcie z uś miechem na ustach.

Ser Waymar wzruszył ramionami. - Powinieneś się cieplej ubierać, Gared.

Gared rzucił mł odemu rycerzowi gniewne spojrzenie, a blizny wokó ł otworó w po uszach, któ re obcią ł mu maester Aemon, zaognił y się od gniewu. - Zobaczymy jak ciepł o się ubierzesz, kiedy przyjdzie zima. - Nasuną ł na gł owę kaptur i wtulił gł owę mię dzy ramiona, pogrą ż ają c się w ponurym milczeniu.

- Skoro Gared twierdzi, ż e to zimno… - zaczą ł Will.

- Will, peł nił eś warty w zeszł ym tygodniu?

- Tak, panie. - Przecież nie był o tygodnia, ż eby nie wychodził na kilkanaś cie cholernych wart. Do czego on zmierzał?

- Jaki był wtedy Mur?

- Wilgotny, kapał o - odpowiedział Will, marszczą c czoł o. Teraz zrozumiał, o co chodzi rycerzowi. - Nie mogli zamarzną ć, skoro Mur był wilgotny. Nie był o jeszcze aż tak zimno.

Royce mu przytakną ł. - Bystry chł opak. W zeszł ym tygodniu mieliś my trochę przymrozkó w, trochę też popadał ś nieg, ale z pewnoś cią nie nadeszł y jeszcze mrozy, któ re by zabił y oś mioro dorosł ych ludzi. Ludzi ubranych w skó ry i futra, mają cych schronienie i moż liwoś ć rozpalenia ogniska. - Rycerz uś miechał się pewny siebie. - Will, zaprowadź nas tam. Chcę zobaczyć tych nież ywych na wł asne oczy.

Teraz już nie był o rady. Został wydany rozkaz, a honor nakazywał go wypeł nić.

Will jechał na przedzie; jego kudł aty, drobny wierzchowiec stą pał ostroż nie przez splą tane zaroś la. Poprzedniej nocy spadł niewielki ś nieg i przykrył kamienie, korzenie i zagł ę bienia czyhają ce na nieostroż nych jeź dź có w. Za nim podą ż ał ser Waymar Royce na swoim ogromnym czarnym rumaku, któ ry prychał niecierpliwie. Nie był to najlepszy koń na poś cig, tylko kto powie o tym panią tku. Za nim jechał Gared. Stary rycerz mruczał do siebie pod nosem w czasie jazdy.

Zapadał coraz wię kszy zmrok. Bezchmurne niebo przybrał o kolor ciemnej purpury, barwę dawnego siniaka, a potem sczerniał o. Ukazał y się pierwsze gwiazdy, pó ł księ ż yc. Ź ró dł a ś wiatł a, któ re ucieszył y Willa.

- Moż emy jechać szybciej - powiedział Royce, kiedy ujrzeli cał ą tarczę księ ż yca.

- Nie na tym koniu - odparł Will. Strach sprawiał, ż e stawał się zuchwał y. - Moż e pojedziesz przodem, mó j panie.

Ser Waymar Royce nie raczył odpowiedzieć. Gdzieś w gł ę bi lasu rozległ o się wycie wilka. Will zatrzymał konia pod wykrzywionym starym grabem i zsiadł z niego.

- Dlaczego się zatrzymujesz? - spytał ser Waymar.

- Lepiej bę dzie, jeś li dalej pó jdziemy pieszo. To już za tamtym wzgó rzem.

Royce siedział przez chwilę nieruchomo ze wzrokiem utkwionym w dal. Zimny wiatr zaszeptał w koronach drzew. Jego obszerny czarny pł aszcz poruszył się, jakby oż ył na moment.

- Coś mi się tutaj nie podoba - mrukną ł Gared. Mł ody rycerz posł ał mu szyderczy uś miech. - Niby co?

- Nie czujesz? - spytał Gared. - Posł uchaj ciemnoś ci.

Will domyś lał się, o co chodzi Garedowi. W cią gu czterech lat sł uż by w Nocnej Straż y nie bał się tak bardzo ani razu. Co to był o?

- Wiatr. Szeleszczą ce liś cie. Wilk. Gared, czego boisz się najbardziej? - Nie doczekawszy się odpowiedzi, Royce zsuną ł się zgrabnie z siodł a. Przywią zał mocno wierzchowca do gał ę zi zwieszają cego się konaru z dala od pozostał ych koni i wycią gną ł z pochwy swó j dł ugi miecz. Na jego rę kojeś ci zalś nił y klejnoty, a promienie księ ż ycowego blasku ześ liznę ł y się po jego ostrzu. Wspaniał y miecz, wykuty w zamkowej kuź ni, nowy, są dzą c z wyglą du. Will podejrzewał, ż e jeszcze nigdy nikt nie zamachną ł się nim w porywie gniewu.

- Drzewa rosną tutaj bardzo gę sto - ostrzegł go Will. - Twó j miecz, panie, moż e się zaplą tać. Lepszy bę dzie nó ż.

- Jeś li bę dę potrzebował rady, zwró cę się do ciebie - odpowiedział mł ody lord. - Gared, zostań tutaj i pilnuj koni.

Gared zsiadają c z konia, rzekł: - Zajmę się ogniskiem.

- Jaki z ciebie stary gł upiec! Jeś li w lesie czają się wrogowie, to ogień jest ostatnią rzeczą, jakiej nam trzeba.

- Istnieją wrogowie, któ rych moż na odpę dzić ogniem - powiedział Gared. - Niedź wiedzie, wilki i… inne istoty.

- Ż adnego ognia. - Ser Waymar zacisną ł usta.

Kaptur skrywał twarz Gareda, lecz mimo to Will dostrzegł bł ysk w jego oczach, kiedy spojrzał na starego rycerza. Przez moment obawiał się, ż e starzec się gnie po broń. Był to kró tki, brzydki miecz z rę kojeś cią zniszczoną od potu i ostrzem wyszczerbionym od licznych walk, lecz Will nie miał wą tpliwoś ci, co by się stał o z panią tkiem, gdyby Gared wycią gną ł go z pochwy.

- Ż adnego ognia - mrukną ł Gared, wbijają c wzrok w ziemię. Royce przyją ł to za wystarczają cy dowó d uległ oś ci i odwró cił się do Willa. - Prowadź.

Ruszyli przez zaroś la, a potem w gó rę zbocza, aż dotarli na jego grzbiet, ską d wcześ niej Will obserwował obcych, ukryty pod drzewem straż niczym. Ziemia pod cienką warstwą ś niegu był a wilgotna i ś liska, peł na zdradliwych korzeni i kamieni. Will wspinał się bezszelestnie. Za to z tył u dochodził o ciche pobrzę kiwanie kolczugi mł odego lorda, szelest liś ci i ś ciszone przekleń stwa, kiedy gał ę zie czepiał y się jego miecza i pł aszcza.

Bez trudu odnalazł ogromne drzewo, któ rego gał ę zie zwieszał y się prawie do samej ziemi. Will podczoł gał się na brzuchu po ś niegu i bł ocie i spojrzał na pustą polanę.

Serce w jego piersi zamarł o. Przez moment nie miał odwagi oddychać. Blask księ ż yca ukazywał wyraź nie cał ą scenę: popió ł w palenisku, przykryty ś niegiem szał as, ogromny gł az i mał y, na wpó ł zamarznię ty strumień. Nic się nie zmienił o.

Zniknę ł y tylko ciał a. Wszystkie.

- Bogowie! - Usł yszał za sobą. Miecz przecią ł gał ą ź, kiedy ser Waymar Royce dotarł na grzbiet wzgó rza. Staną ł obok drzewa; z mieczem w dł oni i pł aszczem powiewają cym na wietrze tworzył niezwykle malowniczą postać, doskonale widoczną na tle rozgwież dż onego nieba.

- Na dó ł! - sykną ł Will. - Coś tu jest nie tak.

Royce nawet nie drgną ł. Spojrzawszy na pustą polankę, roześ miał się. - Will, zdaje się, ż e twoi zmarli zwinę li obó z.

Will chciał mu odpowiedzieć, ale nie mó gł wydobyć z siebie gł osu, nie potrafił znaleź ć odpowiednich sł ó w. To niemoż liwe. Przesuwał wzrokiem po opuszczonym obozowisku i zatrzymał go na toporze. Ogromny berdysz o podwó jnym ostrzu leż ał dokł adnie w tym samym miejscu, w któ rym go widział wcześ niej. Bardzo cenna broń …

- Wstawaj, Will - rozkazał ser Waymar. - Tam nikogo nie ma. - Przestań się chować po krzakach.

Will wykonał rozkaz niechę tnie.

Ser Waymar obrzucił go spojrzeniem peł nym dezaprobaty. - Nie mam zamiaru wracać do Czarnego Zamku z mojej pierwszej wyprawy jako pokonany. Znajdziemy tych ludzi. - Rozejrzał się dookoł a. - Na drzewo. Szybko. Szukaj ognia.

Will odwró cił się bez sł owa. Nie był o sensu się sprzeciwiać. Wiatr wiał coraz mocniej. Czuł jego przenikliwe zimno. Podszedł do ogromnego, szarozielonego drzewa i zaczą ł się na nie wspinać. Niebawem rę ce miał lepkie od ż ywicy. Znikną ł wś ró d igieł. Strach wypeł niał mu ż oł ą dek, niczym niestrawiony posił ek. Szeptem odmó wił modlitwę do bezimiennych bogó w lasu i wysuną ł z pochwy swó j sztylet. Wspinał się, trzymają c go w zę bach. Smak zimnego ż elaza w ustach dodał mu trochę otuchy.

Nagle z doł u dobiegł o woł anie mł odego rycerza. - Kto tam? - Jego gł os zabrzmiał niepewnie. Will zamarł w bezruchu, nasł uchują c i wytę ż ają c wzrok.

Las odpowiedział szelestem liś ci, szumem lodowatej wody strumienia, pohukiwaniem sowy.

Inni nie wydali najmniejszego dź wię ku.

Ką tem oka Will dostrzegł jakiś ruch. Blade postacie przemykają ce przez las. Odwró cił gł owę i zdą ż ył zauważ yć w ciemnoś ci biał y cień. Tylko przez kró tką chwilę. Gał ę zie drzew poruszył y się ł agodnie, drapią c się nawzajem drewnianymi palcami. Will otworzył usta, by ostrzec mł odego rycerza, lecz sł owa jakby zamarł y w jego gardle. Moż e się mylił. Moż e to był tylko ptak, odbicie na ś niegu, gra księ ż ycowego ś wiatł a? Nie był pewien, co widział.

- Will, gdzie jesteś? - zawoł ał ser Waymar. - Widzisz coś?

- Obracał się powoli, zaniepokojony, z mieczem w dł oni. Pewnie już ich wyczuł, podobnie jak Will. Nikogo jednak nie był o widać. - Odpowiedz mi! Dlaczego zrobił o się tak zimno!

Rzeczywiś cie ogarną ł ich straszny chł ó d. Will przycisną ł twarz do pnia, drż ą c. Czuł na policzku lepką i sł odką ż ywicę.

Z ciemnoś ci lasu wył onił się cień. Staną ł naprzeciwko Royce’a. Wysoki, chudy i twardy jak stare koś ci, o skó rze biał ej jak mleko. Kiedy się poruszał, wydawał o się, ż e jego zbroja zmienia kolor; w jednej chwili był a biał a jak ś nieg, w nastę pnej ciemna jak cień, upstrzona cę tkami szarozielonej barwy drzew, któ re migotał y nieustannie niczym ś wiatł o księ ż yca na wodzie.

Will usł yszał, jak ser Waymar Royce wypuszcza z sykiem powietrze. - Nie zbliż aj się - rzucił ostrzegawczo mł ody rycerz. Jego gł os zał amał się, jak gł os chł opca. Odrzucił do tył u swó j czarny pł aszcz, by uwolnić ramię, i ują ł miecz w obie dł onie. Wiatr zamarł. Panował o przenikliwe zimno.

Inny zrobił krok do przodu bezszelestnie. Will dostrzegł w jego rę ku miecz, jakiego jeszcze nigdy nie widział. Z pewnoś cią nie został wykuty ze stali znanej czł owiekowi. Jego prawie przezroczyste ostrze oż ywał o w blasku księ ż yca; oglą dany z boku, krystaliczny miecz pozostawał prawie niewidoczny. Wokó ł jego krawę dzi igrał o niebieskawe migotanie, upiorny blask. Will wyczuwał, ż e miecz jest ostrzejszy od brzytwy.

Ser Waymar staną ł dzielnie do walki. - A zatem zatań cz ze mną. - Unió sł broń nad gł owę. Jego dł onie drż ał y, moż e pod cię ż arem orę ż a, a moż e z zimna. W tej chwili Will pomyś lał, ż e mł ody rycerz nie jest już chł opcem, lecz mę ż czyzną, jednym z Nocnej Straż y.

Inny zatrzymał się. Will zobaczył jego oczy: niebieskie, lecz niebieskie taką gł ę bią, jakiej nie znajdzie się w oczach ludzkiej istoty. Ich bł ę kit pł oną ł niczym ló d. Oczy Innego spoczę ł y na uniesionym w gó rę drż ą cym mieczu, obserwował y ś lizgają ce się po nim zimne ś wiatł o księ ż yca. W Will wstą pił a otucha, lecz tylko na kró tką chwilę.

Wynurzali się z ciemnoś ci bezszelestnie. Najpierw dwó ch, potem trzech… czterech… pię ciu… Być moż e ser Waymar poczuł towarzyszą cy im chł ó d, lecz nie widział ich, nie sł yszał. Will powinien ostrzec go.. To był o jego obowią zkiem. I jego wyrokiem, gdyby go speł nił. Zadrż ał i przywarł mocniej do drzewa.

Blady miecz przecią ł powietrze.

Stalowe ostrze ser Waymara wyszł o mu naprzeciw. Spotkał y się, lecz nie rozległ się dź wię k uderzenia metalu o metal; jedynie ledwie sł yszalny, wysoki odgł os podobny do przepeł nionego bó lem krzyku zwierzę cia. Royce odparował cios, potem nastę pny i odskoczył w tył. Kolejne cię cia i znowu musiał się wycofać. Postacie z tył u stał y nieruchomo i przyglą dał y się, pozbawione twarzy, milczą ce, a ich migocą ce zbroje sprawiał y, ż e pozostawał y prawie niewidoczne. Czekał y.

Pojedynek toczył się nieprzerwanie i miecze nacierał y na siebie co chwilę, Will zaś miał ochotę zatkać uszy za każ dym razem, kiedy rozlegał się dziwny, zawodzą cy zgrzyt. Teraz ser Waymar dyszał cię ż ko, wyczerpany, a pot z jego czoł a parował w blasku księ ż yca. Ostrze jego miecza pokrywał szron. Inny tań czył ze swoim jasnoniebieskim promieniem.

Wreszcie Royce zasł onił się o sekundę za pó ź no. Blade ostrze przedarł o się przez kolczugę pod jego ramieniem. Mł ody lord krzykną ł z bó lu. Spomię dzy pierś cieni kolczugi wypł ynę ł a krew. Parował a w zimnym powietrzu, a jej czerwone krople wydawał y się czerwone jak ogień, kiedy dotykał y ś niegu. Ser Waymar potarł dł onią swó j bok. Rę kawica z kreciej skó ry ociekał a krwią.

Inny powiedział coś w obcym ję zyku, nie znanym Willowi. Jego gł os zabrzmiał jak trzask lodu na jeziorze; niewą tpliwie powiedział coś drwią cego.

Ser Waymar poczuł przypł yw wś ciekł oś ci. - Za Roberta! - zawoł ał i skoczył do przodu; unió sł szy pokryty szronem miecz, zadał cios z boku. Inny zasł onił się niedbał ym ruchem.

Kiedy oba miecze spotkał y się, stalowe ostrze pę kł o.

Nocną ciszę rozdarł przeraź liwy krzyk spotę gowany echem, a dł ugi miecz rozsypał się na setki kawał kó w, któ re leciał y niczym deszcz igieł. Krzyczą c okropnie, Royce opadł na kolana i zakrył oczy. Krew tryskał a spomię dzy jego palcó w.

Przyglą dają cy się podeszli bliż ej, jakby na dany znak. W ś miertelnej ciszy miecze wznosił y się i opadał y. Zimna rzeź. Blade ostrza przechodził y przez kolczugę, jakby to był jedwab. Will zamkną ł oczy. Z doł u dochodził y gł osy i ś miech ostry jak sople lodu.

Kiedy po dł ugim czasie odważ ył się wreszcie otworzyć oczy, na polanie, nie był o nikogo.

Wcią ż siedział na drzewie, boją c się oddychać, a księ ż yc przemykał powoli po czarnym niebie. Wreszcie, zdrę twiał y, zszedł na ziemię.

Ciał o Royce’a leż ał o na ś niegu, twarzą do ziemi, z jednym ramieniem odrzuconym w bok. Na jego grubym, czarnym pł aszczu widniał y liczne przecię cia. Kiedy tak leż ał, widać był o wyraź nie, jaki był mł ody. Zaledwie chł opiec.

Nieopodal znalazł to, co został o z miecza: kawał ek metalu rozerwany i skrę cony niczym drzewo uderzone piorunem. Przyklę kną ł, rozglą dają c się ostroż nie, i podnió sł metal. To bę dzie jego dowó d. Gared wszystko zrozumie, a jeś li nie on, to ten stary niedź wiedź, Mormont, maester Aemon. Czy Gared czeka jeszcze przy koniach? Musi się spieszyć.

Podnió sł się. Nad nim stał ser Waymar Royce.

Z jego wspaniał ej szaty pozostał y strzę py, tak samo jak z twarzy. Odł amek z miecza przebił mu lewe oko. Prawe pozostał o otwarte. Jego ź renica pł onę ł a niebieskim blaskiem. Oko patrzył o. Will wypuś cił z dł oni okruch metalu. Zamkną ł oczy i zaczą ł się modlić. Dł ugie, zgrabne palce musnę ł y jego policzek i zacisnę ł y się na jego gardle. Schowane był y w rę kawicach z delikatnej kreciej skó rki, lepkiej od krwi, lecz przeraź liwie zimnej.


Bran

 

Ranek był pogodny, lecz zimny, co zwiastował o koniec lata. Wyruszyli o ś wicie, by zobaczyć egzekucję. Bran, ogromnie podniecony, był jednym z dwudziestu, któ rzy jechali. Po raz pierwszy uznano, ż e jest już na tyle dorosł y, by pojechać z panem ojcem i brać mi i zobaczyć, jak wymierza się sprawiedliwoś ć. Był to sió dmy rok ż ycia Brana, a dziewią ty rok lata.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.