Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Prowokacja. Jedna minuta




J. JOHNSON and S. JOHNSON: One Human Minute Moon Bublishers, London — Mare Imbrium — New York 1985

 

Ksią ż ką ta przedstawiano, co wszyscy ludzie naraz robią w cią gu jednej minuty. Tak powiada wstę p. Zadziwiają ce, ż e nikt nie wpadł na ten pomysł wcześ niej. Sam się napraszał po Trzech pierwszych minutach Kosmosu, po Sekundzie Kosmosu i po Księ dze rekordó w Guinnessa, zwł aszcza ż e był y to bestsellery, a nic tak nie podnieca dziś wydawcó w i autoró w, jak ksią ż ka, któ rej nikt nie musi czytać, ale każ dy powinien mieć. Po tamtych ksią ż kach koncept był już gotowy i leż ał wprost na ulicy, wystarczył o go podją ć. Ciekawe, czy J. Johnson i S. Johnson to mał ż eń stwo, bracia czy tylko pseudonim. Chę tnie zobaczył bym zdję cia tych Johnsonó w. Choć nieł atwo to wytł umaczyć, bywa, ż e kluczem do ksią ż ki jest wyglą d autora. Ze mną przynajmniej nieraz już tak bywał o. Lektura wymaga zaję cia okreś lonej pozycji „wobec tekstu, jeż eli tekst nie jest konwencjonalny. Twarz autora moż e wtedy wiele wyjaś nić. Myś lę sobie jednak, ż e ta para Johnsonó w nie istnieje, a S. przed nazwiskiem drugiego Johnsona to aluzja do Samuela Johnsona. „Moż e to zresztą nie takie znó w waż ne. Jak wiadomo, wydawcy nie boją się niczego tak, jak wydawania ksią ż ek, gdyż w peł ni już dział a tak zwane prawo Lema („Nikt nic nie czyta; jeś li czyta, nic nie rozumie; jeś li rozumie, natychmiast zapomina”), ze wzglę du na powszechny brak czasu, nadmierną podaż ksią ż ek oraz zbytnią doskonał oś ć reklamy. Reklama jako Nowa Utopia jest obecnie przedmiotem kultu. Te okropne bą dź nudne rzeczy, jakie widać w telewizji, oglą damy wszyscy dlatego (wykazał y to badania opinii publicznej), bo cudnym wytchnieniem po widoku glę dzą cych politykó w, krwawych trupó w leż ą cych z ró ż nych przyczyn w ró ż nych czę ś ciach ś wiata oraz kostiumowych filmó w, w któ rych nie wiadomo, o co chodzi, gdyż są to nie koń czą ce się seriale (zapomina się nie tylko przeczytane, lecz i obejrzane) — są wstawki reklamowe. Już tylko w nich pozostał a Arkadia. Są w niej pię kne kobiety, wspaniali mę ż czyź ni, też cał kiem doroś li, szczę ś liwe dzieci oraz starsze osoby o rozumnym spojrzeniu, przeważ nie w okularach. Do bezustannego zachwytu wystarczy im budyń w nowym opakowaniu, lemoniada z prawdziwej wody, spray przeciw poceniu się nó g, papier klozetowy napojony ekstraktem fioł kó w albo szafa, choć i w niej nie ma nic nadzwyczajnego pró cz ceny. Wyraz szczę ś cia w oczach, w cał ej twarzy, z jakim wytworna pię knoś ć wpatruje się w rolkę papieru higienicznego albo otwiera tę szafkę, jakby to był y drzwi Sezamu, udziela się na mgnienie każ demu. W owej empatii jest też moż e i zawiś ć, i nawet trochę irytacji, bo każ dy wie, ż e on nie mó gł by doznać takiego zachwytu piją c tę lemoniadę lub uż ywają c tego papieru, ż e do tej Arkadii nie moż na się dostać, ale jej ś wietlana pogoda robi swoje. Zresztą od począ tku był o mi jasne, ż e doskonalą c się w walce towaró w o byt, reklama ujarzmi nas nie przez coraz lepszą jakoś ć towaró w, lecz wskutek coraz gorszej jakoś ci ś wiata. Có ż nam został o po ś mierci Boga, wyż szych ideał ó w, honoru, bezinteresownych uczuć, w zatł oczonych miastach, pod kwaś nymi deszczami, pró cz ekstazy pań i panó w z reklamó wek, gł oszą cych keksy, budynie i smary jak przyjś cie Kró lestwa Niebieskiego? Ponieważ jednak reklama z potworną skutecznoś cią przypisuje doskonał oś ć wszystkiemu, wię c przy ksią ż kach — każ dej ksią ż ce, czł owiek czuje się jak uwodzony przez dwadzieś cia tysię cy miss ś wiata naraz i nie mogą c się zdecydować na ż adną, trwa w nie speł nionym pogotowiu mił osnym jak baran w stuporze. Tak jest ze wszystkim. Telewizja kablowa, dostarczają c czterdzieś ci programó w naraz, wywoł uje w widzu wraż enie, ż e skoro jest ich tyle, każ dy inny musi być na pewno lepszy od oglą danego, wię c skacze od programu do programu jak pchł a na rozż arzonej patelni, na dowó d, ż e doskonał a technika doskonale frustruje. Obiecano nam mianowicie, choć nikt, tego aż tak wyraź nie nie powiedział, cał y ś wiat, wszystko, jeś li nie do posię ś cia, to przynajmniej do obejrzenia i pomacania, a literatura pię kna, któ ra jest wszak tylko echem ś wiata, jego podobizną i komentarzem, wpadł a w tę samą puł apkę. Dlaczego wł aś ciwie miał bym czytać, co pojedyncze osoby ró ż ne/ bą dź tej samej pł ci mó wią, nim pó jdą do ł ó ż ka, jeś li nie ma tam sł owa o tysią cach innych, moż e znacznie ciekawszych osó b, albo przynajmniej takich, co robią rzeczy bardziej pomysł owe. Należ ał o tedy napisać ksią ż kę o tym, co robią Wszyscy Ludzie Naraz, aż eby wraż enie, ż e dowiadujemy się gł upstw, podczas gdy Rzeczy Istotne zachodzą Gdzieś Indziej, nie stanowił o już naszej udrę ki.

Księ ga rekordó w Guinnessa był a bestsellerem, gdyż pokazywał a same nadzwyczajnoś ci z gwarancją, ż e są autentyczne. To panopticum rekordó w miał o jednak poważ ny mankament, bo szybko się dezaktualizował o. Ledwie jakiś pan zjadł osiemnaś cie kilo brzoskwiń z pestkami, już inny zjadł nie tylko wię cej, lecz zaraz potem skonał od skrę tu kiszek, co zaprawiał o nowy rekord ponurą pikanterią. Jakkolwiek nie jest prawdą, iż choró b umysł owych nie ma, a wymyś lili je psychiatrzy, by mę czyć pacjentó w i wycią gać od nich pienią dze, prawdą jest, ż e ludzie normalni robią rzeczy daleko bardziej szalone od wszystkiego, co robią wariaci. Ró ż nica w tym, ż e wariat robi swoje bezinteresownie, normalny natomiast dla sł awy, bo moż na ją < wymienić na gotó wkę. Zresztą niektó rym wystarczy sama sł awa. Rzecz jest wię c ciemna, lecz tak czy owak niewymarł y dotą d pod—gatunek subtelnych intelektualistó w gardził cał ym tym zbiorem rekordó w J w lepszym towarzystwie nie był o tytuł em do wyró ż nienia pamię tać, ile mil moż na na czworakach popychać przed sobą nosem pomalowaną na liliowo gał kę muszkatoł ową.

Należ ał o wię c wymyś lić ksią ż kę ponieką d zbliż oną do księ gi Guinnessa, ale tak poważ ną, tak samo nie dają cą się zbyć wzruszeniem ramion, jak Trzy pierwsze minuty wszechś wiata, a jednocześ nie nie tak abstrakcyjną i wypchaną rozważ aniami o ró ż nych bozonach i innych kwarkach, lecz napisanie takiej ksią ż ki, prawdziwej, nie zmyś lonej, o wszystkim naraz, ksią ż ki, któ ra zakasuje wszelkie inne, patrzał o na cał kowitą niemoż liwoś ć. Nawet ja nie umiał em domyś lić się, co to ma być za, ksią ż ka i proponował em tylko wydawcom napisanie ksią ż ki najgorszej, jako ‘nieprześ cignionej w kierunku odwrotnym wzglę dem wysił kó w reklamy, lecz propozycja nie chwycił a. Istotnie, choć zamyś lany przeze mnie utwó r mó gł być przynę tą dla czytelnikó w, toż najważ niejszy jest dziś rekord, a najgorsza powieś ć ś wiata też był aby rekordem, był o cał kiem moż liwe, ż e nawet jeś li mi się powiedzie, nikt tego nie zauważ y. Jakż e ż ał uję, ż e nie wpadł em na tę lepszą myś l, co zrodził a Jedną minutą. Podobno wydawnictwo to nie ma nawet filii na Księ ż ycu, „Moon Publishers” to ponoć też tylko reklamowy chwyt, a ż eby unikną ć pomó wienia o nierzetelnoś ć, edytor ó w wysł ał jakoby na Księ ż yc za poś rednictwem N–3A przy kolejnym locie „Kolumbii” pojemnik, zawierają cy maszynopis ksią ż ki oraz mał y komputer z czytnikiem. Tak wię c, gdyby ktoś się czepiał, zaraz mu się udowodni, ż e czę ś ć prac wydawniczych rzeczywiś cie biegnie na Księ ż ycu, bo komputer na miarę Imbrium w kó ł ko czyta wcią ż ten manuskrypt, a to, iż czyta bezmyś lnie, nic nie szkodzi, bo na ogó ł podobnie lektorzy czytają maszynopisy w ziemskich wydawnictwach.

Ź le zrobił em, uderzają c na począ tku tej recenzji w ton sarkazmu, bliż szy gderania niż powagi, z tą ksią ż ką nie ma bowiem ż artó w. Moż na się na nią oburzać, uznać ją za obelgę, wymierzoną w cał y rodzaj ludzki, tak zrę cznie, ż e nie do odparcia, boż nie ma w niej nic pró cz sprawdzonych faktó w, moż na się pocieszać tym, ż e przynajmniej z niej nikt nie zrobi filmu ani serialu, to wykluczone, ale zastanowić się nad nią na pewno warto, choć rezultatem nie bę dą pogodne wnioski.

Ksią ż ka jest niechybnie prawdziwa i fantastyczna, jeś li uznać, jak ja, za fantastyczne to, co wykracza poza ostatnią zdolnoś ć naszego pojmowania. Nie każ dy zgodzi się tu ze mną, ale ja muszę trwać przy takim orzeczeniu, skoro nę dzę dzisiejszej fantastyki, Science Fiction, upatruję w tym, ż e jest za mał o fantastyczna, w przeciwień stwie do otaczają cej nas rzeczywistoś ci. Tak na przykł ad okazał o się, ż e czł owiek z przecię tym na dwoje mó zgiem (takich operacji zrobiono już wiele, zwł aszcza epileptykom) jest i nie jest zarazem jedną osobą. Bywa, ż e taki czł owiek, z pozoru cał kiem zwykł y i normalny, nie moż e wł oż yć spodni, bo jego prawa rę ka cią gnie je do gó ry, a lewa je spuszcza, albo obejmuje ż onę jednym ramieniem, a drugim ją ró wnocześ nie odtrą ca. Stwierdzono, ż e prawa pó ł kula mó zgu nie wie w okreś lonych sytuacjach, co postrzega i myś li lewa pó ł kula, wię c należ ał o uznać, ż e doszł o do rozdwojenia ś wiadomoś ci, a nawet osobowoś ci, czyli ż e w jednym ciele jest dwó ch facetó w, lecz inne eksperymenty wykazał y, ż e nic podobnego. Nawet nie jest tak, aby raz był to osobnik pojedynczy, a raz podwó jny. Hipoteza, ż e go jest pó ł tora lub dwa z czymś, też upadł a. To nie ż arty; wyjawił o się, ż e na pytanie, ileż wł aś ciwie umysł ó w tkwi w takim czł owieku, nie ma odpowiedzi i to wł aś nie jest rzeczywiste i fantastyczne. W tym i tylko w tym sensie fantastyczna jest Jedna minuta.

Choć niby każ demu to mniej wię cej wiadomo, na ogó ł nie myś limy o tym, ż e na ziemi wspó ł istnieją w każ dej chwili wszystkie pory roku, wszystkie klimaty i wszystkie godziny dnia i nocy. Ta banalna prawda, któ rą zna, a przynajmniej powinien znać każ dy uczeń szkoł y podstawowej, spoczywa jakoś poza naszą ś wiadomoś cią. Moż e przez to, ż e nie wiadomo, co z tą wiadomoś cią począ ć. Zmuszone do tego elektrony, liż ą c z szaloną chyż oś cią ekrany telewizoró w, co wieczó r pokazują nam ś wiat upchany w Ostatnie Wiadomoś ci, posiekany na kawał ki, abyś my się dowiedzieli, co zaszł o w Chinach, w Szkocji, we Wł oszech, na dnie morza, na Antarktydzie, i zdaje się nam, ż eś my w cią gu kwadransa zobaczyli, co zaszł o na cał ym ś wiecie. Tak oczywiś cie nie jest. Reporterskie kamery nakł uwają kulę ziemską w paru miejscach, tam gdzie Waż ny Polityk schodzi po trapie z samolotu i ś ciska z fał szywą serdecznoś cią rę ce innym Waż nym Politykom, gdzie wykoleił się pocią g, ale to nie moż e już być byle jakie wykolejenie, tylko z wagonami skrę conymi w makaron, z któ rych wycią ga się ludzi po kawał ku, bo pomniejszych katastrof jest już za wiele, jednym sł owem mass media pomijają wszystko, co nie jest pię cioraczkami, zamachem stanu, najlepiej poł ą czonym z porzą dną rzezią, wizytą papieską bą dź kró lewską cią ż ą. Gigantyczne, pię ciomiliardowe tł o ludzkie tych zdarzeń istnieje na pewno, toż każ dy zapytany powie, ż e tak, naturalnie wie o egzystencji milionó w innych ludzi, a gdyby się zastanowił, doszedł by sam i do tego, ż e mię dzy jednym a drugim jego oddechem ileś tam dzieci urodził o się i iluś tam ludzi zmarł o. Jest to wszakż e wiedza mglista, nie mniej abstrakcyjna niż wiedza o tym, ż e gdy to piszę, gdzieś na Marsie stoi w bladym sł oń cu zamarł y już amerykań ski ł adownik, a na Księ ż ycu walają się wraki paru aut. Ta wiedza jest wł aś ciwie. niczym, skoro moż na jej dotkną ć sł owem, ale nie moż na jej przeż yć. Przeż yć moż na tylko mikroskopijną kropelkę wyję tą z morza otaczają cych nas ludzkich losó w. Pod tym wzglę dem czł owiek nie ró ż ni się znó w tak bardzo od ameby, pł ywają cej w kropli wody, jakby jej granice był y granicami ś wiata. Gł ó wnej ró ż nicy nie dopatrywał bym się w naszej rozumnej wyż szoś ci nad pierwotniakiem, lecz w tym, ż e jest nieś miertelny, bo zamiast umierać, dzieli się i tym samym staje się swą coraz liczniejszą rodziną.

Tak wię c zadanie, jakie postawili sobie autorzy Jednej minuty, wyglą dał o na niewykonalne. W samej rzeczy, gdy powiedzieć temu, kto nie miał jeszcze w rę ku tej ksią ż ki, ż e zawiera mał o sł ó w, cał a wypeł niona tablicami statystycznymi i zestawieniami cyfr, uzna z gó ry przedsię wzię cie za niewypał, — nawet za idiotyzm, bo có ż moż na począ ć z setkami stron statystyki? Jakie obrazy, emocje i przeż ycia mogą nam zapalić w gł owie tysią ce kolumn cyfr? Gdyby tej ksią ż ki nie był o, gdyby nie leż ał a na moim biurku, sam uznał bym moż e jej pomysł za oryginalny, nawet frapują cy, ale nie do urzeczywistnienia, podobnie jak myś l, ż e ksią ż ka telefoniczna Paryż a lub Nowego Jorku nadaje się do lektury i mó wi nam coś o mieszkań cach tych miast. Gdyby nie był o Jednej minuty, są dził bym pewno, ż e jest nieczytelna jak spis telefonó w albo rocznik statystyczny.

A zatem ó w zamysł — by pokazać sześ ć dziesią t sekund wyję tych z ż ycia wszystkich wspó ł istnieją cych ze mną ludzi — należ ał o opracować niby plan wielkiej kampanii. Pierwotny koncept, choć waż ny, nie starczył dla sukcesu. Nie ten jest lepszym strategiem, kto wie, ż e trzeba zaskoczyć przeciwnika, by go zwycię ż yć, lecz ten, kto wie, jak to zrobić.

O tym, co zachodzi na ziemi nawet w jednej sekundzie, nie sposó b się dowiedzieć. Wobec takich zjawisk obnaż a się mikroskopijna pojemnoś ć ludzkiej ś wiadomoś ci, tego bezkresnego ducha, któ ry jest naszym tytuł em do chwał y, odró ż niają cym nas od zwierzą t, umysł owych nę dzarzy, zdolnych postrzegać tylko bezpoś rednie otoczenie. Jakż e martwi się mó j pies za każ dym razem, widzą c ż e pakuję walizki, i jak mi przykro, ż e nie mogę mu wyjaś nić zbę dnoś ci jego przygnę bienia, tych skomleń, odprowadzają cych mnie do furtki. Nie ma sposobu, ż eby zawiadomić psa, ż e jutro wró cę. Każ de rozstanie przeż ywa w ten sam cierpię tniczy sposó b, z nami natomiast rzeczy mają się jakoby cał kiem odmiennie. Wiemy, co jest, co moż e być, a o tym, czego nie wiemy, moż emy się dowiedzieć. Tak są dzi się na ogó ł. Tymczasem wspó ł czesny ś wiat dowodzi na każ dym kroku, ż e ś wiadomoś ć to bardzo kró tka koł derka; moż na nią przykryć jakiś mał y kawalą tek czegoś, ale nie wię cej, a problemy, jakie miewamy ze ś wiatem, są dotkliwsze od psich, bo pies, wyzbyty daru frustracji, nie wie, ż e czegoś nie wie, i nie rozumie, ż e nic prawie nie rozumie, my natomiast wiemy i to, i tamto. Jeś li zachowujemy się inaczej, to z gł upoty albo z samoobł udy, dla zachowania duchowego spokoju. Jednemu czł owiekowi moż na wspó ł czuć, ewentualnie czterem, ale oś miuset tysią com nikt nie da rady. Liczby, jakimi posł ugujemy się w takich okolicznoś ciach, to chytrze wymyś lone protezy, to kij, któ rym ś lepiec, idą c, stuka po chodniku, ż eby nie wpaś ć na mur, ale przecież nikt nie powie, ż e on tym kijem widzi cał e bogactwo ś wiata, nawet w tym jego malutkim skrawku jednej ulicy. Có ż wię c zrobić z tą naszą biedną, nierozcią gliwą ś wiadomoś cią, ż eby ogarnę ł a to, czego nie moż e ogarną ć? Co należ ał o uczynić dla ukazania jednej wszechludzkiej minuty?

Nie dowiesz się, czytelniku, . wszystkiego naraz, lecz zaglą dają c najpierw do dział owego spisu rzeczy, a potem do wł aś ciwych rubryk, dowiesz się rzeczy, któ re zaprą ci dech. Nie z gó r, rzek i pó l utworzony krajobraz, lecz z miliardó w ciał ludzkich, bę dzie ci się ukazywał migawkowo, tak jak zwykł y krajobraz ukazuje się ciemną nocą podczas burzy, gdy ł yś nię cia bł yskawic rozdzierają mrok i dostrzegasz przez uł amek sekundy ogrom rozpostarty ku wszystkim horyzontom. Mrok znó w zapada, lecz tamten obraz wdarł ci się już w pamię ć, już się go nie pozbę dziesz. To poró wnanie moż na poją ć w czę ś ci wizualnej, któ ż bowiem nie przeż ył nocnej burzy, ale jak zró wnać ś wiat pokazywany nocą bł yskawicami z tysią cem statystycznych tablic?

Chwyt, jakim posł uż yli się autorzy, jest prosty. Jest to metoda kolejnych przybliż eń. Dla demonstracji weź my najpierw, z dwustu, dział poś wię cony ś mierci, a wł aś ciwie umieraniu.

Skoro ludzkoś ć liczy niemal pię ć miliardó w, zrozumiał e, ż e w każ dej minucie umierają tysią ce — to nie moż e być ż adną rewelacją. Tu wszakż e uderzamy w liczby jak w mur nierozcią gliwoś cią naszego pojmowania. Ł atwo to poznać, boż e sł owa „naraz umiera dziewię tnaś cie tysię cy osó b” nie mają ani na wł os wię kszej wagi przeż yciowej niż wiadomoś ć, ż e umiera ich dziewię ć tysię cy. Niechby i milion, niechby dziesię ć milionó w. Reakcją, zawsze taką samą, moż e być tylko nieco przelę knione i niewyraź nie zatroskane „Ach”. Znajdujemy się już wś ró d pustki wyraż eń abstrakcyjnych, któ re coś oznaczają, ale tego oznaczenia nie moż na doznać, odczuć, przeż yć, jak zawał u wuja. Wiadomoś ć o tym zawale wywoł a wię ksze wraż enie.

Lecz ó w dział wprowadzi cię w umieranie na czterdziestu oś miu stronach, przy czym najpierw idą dane sumaryczne, a potem rozbite na uszczegó lnienia, i jest tak, ż e najpierw moż esz obejrzeć cał ą dziedzinę ś mierci, jak przez sł aby obiektyw mikroskopu, a potem oglą dać wycinki w coraz wię kszym zbliż eniu, jakbyś uż ywał coraz silniejszych szkieł. Najpierw osobno idą agonie naturalne, osobno zaś spowodowane przez innych ludzi, przez omył ki, trafy losowe i tak dalej. Dowiesz się wię c, ilu ludzi umiera na minutę od tortur policyjnych, a ilu z rą k sprawcó w wyzbytych pań stwowego uprawnienia. Jaki jest normalny rozkł ad stosowanych tortur na sześ ć dziesią t sekund oraz ich geograficzna dystrybucja; jakich narzę dzi uż ywa się w tej jednostce czasu, znó w z rozbiciem na poszczegó lne czę ś ci ś wiata,, a potem i na pań stwa. Dowiesz się tym samym, ż e kiedy wyprowadzasz na spacer psa, szukasz pantofli domowych, rozmawiasz z ż oną, zasypiasz, czytasz gazetę, tysię czny zbió r innych ludzi wyje skrę cają c się w agonii, w każ dej kolejnej minucie każ dych dwudziestu czterech godzin dnia i nocy, każ dego tygodnia, miesią ca i roku. Nie usł yszysz ich krzyku, ale już bę dziesz wiedział, ż e on trwa bezustannie, bo wykazuje to statystyka. Dowiesz się, ilu ludzi ginie na minutę od pomył ki, po wypiciu trucizny zamiast niewinnego napoju, i znó w statystyka uwzglę dnia wszelkie rodzaje tych otruć: ś rodkami chwastobó jczymi, silnymi kwasami, zasadami, a też ile spoś ró d zgonó w od pomył ki przypada na bł ę dy kierowcó w, lekarzy, matek, pielę gniarek, i tak dalej. Ile noworodkó w, to już osobna rubryka, zabijają matki tuż po urodzeniu, z rozmysł u lub z niedbalstwa, bo są niemowlę ta przytł oczone poduszką albo te, co wpadają do kloacznego doł u, gdyż czują c parcie rodzą ca myś lał a, ż e to parcie na stolec, od niedoś wiadczenia lub jako niedorozwinię ta umysł owo, albo znajdował a się pod dział aniem narkotyku, gdy wszczą ł się poró d, a każ dy z tych wariantó w ma dalsze uszczegó ł owienia. Na nastę pnej stronie są noworodki umierają ce bez niczyjej winy, bo to niezdolne do ż ycia potworniaki, albo giną ce w ł onie matki, przy ł oż ysku przodują cym czy od zadzierzgnię cia pę powiny na szyi, od pę knię cia macicy, i znó w wszystkich nie wymienię. Duż o miejsca zajmują samobó jcy. Sposobó w pozbawiania się ż ycia jest dziś daleko wię cej niż w przeszł oś ci i stryczki zeszł y w statystyce na szó ste miejsce. Zresztą ruch wewną trz rozkł adu czę stoś ci nowych metod samobó jstwa zwię kszył się, odką d jako bestsellery poszł y w ś wiat podrę czniki z instrukcjami, co robić, aby ś mierć był a pewna i szybka, chyba ż eby ktoś ż yczył sobie powolnej, bo i to się zdarza. Moż esz się nawet dowiedzieć, cierpliwy czytelniku, jaka jest korelacja nakł adó w tego podrę cznika suicydalnej samoobsł ugi z normalnym rozkł adem samobó jczej skutecznoś ci: dawniej bowiem, gdy brano się do tego po amatorsku, wię cej samobó jcó w moż na był o uratować.

Potem, rzecz prosta, są agonie od raka, od zawał u, od sztuki lekarskiej, od bodaj czterystu gł ó wnych jednostek chorobowych, a dalej wypadki losowe, wię c zderzenia aut, ś mierci od padają cych drzew, muró w, cegieł, od zmiaż dż enia przez pocią g, aż po meteory. Nie wiem, czy pocieszają cy jest fakt, ż e od spadają cych na Ziemię meteoró w ginie się rzadko. O ile pamię tam, na minutę ginie tak zaledwie 0, 0000001 czł owieka. Jak widać, robota Johrisonó w był a solidna. Aby dokł adniej pokazać dziedzinę ś mierci, zastosowali metodę tak zwanej crossex–amination oraz diagonalną, czyli przeką tną. Z jednych tablic moż na wyczytać, od jakiego zbioru przyczyn ludzie umierają, a z innych, jak umierają z jednej przyczyny, na przykł ad od poraż enia prą dem elektrycznym. Dzię ki temu uwypuklone został o nadzwyczajne bogactwo naszych ś mierci. Najczę ś ciej umiera się przez dotknię cie ź le uziemionych urzą dzeń elektrycznych, rzadziej w ką pieli, a najrzadziej oddają c mocz z mostowego przejś cia dla pieszych na przewody wysokiego napię cia, , gdyż to jest znó w liczba tylko uł amkowa na minutę. Sumienni Johnsonowie podają w odnoś niku, ż e umierają cych przy torturze prą dem nie moż na rozdzielić na zabitych nieumyś lnie (gdy zbyt silnego napię cia uż yto bez intencji mordu) i z peł nym rozmysł em.

Jest też statystyka sposobó w, jakimi ż ywi pozbywają się umarł ych, od pogrzebó w z trupią kosmetyką, chó rami, kwieciem i religijną pompą aż po metody prostsze i tań sze. Rubryk tu wiele, bo jak się okazuje, w krajach wysoko ucywilizowanych wię cej trupó w wrzuca się w workach z kamieniem albo wcementowanych nogami w stare wiadra, albo pokawał kowanych i nagich do glinianek, do jezior, wię cej też (to są osobne liczby) owinię tych w stare gazety bą dź w zakrwawione szmaty trupó w ciska się na wielkie wysypiska ś mieci, aniż eli w krajach Trzeciego Ś wiata. Uboż si nie znają niektó rych sposobó w pozbywania się zwł ok. Widać nie dotarł y tam jeszcze razem z finansową pomocą odpowiednie dane z pań stw wysoko rozwinię tych. Natomiast wię cej noworodkó w zjadają w biednych krajach szczury. Te dane mieszczą się na innej stronie, lecz aby ich czytelnik nie uronił, znajdzie kierują cy gdzie trzeba odnoś nik, a chcą c kosztować ksią ż kę na mał e wyrywki, moż na posł uż yć się alfabetycznym spisem rzeczy, w któ rym jest wszystko.

Jakoś nie da się dł uż ej utrzymywać, ż e to są sterty suchych, nic nie mó wią cych, nudnych cyfr. Zaczyna się doznawać zdroż nego zaciekawienia, iloma innymi jeszcze sposobami ludzie umierają w każ dej minucie lektury j palce przy kartkowaniu stron stają się jakby troszkę lepkie. Oczywiś cie potnieją, bo to nie moż e być przecież krew.

Ś mierć z gł odu jest zaopatrzona w odnoś nik podają cy, ż e owa tablica (bo trzeba był o osobnej tablicy, z rozbiciem na wiek zagł odzonych; najwię cej umiera dzieci) waż na jest tylko dla roku wydania ksią ż ki, wielkoś ć ta bowiem roś nie szybko, i to w postę pie arytmetycznym. Ś mierć z przejedzenia też się wprawdzie zdarza, lecz jest 119 000 razy rzadsza. W tych danych jest coś z ekshibicji i coś z szantaż u. Wł aś ciwie miał em ochotę tylko zerkną ć do tego dział u, lecz czytał em go potem jakby od przymusu, tak jak czł owiek czasem odlepia sobie opatrunek od krwawią cej rany, ż eby ją zobaczyć, albo dł ubie szpilką w dziurze bolą cego zę ba. To boli, ale trudno przestać. Te cyfry są jak ś rodek bez. zapachu i smaku, powoli wsą czają cy się w mó zg. A przecież ja tu omal ż adnej nie wymienił em i nie zamierzam wyliczać choć by gł ó wnych dział ó w marazmu, uwią du, kalectw, narzą dowych zwyrodnień, bo zaczą ł bym cytować ksią ż kę, gdy mam tylko napisać z niej recenzję.

Wł aś ciwie jednak te uporzą dkowane rubrykami, ustawione w tablicach sł upki cyfr o wszystkich rodzajach. Ś mierci, te ciał a dzieci, starcó w, kobiet, noworodkó w wszystkich narodowoś ci i ras, bezmaterialnie obecne. poza kolumnami liczb, nie są gł ó wną sensacją tej ksią ż ki. Napisawszy to zdanie zastanowił em się, czy mó wi prawdę, i powtó rzę: nie, nie są. Z cał ym tym ogromem konania ludzkiego jest tak trochę, jak z wł asną ś miercią: jakby się już o tym uprzednio wiedział o, a tylko Ogó lnikowym i mglistym sposobem, któ rym pojmujemy nieuchronnoś ć wł asnej agonii, choć nie znamy jej wyglą du.

Wł aś ciwy ogrom ż ycia w jego cielesnoś ci ukazuje się już od pierwszych stron. Podane tam fakty są nie do podważ enia. Moż na bowiem w koń cu pową tpiewać, czy dane dział u umierania są ś cisł e. Opierają się wszak na przecię tnych. Trudno uwierzyć, ż eby taksonomia i kauzalistyka zgonó w był y uchwycone z peł ną dokł adnoś cią. Zresztą lojalni autorzy wcale nie ukrywają przed nami moż liwych odchyleń statystycznych. Już wstę p bardzo porzą dnie opisuje metody uż yte do obliczeń, a nawet zawiera wzmianki o zastosowanych po temu komputerowych programach. Metody te nie wykluczają tak zwanych standardowych dewiacji, ale one nie mają ż adnego znaczenia dla tego, kto czyta, bo có ż wł aś ciwie za ró ż nica, czy na minutę umiera siedem tysię cy osiemset noworodkó w, czy osiem tysię cy sto? Zresztą te odchylenia mają być nikł e przez tak zwany efekt bilansowego —zatarcia. Wprawdzie iloś ć porodó w (skoro się już o nich powiedział o) jest niejednakowa w ró ż nych porach roku i doby, ale na ziemi wszystkie pory dnia, nocy i roku wspó ł istnieją nieraz, wię c suma przyporodowych ś mierci pozostaje stał a. Są jednak rubryki z danymi od wnioskowania poś redniego i okó lnego, bo na przykł ad ani policje pań stwowe, ani prywatni mordercy, zawodowi czy amatorzy (z wyją tkiem ideowych), nie ogł aszają danych o efektywnoś ci swej pracy. Tam bł ą d wielkoś ci istotnie moż e być spory.

Natomiast statystyki pierwszego dział u są niepodważ alne. Podają, ile jest ludzi, a tym samym ż ywych ciał ludzkich w każ dej minucie, wyję tej z 525 600 minut każ dego roku. Ile jest ciał, to znaczy: ile mię ś ni, koś ci, ż ó ł ci, krwi, ś liny, pł ynu mó zgowo–rdzeniowego, kał u i tak dalej. Jak wiadomo, kiedy rzą d wielkoś ci do uzmysł owienia jest bardzo duż y, popularyzator chę tnie ucieka się do obrazowych zestawień, i to samo robią Johnsonowie. Gdyby wię c cał ą ludzkoś ć zebrać i stł oczyć w jednym | miejscu, zaję ł aby trzysta miliardó w litró w, czyli niespeł na jedną trzecią kilometra sześ ciennego. Niby duż o. Ocean ś wiatowy zawiera wszakż e miliard dwieś cie osiemdziesią t milionó w kilometró w sześ ciennych wody, wię c gdyby cał ą ludzkoś ć, tych pię ć miliardó w ciał, rzucić do oceanu, jego poziom nie podniesie się nawet o jedną setną milimetra. Po tym jednym pluś nię ciu ziemia i stał aby się na zawsze bezludna. Takie zabawy ze statystyką moż na uznać sł usznie za doś ć tanie. Mają niby sł uż yć refleksji, ż e my, któ rzyś my rozmachem naszych dział ań zatruli powietrze, glebę, morza, ustepowili dż unglę, wytrzebili miliardy gatunkó w zwierzą t i roś lin, któ re ż ył y przed setkami milionó w lat, dosię gli innych planet i zmienili nawet albedo Ziemi, objawiają c w ten sposó b naszą obecnoś ć obserwatorom kosmicznym, moglibyś my znikną ć tak ł atwo i bez ś ladu. Mnie to jednak nie zafrapował o, podobnie jak wyliczenie, ż e z ludzkoś ci moż na by wytoczyć 24, 9 miliardó w litró w krwi i nie był oby to ani czerwone morze, ani nawet jezioro.

Dalej, pod zaczerpnię tym z Eliota mottem, ż e egzystencja to „birth, copulation and death”, idą nowe cyfry. W każ dej minucie kopuluje 34, 2 milionó w mę ż czyzn i kobiet. Do zapł odnienia dochodzi tylko w 5, 7 procenta stosunkó w, lecz ł ą czny ejakulat o obję toś ci 45 000 litró w na minutę zawiera bilion dziewię ć set dziewię ć dziesią t milionó w (z odchyleniami na ostatnim miejscu) ż ywych plemnikó w. Taka wł aś nie iloś ć kobiecych jajeczek mogł aby ulegać zapł odnieniu sześ ć dziesią t razy na każ dą godzinę przy minimalnej proporcji jednego plemnika na jedno jajeczko, i wó wczas, w tym niemoż liwym przypadku, w każ dej sekundzie został yby poczę te trzy miliony dzieci. Te dane są jednak też tylko statystyczną manipulacją. Pornografia i nowoż ytny styl ż ycia oswoił y nas z postaciami ż ycia seksualnego. Myś lał by kto, ż e już niczego nie moż na w nim obnaż yć, niczego takiego ukazać, co był oby zaskakują cą nowoś cią. Ogarnię te statystyką jest przecież zaskoczeniem. Mniejsza o znó w zastosowaną zabawę zestawień: jakoż strumień spermy, tych 43 ton, wstrzykiwanych na każ dą minutę do kobiecych genitalió w, to 430 000 hektolitró w, któ re tablica zestawia z 37 850 hektolitrami wrzą tku, jakimi bije przy każ dej erupcji najwię kszy gejzer ś wiata (w narodowym parku Yellowstone). Gejzer spermy jest 11, 3 raż ą obfitszy i bije bez ż adnych przerw. Obraz nie jest sproś ny. Czł owiek moż e być pobudzony seksualnie tylko wewną trz okreś lonej skali wielkoś ci. Akty kopulacji, zaró wno demonstrowane w silnym pomniejszeniu, jak w wyolbrzymieniu, nie wywoł ują wcale pobudzenia pł ciowego. Pobudzenie to powstaje jako odruch w odpowiednich oś rodkach mó zgu, bę dą c reakcją wrodzoną i nie pojawia się w warunkach wykraczają cych z normy wizualnej. Akty ujrzane w pomniejszeniu są oboję tne, pokazują bowiem istotki o rozmiarach mró wek. W wyolbrzymieniu zaś budzą odrazę, bo najgł adsza skó ra najpię kniejszej kobiety Wyglą da wó wczas jak porowata biał awa powierzchnia, z któ rej sterczą wł osy grube jak kł y, a z wylotu gruczoł ó w ł ojowych wydobywa się lepka lś nią ca maź. Zaskoczenie, o jakim wspomniał em, ma inną przyczynę. Ludzkoś ć przetł acza sercami 53, 4 miliardó w litró w krwi na minutę i ta czerwona rzeka nie dziwi, toż musi pł yną ć, podtrzymują c ż ycie. W tymż e czasie mę skie narzą dy wydzielają 43 tony nasienia i rzecz w tym, ż e wprawdzie każ da ejakulacja takż e jest zwykł ym aktem fizjologicznym, lecz dla jednostki nieregularnym, intymnym i nie nazbyt czę stym, a nawet niekoniecznym. Toż są miliony starcó w, dzieci, ludzi ż yją cych w wybranym bą dź narzuconym celibacie, chorych i tak dalej. A jednak ten biał y strumień pł ynie z tą samą stał oś cią co tamto czerwone dorzecze. Nieregularnoś ć znika bowiem, gdy statystyka ogarnia cał ą ziemię, i to zadziwia. Ludzie siadają do zastawionych stoł ó w, szukają odpadkó w po ś mietnikach, — modlą się w zborach, meczetach, koś cioł ach, lecą samolotami, jadą w autach, tkwią w ł odziach podwodnych z rakietami atomowymi, obradują w parlamentach, miliardy ś pią, kondukty pogrzebowe idą cmentarzami, wybuchają bomby, lekarze pochylają się nad stoł ami operacyjnymi, tysią ce wykł adowcó w naraz wstę puje na katedry, kurtyny teatralne wznoszą się i opadają, powodzie zalewają pola i domy, toczą się wojny, traktory spychają na pobojowiskach umundurowane trupy do rowó w, grzmi, bł yska, jest noc, dzień, ś wit, zmierzch, lecz cokolwiek się dzieje, zapł adniają cy strumień 43 ton spermy pł ynie bez ustanku i prawo wielkich liczb gwarantuje, ż e jest tak samo stał y, jak wielkoś ć padają cej na ziemię energii sł onecznej. Jest w tym coś zarazem mechanicznego, niewzruszonego i zwierzę cego. Nie wiadomo, jak pogodzić się z obrazem ludzkoś ci, tak niewzruszenie kopulują cej wewną trz wszystkich kataklizmó w, jakie ją spotykają i jakie sama sobie sprokurował a.

Otó ż to. Proszę zrozumieć, ż e ksią ż ki, któ ra jest zgnieceniem ludzkich rzeczy do ostatka, czyli do samych liczb (nie znamy ż adnego idą cego jeszcze dalej sposobu stł oczenia jakichkolwiek zjawisk), nie moż na streś cić. Wszak ta ksią ż ka sama jest już ekstraktem, krań cowym streszczeniem ludzkoś ci. Nie moż na w recenzji nawet wspomnieć o najosobliwszych dział ach. Choroby umysł owe: okazuje się, ż e dziś jest na minutę wię cej obł ą kanych, niż w ogó le wszystkich ludzi ż ył o na ziemi kilkanaś cie pokoleń temu. To jakby cał a ó wczesna ludzkoś ć dziś skł adał a się wył ą cznie z szaleń có w. Schorzenia nowotworowe, któ re w mojej pierwszej pracy lekarskiej nazwał em 35 lat temu „obł ę dem somatycznym”, jako samobó jczym zwró ceniem się ciał a przeciw samemu sobie, są wyją tkiem z reguł ż ycia, omył ką jego dynamiki, ale ten wyją tek, ogarnię ty statystyką, to olbrzymi moloch, ta masa rakowatych tkanek, przeliczonych na minutę, jest jakby ś wiadectwem ś lepoty procesó w, któ re powoł ał y nas przecież do istnienia. Obok, kilka stron dalej, są rzeczy bardziej ponure. Dział ó w poś wię conych aktom przemocy, gwał tu, perwersjom seksualnym, dziwacznym kultom, mafiom, zwią zkom nie tknę nawet sł owem. Obraz tego, co ludzie czynią z ludź mi, ż eby ich. udrę czać, upokarzać, niszczyć, wyzyskiwać w chorobie, w zdrowiu, w staroś ci, w dzieciń stwie, w kalectwach, i to bezustannie, w każ dej minucie, moż e osł upić nawet przysię gł ego mizantropa, któ remu się zdawał o, ż e ż adna ludzka nikczemnoś ć nie jest mu obca. Ale doś ć o tym. Czy ta ksią ż ka był a potrzebna? Czł onek Akademii Francuskiej napisał w „Le Monde”, ż e był a nieuchronna, ż e musiał a się pojawić. Ta nasza cywilizacja, pisał, któ ra wszystko mierzy, przelicza, ocenia, waż y, przekracza wszelkie przykazania i zakazy, chce wszystko wiedzieć, lecz coraz bardziej ludna, jest tym samym coraz mniej przejrzysta dla samej siebie. Na nic nie rzuca się z taką zaciekł oś cią jak na to, co wcią ż jeszcze stawia jej opó r. Nic zatem dziwnego w tym, ż e chciał a mieć wł asny portret, tak wierny, jakiego jeszcze nie był o, i tak samo obiektywny — obiektywizm to przecież nakaz rozsą dku i dnia — wię c, za sprawą technicznej modernizacji, otrzymał a zdję cie, jakie robi się reporterską kamerą: migawkowe i bez retuszó w. Starszy pan zastą pił pytanie o potrzebę Jednej minuty unikiem: ukazał a się, bo jako pł ó d swego czasu musiał a się ukazać. Pytanie jednak pozostaje. Zastą pił bym je skromniejszym: czy ta ksią ż ka doprawdy pokazuje to, co jako cał a ludzkoś ć nie jest do ukazania? Tablice statystyczne zastę pują dziurkę od klucza, a czytelnik jak Peeping Tom podpatruje olbrzymie, nagie ciał o ludzkoś ci, zaję tej swymi powszednimi sprawami. Przez dziurkę od klucza nie moż na zobaczyć wszystkiego naraz. Co moż e waż niejsze, podglą dają cy staje jakby oko w oko nie tylko z cał ym swym gatunkiem, lecz z jego losem. Trzeba przyznać, ż e Jedna minuta zawiera moc frapują cych danych antropologicznych, w dział ach kultur, wiar, rytuał ó w i obyczajowoś ci, bo choć to są tylko cyfrowe zbitki (a moż e wł aś nie przez to), prezentują zdumiewają cą ró ż norodnoś ć ludzi, tak przecież toż samych anatomią i fizjologią. Dziwne, ż e nie moż na przeliczyć iloś ci ję zykó w, jakimi ludzie się posł ugują. Nie wiadomo dokł adnie, ile ich jest, wiadomo tylko, ż e ponad cztery tysią ce. Wszystkich nie zidentyfikowali dotą d nawet specjaliś ci, a rzecz tym trudniej ustalić, ż e niektó re ję zyki mał ych grup etnicznych wymierają wraz z nimi, ponadto zaś ję zykoznawcy toczą spory o status pewnych ję zykó w. Jedni uważ ają je za dialekty i gwary, a inni za osobne jednostki taksonomiczne. Lecz takich miejsc, w któ rych Johnsonowie wyznają koniecznoś ć kapitulacji w przeliczeniu wszelkich danych na minutę, jest mał o. Mimo to doznaje się — przynajmniej ja doznawał em niejakiej ulgi wł aś nie tam. Rzecz ma swó j filozoficzny korzeń.

W elitarnym niemieckim periodyku literackim spotkał em się z krytyką Jednej minuty, napisaną przez gniewnego humanistę. Ksią ż ka umonstrualnił a ludzkoś ć, powiedział, bo zbudował a gó rę mię sa z ciał, krwi j potu (pomiary istotnie obję ł y, poza defekacją i krwawieniami menstruacyjnymi, ró ż ne rodzaje potu, gdyż inaczej poci się czł owiek przeraż ony, a inaczej cię ż ko pracują cy), uprzednio amputowawszy tym ciał om gł owy. Ż ycie duchowe nie ró wna się bowiem ani iloś ci ksią ż ek i gazet, jakie ludzie czytają, ani sł ó w, jakie wygł aszają na minutę (jest to liczba astronomiczna). Cyfrowe zestawienia, frekwencji teatralnej bą dź telewizyjnej ze stał ą agonalną, ejakulacyjną itp. wprowadzają w bł ą d, i jest to bł ą d nadzwyczaj gruby. Ani orgazm, ani agonia nie są zjawiskami swoiś cie jak i; wył ą cznie ludzkimi. Co wię cej, wyczerpują się treś ciowo wewną trz fizjologii. Natomiast dane specyficznie ludzkie, jako treś ci psychiczne, nie tylko nie wyczerpują się, ale nie są nawet uwzglę dnione w cyfrach nakł adu pism albo dzieł filozoficznych. To jakby ktoś podawał temperaturę ciał a za temperaturą uczuć mił osnych, albo pod hasł em „akty” umieś cił obok siebie akty jako zdję cia nagich ludzi i jako. akty strzeliste wiary. Ten kategorialny chaos nie jest przypadkiem, gdyż autorom wł aś nie szł o o zaszokowanie czytelnikó w paszkwilem sporzą dzonym ze statystyki. O poniż enie, gradem cyfr, nas wszystkich. Być czł owiekiem znaczy to najpierw mieć ż ycie duchowe, a nie mieć anatomię, podległ ą dodawaniu, dzieleniu i mnoż eniu. Sam fakt, ż e nie da się pomierzyć ż ycia duchowego i ują ć go jaką kolwiek statystyką, czyni fał szem uroszczenia autoró w, ż e sporzą dzili portret ludzkoś ci. W buchalteryjnym rozparcelowaniu miliardó w ludzi na czynnoś ciowe kawał ki, ż eby pasował y do rubryk, widnieje sprawnoś ć patologa, sekcjonują cego trupy, a bodaj j zł oś liwoś ć. Przecież wś ró d tysię cy haseł indeksu w ogó le nie ma takiego, jak „godnoś ć ludzka”.

Korzeń filozoficzny, o jakim wspomniał em, nacią ł też inny krytyk. Odniosł em wraż enie (dodaję to nawiasem), ż e Jedna minuta wprawił a intelektualistó w w niejaki popł och. Uznawali się w prawie pomijania takich produktó w masowej kultury jak Księ ga rekordó w Guinnessa, lecz Jedna minuta wbił a im klin w gł owy. Rozważ ni czy tylko chytrzy Johnsonowie wyś rubowali bowiem swoje dzieł o na znaczną wyż ynę uczonym metodycznym wstę pem. Uprzedzili też wiele zarzutó w, powoł ują c się : na myś licieli wspó ł czesnoś ci, zwą cych prawdę — naczelną wartoś cią w kulturze. Skoro tak, to dozwolona, . a nawet konieczna jest wszelka prawda, wł ą cznie z najbardziej deprymują cą. Krytyk–filozof wsiadł wię c na tego wysokiego konia po strzemieniu trzymanym przez Johnsonó w i najpierw ich docenił, a potem przyniszczył. Zostaliś my potraktowani — pisał w „Encounter” — i prawie dosł ownie tym sposobem, któ rego tak bardzo lę kał się Dostojewski we Wspomnieniach czł owieka z lochu. Dostojewski są dził, ż e zagraż a nam dowodzony przez naukę determinizm, któ ry wyrzuci na ś mietnik suwerennoś ć jednostki, widomą w jej wolnej woli, kiedy ta nauka bę dzie umiał a przewidzieć każ dą decyzję i każ de uczucie jak poruszenie mechaniczinego klawisza. , Nie widział innej rady, innego ratunku przed okrutną przewidywalnoś cią naszych uczynkó w i myś li, któ ra pozbawi nas wolnoś ci, jak obł ę d. Jego Czł owiek z Lochu gotował się zwariować po to, by jego umysł, rozprzę —ż ony obł ę dem, nie uległ triumfują cemu determinizmowi. Otó ż determinizm ten, marnota dziewię tnastowiecznych racjonalistó w, upadł i już nie powstanie, lecz z niespodziewaną skutecznoś cią zastą pił a go teoria prawdopodobień stwa ze statystyką. Losy jednostek są ró wnie nieprzewidywalne jak losy poszczegó lnych czą stek gazu, lecz z ogromu liczby jednych i drugich wynikają prawidł owoś ci dotyczą ce wszystkich naraz, chociaż nie odniesione do ż adnej pojedynczej molekuł y lub czł owieka. Nauka dokonał a zatem po upadku determinizmu manewru okrą ż ają cego i dobrał a się nim do Czł owieka z Lochu z innej strony. To niestety nieprawda, ż e w Jednej minucie nie ma nawet ś ladu duchowego ż ycia ludzkoś ci. Tak szczelne zamykanie tego ż ycia w gł owie, ż eby nie manifestował o się poza nią inaczej niż sł owami, to zrozumiał y zawodowo nawyk literató w i innych intelektualistó w, stanowią cych (jak podaje ksią ż ka) mikroskopijną, bo milionową czą steczkę ludzkoś ci. Ż ycie to przejawia 99°/o ludzi czynami jak najbardziej wymiernymi i był oby bł ę dem ze szlachetnoś ci odmawiać psychicznych treś ci psychopatom, mordercom i strę czycielom, tak samo jak woziwodom, kupcom czy tkaczkom. Nie o mizantropijnych intencjach autoró w wolno wię c mó wić, lecz najwyż ej o ograniczeniach wł aś ciwych uż ytej przez nich metodzie. Oryginalnoś ć Jednej minuty w tym, ż e nie jest statystyką bilansują cą, czyli informacją o zdarzeniach już minionych, jak każ dy zwyczajny rocznik statystyczny, lecz synchroniczną z ludzkim ś wiatem. Jak komputer tego typu, któ ry zwiemy komputerem pracują cym w czasie realnym, czyli urzą dzeniem ś ledzą cym zjawiska, w któ re go wycelowano, wspó ł bież nie z tempem ich zachodzenia.

Uwień czywszy w ten sposó b autoró w, krytyk z „Encountera” przycią ł jednak ‘czę ś ć lauró w, jakimi ich obdarzył, biorą c się za wstę p. Dyrektywa prawdomó wnoś ci, któ rą szermują Johnsonowie, ż eby obronić Jedną minutą przed zarzutami drastycznej wulgarnoś ci albo i paszkwilu, brzmi ł adnie, ale jest niewykonalna w praktyce. Ksią ż ka nie zawiera „wszystkiego o czł owieku”, bo to niemoż liwe. „Wszystkiego” o nim nie zawierają najwię ksze biblioteki ś wiata. Iloś ć danych antropologicznych wykrytych przez naukowcó w jest już taka, ż e od dawna wykracza poza asymilacyjne moż liwoś ci jednostki. Podział pracy, takż e umysł owej, zapoczą tkowany ze trzydzieś ci tysię cy lat temu w paleolicie, stał się zjawiskiem nieodwracalnym i nie ma na to rady. Oddaliś my, chcą c nie chcą c, nasze losy w rę ce ekspertó w. Politycy to przecież też swego rodzaju eksperci, tyle ż e samozwań czy. Nawet to, ż e kompetentni eksperci sł uż ą lub wysł ugują się politykom o miernej inteligencji i nę dznym darze przewidywania, nie jest zbytnią biedą, bo i wś ró d ekspertó w pierwszej klasy nie ma zgody w ż adnej z naczelnych spraw ś wiata. Nie wiadomo wię c, czy logokracja skł ó conych ekspertó w był aby lepsza od rzą dó w miernot, jakim podlegamy. Pogarszają ca się umysł owa jakoś ć przywó dczych elit politycznych to skutek rosną cej zł oż onoś ci ś wiata. Ponieważ ogarną ć go w peł ni nie moż e nikt, choć by obdarzony był najwię kszą mą droś cią, do wł adzy pchają się ci, co wcale się tym nie martwią. Nie przez przypadek nie ma w Jednej minucie, w dziale sprawnoś ci umysł owych, wskaź nikó w inteligencji wybitnych, rzą dzą cych mę ż ó w stanu. Nawet wszę dobylskim Johnsonom nie udał o się poddać tych ludzi testom inteligencji.

Mó j poglą d na tę ksią ż kę jest mał o dramatyczny. Moż na nad nią rezonować na bezlik sposobó w; ś wiadczy o tym przedstawiona wyż ej pró bka. Nie jest to, myś lę sobie, ani zł oś liwy paszkwil, ani rzetelna prawda. Ani to karykatura, ani lustro. Asymetrii Jednej minuty, czyli tego, ż e haniebnego zł a ludzi jest w niej nieporó wnanie wię cej niż objawó w dobra i biednej brzydoty naszej egzystencji niż jej pię kna, nie przypisuję ani intencji autoró w, ani metodzie. Ksią ż ka moż e zdeprymować tylko tych, któ rzy w przedmiocie Czł owieka wcią ż ż ywią rozmaite iluzje. Asymetria dobra i zł a dał aby się chyba ują ć nawet w zestawieniu liczbowym, na co Johnsonowie jakoś nie wpadli. Dział y wystę pku, zbrodni, oszustwa, kradzież y, wył udzeń, szantaż u, wł ą cznie z najnowszym rodzajem przestę pstw zwanych komputerowymi (chodzi o taką manipulację tym elektronicznym przedł uż eniem prac umysł owych, któ ra przynosi sprzeczne z prawem zyski programistom, a ostatnio poszerzył a się o czyny, jakich na razie za przestę pstwa nie moż na uznać podł ug zasady „nullum crimen sine lege”, wię c nie jest przestę pcą ten, kto uż ywa olbrzymiej mocy obliczeniowej maszyn, ż eby zwię kszyć szansę wygranej na loterii lub w grach hazardowych: paru matematykó w wykazał o, ż e moż na rozbić bank w ruletce, analizują c ruchy kulki w rulecie, ż adna ruleta nie jest bowiem urzą dzeniem idealnie losowym, czyli wykazuje odchylenia od teoretycznego oczekiwania matematycznego wynikó w, co moż na komputerowo ustalić i wykorzystać ), są bowiem daleko rozleglejsze od. dział ó w poś wię conych aktom „samarytań skim”. Autorzy nie zestawili odpowiednich liczb w jednej tablicy, a szkoda. Ujawnił oby to wyraź nie, o ile bardziej wielopostaciowe jest zł o od dobra. Pomagać innym moż na na mniej sposobó w, niż im szkodzić, bo taka jest natura rzeczy, a nie metoda statystyczna. Ś wiat nasz nie tkwi w poł owie drogi mię dzy piekł em a niebem, zdaje się bowiem znacznie bliż szy pierwszego. Nie mają c jednak w tym wzglę dzie iluzji, i to od dawna, nie poczuł em się zgorszony tą ksią ż ką.

 

Berlin 1982

 



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.