Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Godzina przyjęć profesora Tarantogł



Godzina przyję ć profesora Tarantogł

Sł uchowisko radiowe

 

Osoby:

 

Profesor Taramtoga, Magister Sianko, wynalazca perpetuum mobile, zakrywca wynalazkó w inż ynier ZUMPF, wynalazca Anteru, dwaj panowie antycypatyś ci

 

(Gabinet profesora Tarantogi. Profesor puszcza pozytywkę i usił uje doś ć fał szywie zaś piewać grany przez nią motyw. Potem nakrę ca inną pozytywkę. Pukanie do drzwi).

TARANTOGA: To pan, Sianko? Proszę.

SIANKO: Panie profesorze, już czas. Poczekalnia peł na.

TARANTOGA: Duż o dziś, mó wi pan?.

SIANKO: Sześ ć osó b.

TARANTOGA: Ten pomyleniec z brodą jest?

SIANKO: Jest. Przyszedł dobrą godzinę temu. Siedział na schodach.

TARANTOGA: Niech mu pan powie, ż e nie mam dziś dla niego czasu.

SIANKO: To na niego nie dział a. Pan profesor przecież wie.

TARANTOGA: To proszę go wyrzucić.

SIANKO: On jest silniejszy, panie profesorze.

TARANTOGA: Proszę ma powiedzieć, ze go nie przyjmę. Ż eby sobie poszedł.

SIANKO: Mó wił em już. Nie chce.

TARANTOGA: Nie chce?

SIANKO: Nie chce. Przynió sł model.

TARANTOGA: Nie moż e być?

SIANKO: Przynió sł, panie profesorze. Ma go ze sobą.

[TARANTOGA: I co, obraca się? Przecież to niemoż liwe. To musi być oszustwo. Sam pan widział?

SIANKO: Jak się obraca — nie. Jest zapakowany.

TARANTOGA: A, to tak? No dobrze, niech wejdzie.

(Wchodzi brodacz z pakunkiem).

BRODACZ: Pan mi nie wierzył, pandę profesorze, nie wierzył pan, a ja przyniosł em. Proszę ą bardzo! (Szelest rozwijanego papieru).

 TARANTOGA: Dlaczego pan się nie ostrzygł?

BRODACZ (rozwijają c pakunek): Nie miał em za co.

TARANTOGA: Dał em panu ma fryzjera.

BRODACZ: Musiał em dokupić czę ś ci… ś rubek mi brakował o. Proszę! (Stawia na stole perpetuum mobile).

TARANTOGA: To ma być perpetuum mobile?

BRODACZ: Nie „ma być ”, ale jest! Zaraz pan zobaczy! Prawdziwa maszyna wiecznego ruchu! Jutro idę opatentować!

TARANTOGA (spokojnie): To się nie obraca.

BRODACZ: A ja panu mó wię, ż e to się obraca. Zaraz bę dzie się krę cił o, tylko korbkę muszę znaleź ć … to klucze, to bilet miesię czny, to zapasowe koł o, gdzież ona się podział a?

TARANTOGA: Przecież widzę, ż e stoi. Ani drgnie.

BRODACZ: Owszem, stoi. Nigdzie nie jest powiedziane, ż e perpetuum mobile ma samo startować. Potrzebny jest pierwszy impuls.

TARANTOGA: Wię c proszę uruchomić, ale szybko. Nie mam czasu. Już doś ć mi pan go zabrał, nachodzą c cał ymi tygodniami…

BRODACZ: Gdzie Korbka? Przysią gł bym, ż e tu ją wł oż ył em, a! jest. Uwaga! Epokowy moment! Proszę patrzeć!

(Sł ychać, jak zazę biają się tryby, coś zaczyna się obracać coraz szybciej).

BRODACZ (triumfalnie): Widzi pan?!

TARANTOGA: Widzę, ż e pan krę ci. I co z tego. Proszę przestać!

BRODACZ: Zaraz przestanę, niech się trochę rozpę dzi!

TARANTOGA: Ależ niech pan przestanie! Perpetuum mobile musi się samo poruszać!

BRODACZ (krę cą c): Wiem o tym. Pracuję nad tą maszyną ó smy rok!

TARANTOGA: Panie Fryk, sto, nie, tysią c razy mó wił em panu, ze perpetuum mobile jest niemoż liwe! Nie moż na czerpać energii z niczego! Nie dopuszczają tego prawa natury! Pań ski tak zwany wynalazek nie jest wart funta kł akó w — przestań pan krę cić, kiedy mó wię do pana!

BRODACZ: Nie mogę. (Krę ci).

TARANTOGA: Dlaczego?

BRODACZ: Nie mogę ryzykować! Od tej demonstracji zależ y zbyt wiele. Pan powiedział sam, ż e jeż eli bę dzie się obracał o, to odda mi pan cał y swó j mają tek. Niech się teraz coś zatnie, popsuje, to co ja zrobię?

TARANTOGA: Dł ugo ma pan zamiar wygł upiać się w len sposó b?

BRODACZ (krę cą c): Ja się nie wygł upiam. To epokowa chwila. Niech pan tylko patrzy, jak wspaniale się krę ci! Prawdziwe perpetuum mobile!

TARANTOGA: Przecież to się nie krę ci samo! To pan kreci!

BRODACZ: Ja tylko tak, na wszelki wypadek. Proszę nie zwracać uwagi! Samo tez by się krę cił o. Sł owo honoru daję!

TARANTOGA (groź nie): Nie przestanie pan…?!

BRODACZ (krę cą c): Profesorze, bą dź pan czł owiekiem… potrzebuję trzystu zł otych…

TARANTOGA: Co, znowu?

BRODACZ (krę cą c): Muszę zapł acić za elektrycznoś ć, bo mi wył ą czą. Poza tym, ja nie jestem perpetuum mobile. Muszę coś jeś ć, ż eby się poruszać.

TARANTOGA: Nie dam się dł uż ej nabierać. To bezczelnoś ć!

BRODACZ: Ależ, czy pan nie wierzy wł asnym oczom? Co jest poważ niejszego od ś wiadectwa zmysł ó w?

TARANTOGA: Przecież to pan krę ci!

BRODACZ: To nie jest istotne.

TARANTOGA: Nie przestanie pan?

BRODACZ: Ryzyko jest zbyt wielkie. Nie mogę. Ale w domu krę cił o się samo. Przysię gam panu! Musi mi pan uwierzyć! Proszę tylko posł uchać, jak wspaniale furczy!

TARANTOGA: Wynoś się pan, oszuś cie!

BRODACZ: Dlaczego „oszuś cie”? Pan jest zł y, bo udowodnił em, ze perpetuum mobile jest moż liwe.

TARANTOGA: Nie jest!

BRODACZ: A to co?

TARANTOGA: Ł ajdak z pana. Czego pan chce ode mnie?

BRODACZ (krę cą c): Mó wił em już, potrzebuję trzystu zł otych…

TARANTOGA: Dam panu sto pod warunkiem, ż e nie bę dę pana wię cej widział.

BRODACZ: To jest warte miliony, a pan: ż ał uje gł upich trzystu zł otych? Dopuszczę pana do udział u w zyskach na dwadzieś cia procent.

TARANTOGA: Wynoś się pan!

BRODACZ (krę cą c): Czterdzieś ci procent: Wię cej nie mogę. Niech pan mnie tak nie ż ał uje.

TARANTOGA: Tu jest dwieś cie zł otych.

BRODACZ: Nie mam wolnej raki, proszę, niech mi pan wł oż y do kieszeni… dzię kuję! Jeszcze dziś zacznę budować model dwukrotnie wię kszy! Zobaczy pan! (Wychodzi).

SIANKO (wchodzą c): I co, panie profesorze, krę cił o się?

TARANTOGA: Tak. Jeszcze mi się krę ci — w gł owie. Jak się pokaż e nastę pnym razem, proszą od razu dzwonić na komisariat.

SIANKO: Zawsze pan tak mó wi. Czy nastę pny, moż e wejś ć?

TARANTOGA: Zaraz — niech odsapnę. Kto jest nastę pny?

SIANKO: Jakiś nowy. Nigdy go nie widział em.

TARANTOGA: Przynió sł ze sobą coś?

SIANKO: Nie.

TARANTOGA: Niech wejdzie.

ZAKRYWCA: Dzień dobry…

TARANTOGA: Proszę siadać. Mogę panu poś wię cić pię ć minut. Sł ucham.

ZAKRYWCA: Ależ, panie profesorze, pię ć minut to dla mnie za mał o, chodzi o owoce mych wieloletnich przemyś leń i doś wiadczeń!

TARANTOGA: Już tylko cztery minuty i pię ć dziesią t sekund. Sł ucham.

ZAKRYWCA: Jaki pan bezwzglę dny! Dobrze, spró buję, już mó wię. Panie profesorze, ja nie jestem zwyczajnym wynalazcą.

TARANTOGA: Zwyczajnych nie ma. Czego pan, sobie ż yczy?

ZAKRYWCA: Nie jestem ani wynalazcą, ani odkrywcą. Jestem antyodkrywcą, czyli zakrywcą. Gł ę boka analiza cał okształ tu dziejó w doprowadził a mnie do wniosku, ż e ludzkoś ć nie potrzebuje już ż adnych odkryć. Wprost przeciwnie — cierpi na ich nadmiar. Postanowił em jej wię c dopomó c.

TARANTOGA: W jaki sposó b?

ZAKRYWCA: Przez zakrywanie odkryć szczegó ł nie szkodliwych. Co jest zmorą naszego ś wiata? Energia atomowa. Co należ y zatem zrobić? Należ y ją zakryć. Tak sobie postanowił em…

TARANTOGA: W jaki sposó b?

ZAKRYWCA: Moją wł asną metodą — przez rozkojarzanie mał ż eń stw!

TARANTOGA: Jak? Nie rozumiem.

ZAKRYWCA: To proste. Każ da myś l genialna jest prosta. Proszę, oto plan postę powania… (szelest papieru).

TARANTOGA: Co to jest? Pan się zajmuje heraldyką?

ZAKRYWCA: To jest drzewo genealogiczne Alberta Einsteina. Bo to Einstein zaczą ł przecież pierwszy z atomami. To on odkrył ró wnoważ noś ć energii i materii. Należ y wię c nie dopuś cić do mał ż eń stwa jego rodzicó w. Jak się nie pobiorą, to nie bę dą mieli dzieci, jak me bę dą mieli dzieci, to się Einstein nie urodzi, a jak się nie urodzi, to i bomby atomowej me bę dzie.

TARANTOGA: No wie pan! Przecież już się pobrali prawie sto lat temu i urodził się!

ZAKRYWCA: Nic nie szkodzi — od czego wehikuł czasu?

TARANTOGA: Wehikuł czasu?

ZAKRYWCA: Jasne. Trzeba się cofną ć w czasie, odszukać rodzicó w Einsteina przed ich mał ż eń stwem i rozkojarzyć ich za pomocą odpowiednich intryg. Wymyś lił em sześ ć metod rozkojarzania. Przez plotki, przez granie na ambicja, przez ją trzenie rodzin, przez ł apó wki i przekupstwo, w ostatecznoś ci zaś przez porwanie panny mł odej, a jak i to się nie uda, to trzeba się jeszcze raz cofną ć i rozkojarzyć mał ż eń stwo tych rodzicó w, z któ rych się urodzili rodzice Einsteina. Na któ rymś etapie musi się udać — mur—beton!

TARANTOGA: I maszynę czasu też pan wynalazł?

ZAKRYWCA: Nie. Trudno, ż ebym wszystko sam wynajdywał. Od maszyny bę dzie pan profesor. Ja ze swej strony daję Zakrent — a pan wehikuł czasu. Pó ł na pó ł.

TARANTOGA: Jaki znó w,, Zakrent”?

ZAKRYWCA: To jest skró t mego planu: Zakrycie Energii Atomowej…

TARANTOGA: Mó j panie, nawet gdyby dał o się zrobić to, co pan proponuje, nic by z tego nie wyszł o. Jeś liby się Einstein nie urodził, to formuł ę odkryje ktoś inny.

ZAKRYWCA: Kto?

TARANTOGA: Nie wiem. Ale jakiś uczony na pewno by to zarobił.

ZAKRYWCA: To trzeba znaleź ć jego rodzicó w i rozkojarzyć.

TARANTOGA: Mó j drogi, nie moż e pan rozkojarzyć wszystkich mał ż eń stw, bo wtedy i pan Sam przestał by istnieć. A jak dł ugo bę dą się rodził y dzieci, tak dł ugo bę dą z nich wyrastali uczeni i odkrywcy. Zresztą, pię ć minut upł ynę ł o. Pana pomysł nie interesuje mnie, Ż gnam.

ZAKRYWCA: Nie interesuje? Ho, ho.

TARANTOGA: Co to znaczy?

ZAKRYWCA: To znaczy, ż e ja sobie teraz pó jdę, a o j zostanie z moim epokowym pomysł em!

TARANTOGA: Ja? Z pana pomysł em? Ależ on nie jest mi do niczego potrzebny.

ZAKRYWCA: Ho, ho.

TARANTOGA: Przestań pan ze swoim,, ho, ho”! Nie chciał em tego powiedzieć, ale skoro pan mnie zmusza, proszę. Pomysł pana jest idiotyczny.

ZAKRYWCA: Ho, ho! Tak się zawsze mó wi, a potem robi się grube pienią ż ki…

TARANTOGA: Ależ to bezwstydna insynuacja! Czego pan wł aś ciwie chce?

ZAKRYWCA: Ż eby pan mnie wzią ł do spó ł ki…

TARANTOGA: Czy pan nie rozumie, co mó wię? Pomysł pana uważ am za kretyń ski i nie chcę o nim sł yszeć.

ZAKRYWCA: Ale jak pó jdę, to pan bę dzie dalej pamię tał …

TARANTOGA: Nie mogę przecież wymazać go sobie z gł owy!

ZAKRYWCA: Wiem, ze nie. Nie ż ą dam tego.

TARANTOGA: A czego?

ZAKRYWCA: Ekwiwalentu.

TARANTOGA: Pienię dzy pan chce?

ZAKRYWCA (spokojnie): Jasne.

TARANTOGA: O, nie dam się nacią gną ć. Proszę wyjś ć.

ZAKRYWCA: Ho, ho…,

TARANTOGA: Pandę!!!

ZAKRYWCA: Da mi pan tysią c zet i rozstaniemy się w zgodzie.

TARANTOGA: Prę dzej mi wł osy na dł oni wyrosną!

ZAKRYWCA: Wobec tego pię ć set i sł owo honoru, ż e pan tego nie wykorzysta.

TARANTOGA: Mogę panu dać sł owo honoru d pię ć dziesią t groszy na tramwaj.

ZAKRYWCA: Ho, ho!

TARANTOGA: Panie — zastanó w się pan. Ten pomysł nie jest want zł amanego szelą gu.

ZAKRYWCA: Też coś! A gdyby tak pó jś ć do jakiegoś fabrykanta nylonu i powiedzieć mu: jeś li nie dopuś ci mnie pan do spó ł ki, ja moim zakrywaczem uniemoż liwię odkrycie nylonu i zostanie pan zrujnowany… Myś li pan, ze się nie zgodzi?

TARANTOGA: Myś lę, ż e w panu jest materiał nie tylko na odkrywcę …

ZAKRYWCA: Zakrywcę.

TARANTOGA: Niech bę dzie zakrywcę, ale na zwykł ego szantaż ystę. Ja panu nic nie dam, mó j panie. I co pan na to? Ho, ho!

ZAKRYWCA: Nic. Wcią gnę pana na moją czarną listę.

TARANTOGA: Na jaką znowu listę?

ZAKRYWCA: Niech pan nie są dzi, ż e pan pierwszy wył udził ode mnie mó j cenny pomysł. Wszystkich, któ rzy odmawiają mi ekwiwalentu, wcią gam na listę. Kiedy zrealizuję mó j wynalazek, po kolei rozkojarzę mał ż eń stwa rodzicó w tych wszystkich osó b, któ re odprawił y mnie z kwitkiem, wskutek tego i pan takż e przestanie istnieć!

TARANTOGA: Wynoś się pan.

ZAKRYWCA: Jeszcze pan poż ał uje (wychodzi).

TARANTOGA: Magistrze Sianko!

SIANKO: Sł ucham. Już chciał em wejś ć …

TARANTOGA: Uuu! Zgrzał em się! Kto jest nastę pny?

SIANKO: Jakiś nowy, nigdy u nas nie był.

TARANTOGA: Z modelem?

SIANKO: Coś tam ma pod pachą.

TARANTOGA: Wariat?

SIANKO: Nie wiem, panie profesorze. Oczy to mu nawet dosyć bł yszczą i takie jakieś ma skaczą ce…

TARANTOGA: Trudno: Niech wejdzie… (Wchodzi inż ynier Zumpt).

ZUMPF: Pozwoli pan? Inż ynier Zumpf.

TARANTOGA: Pan jest inż ynierem? To brzmi rzeczowo! Proszę usią ś ć. Sł ucham.

ZUMPF: Czy wie pan, ż e najwię kszym pragnieniem ludzkoś ci jest ż ycie pozagrobowe? Kontynuacja istnienia po ś mierci — w postaci ducha. Jednakż e problem ten był dotą d kontrowersyjny. Manifestacje spirytystyczne kwestionowano.

TARANTOGA: Przepraszam — pan jest spirytystą? Jeż eli tak, to…

ZUMPF: Nie. Nie jestem spirytystą i nie wierzę w duchy, bo ich nie ma. Zbadał em rzecz dokł adnie.

TARANTOGA: A wię c? W, takim razie — o co chodzi?

ZUMPF: Powiem, jeś li nie bę dzie pan przerywał. Jak powiedział em, duchó w nie ma. Jednakowoż sprawa tym samym nie wygasa, ponieważ ludzie ich sobie ż yczą. Jest zapotrzebowanie rynkowe, a zatem należ y opracować produkcję …

TARANTOGA: Przepraszam! Produkcję — czego?

ZUMPF: Duchó w. Rzecz nie jest trudna, jak się zdawał o. Najpierw ustalił em metodą ankietową, jakie są ż yczenia i oczekiwania szerokiej publicznoś ci. Na przykł ad, ż e duch powinien przenikać przez materialne zapory, jak mury, drzwi, ś ciany, dokonywać lewitacji przedmiotó w i tak dalej. Zebrane materiał y pozwolił y mi opracować wzorcowy prototyp ducha wraz z wariantami, uwzglę dniają cymi szczegó lnie wyszukane ż yczenia…

TARANTOGA: Jednym sł owem, wymyś lił pan sposó b symulowania duchó w, tak? Humbug, naukowo opracowany? Wybaczy pan, ale to zakrawa ma okpiwanie naiwnych, ż ebym nie powiedział — na oszustwo…

ZUMPF: Ależ bardzo proszę! Co pan mó wi? Humbug? Oszustwo? Nic podobnego. Niczego nie udaję. Mó wię wyraź nie: duchó w nie był o. Ale i samolotó w nie był o, a teraz są, bo został y skonstruowane. Są dzi pan, ż e nie moż na zbudować ducha? To się pan myli, bo ja to już zrobił em. Po uzyskaniu niezbę dnych kapitał ó w w każ dej chwili gotó w jestem rozpoczą ć produkcję seryjną …

TARANTOGA: Duchó w? W jaki sposó b?

ZUMPF: Moim aparatem, widmotronem, któ rego plany oraz cał a techniczna specyfikacja znajduje się w tej teczce!

TARANTOGA: Moż na zobaczyć …?

ZUMPF: Przykro mi, ale na razie to niemoż liwe. Pierwej musielibyś my dojś ć do wstę pnego porozumienia.

TARANTOGA: A teraz nie udzieli mi pan dalszych wyjaś nień?

ZUMPF: Widmotron nie jest jeszcze opatentowany. Dlatego nie mogę, niestety, nic powiedzieć.

TARANTOGA: W takim razie proszę spisać to, co bę dzie pan mó gł wyjawić, uzyskawszy patent, i zł oż yć to u mego sekretarza.

ZUMPF: Zastosuję się … i dostarczę takż e pewnych — pró bek…

TARANTOGA: Jakich pró bek?

ZUMPF: Ektoplazmy, wioskowych odlewó w… a takż e zdję ć fotograficznych.

TARANTOGA: Doskonale. Do widzenia.

ZUMPF: Moje uszanowanie. Dam o sobie znać. (Wychodzi).

TARANTOGA: Panie Sianko!

SIANKO (wchodzą c): Sł ucham.

TARANTOGA: Duż o tam jeszcze interesantó w?

SIANKO: Został o trzech. Có ż ten inż ynier? Wariat?

TARANTOGA: Niewą tpliwie. Czy już naprawdę nie ma na ś wiecie prawdziwych wynalazcó w?

SIANKO: Prosić nastę pnego?

TARANTOGA: Zaraz. Gł owa mnie rozbolał a. Wezmę proszek (bierze proszek, popija wodą ). A pan, panie magistrze, moż e już iś ć do domu. Skoro tylko trzech został o, dam sobie radę.

SIANKO: Tak, pandę profesorze. A wię c do jutra.

TARANTOGA (otwierają c drzwi do poczekalni, po wyjś ciu Sianki): Któ ry z panó w? Proszę.

SZYBKI: Teraz ja. Dzień dobry.

TARANTOGA: Sł ucham pana.

SZYBKI: Jako czł owiek interesu nie bę dę marnował sł ó w. Moja propozycja dotyczy nie jednego wynalazku, lecz cał ego sekwensu.

TARANTOGA: Sekwensu?

SZYBKI: Tak. Pan nie gra w brydż a? Zresztą, mniejsza o to. Mogę pana wprowadzić w szczegó ł y, gdyż pierwszą cześ ć sekwensu już opatentował em.

TARANTOGA: To chwalebne.

SZYBKI: To, co panu zademonstruję jako numer jeden, bę dzie istnym zł otym jajem, to jest kurą znoszą cą zł ote jaja dla tego koncernu, któ ry stoi za panem!

TARANTOGA: Koncern — za mną? Dobrze, dobrze… a wię c?

SZYBKI: Proszę … (szelest rozwijanego papieru).

TARANTOGA: Co to jest? Balon stratosferyczny? Czy jajo? Pan mó wił cos o jajach…

SZYBKI: Nie. To model Anteru, powię kszony w skali l: 40. Oryginał mierzy zaledwie dwadzieś cia siedem milimetró w na osiem. To nie jajo, lecz zmikrominiaturyzowany nadajnik radiowy, odporny na dział anie kwasó w ż oł ą dkowych…

TARANTOGA: Radio do zaż ywania?

SZYBKI: Pan nader bystry! Istotnie, to radio zaż ywa się, a raczej ł yka w razie niebezpieczeń stwa…

TARANTOGA: Przepraszam — a nie stanie w gardle?

SZYBKI: Mowy nie ma! Proszę, oto makietka, moż e pan od razu poł kną ć. Mam ich peł ne pudeł ko. Nie ryzykuje pan nic — to tylko makieta.

TARANTOGA: Na razie nie skorzystam, dzię kuję.

SZYBKI: Ten epokowy wynalazek zlikwiduje koszmarną plagę naszych czasó w, jaką jest terroryzm w ró ż nych postaciach, zwł aszcza jako porywanie i uprowadzanie ludzi!

TARANTOGA: Moż na wiedzieć jak?

SZYBKI: Moż na. To antidotum przeciwko porywaniu. Powiedzmy, ż e chcą pana porwać. Jedzie pan sobie spokojnie autem, aż tu zajeż dż ają panu drogę, wywlekają pod rewolwerami a wią ż ą pana jak barana…

TARANTOGA: To był oby w samej rzeczy przykre. I co ja na to…?

SZYBKI: Widzą c, co się ś wię ci, gdy tylko zmuszą pana do zatrzymania auta, się ga pan do kieszonki kamizelki po swó j Anter, kł adzie go pan na ję zyku — nie trzeba ś linić dla lepszego poś lizgu, to jest teflon — i ł yka pan w okamgnieniu. Uprzednio dobrze jest wytrenować to sobie w domu przed lustrem, dlatego do osobistego Anteru bę dziemy dostarczali treningowe makiety, w smokach czekoladowym i cytrynowym, ż eby klienci zdobyli wprawę w bł yskawicznym ł ykaniu. (Przed poł knię ciem należ y go tylko leciutko nagryź ć, dzię ki czemu wł ą cza się prą d i odtą d Anter przez sto godzin nadaje sygnał y alarmowe, któ re odbiera się w zasię gu stu metró w. Kto chce, moż e nabyć Supeoramter, o zasię gu dwó ch kilometró w. Sygnał y są zindywidualizowane, dzię ki czemu policja dowiaduje się natychmiast, kogo porwano!

TARANTOGA: A, to tak… I gdziekolwiek uprowadzą porwanego, nadajnik bę dzie sygnalizował miejsce z jego ż oł ą dka!

SZYBKI: Wł aś nie!

TARANTOGA: A jak mu od razu dadzą na przeczyszczenie, temu porwanemu? To cał kiem prawdopodobne, wie pan. Takie wiadomoś ci prę dko się rozchodzą. Wię c, gdy bę dą kogoś porywać, to nim jeszcze zwią ż ą go jak barana, nó ż mię dzy zę by i kapsuł ka z olejem rycynowym do gardł a. Co pan na to?

SZYBKI: Samozrozumiał e, profesorze. Powł oka Anteru pokryta jest potę ż nym ś rodkiem przeciwbiegunkowym!

TARANTOGA: Ach, mó j kochany, wobec tego powstanie groź na moż liwoś ć obustronnej eskalacji!

SZYBKI: Jak pan profesor to rozumie?

TARANTOGA: Zwyczajnie — gdy my bę dziemy ł adowali do tej kapsuł ka coraz silniejsze ś rodki wstrzymują ce, porywacze bę dą się uciekali do czyszczą cych.

SZYBKI: Daremnie usił uje pan obró cić mó j wynalazek w absurd. Nie o to chodzi, ż eby w ogó le powstrzymać ruchy jelit, bo to niemoż liwe, lecz o to, aby opó ź nić wydalenie nadajnika z organizmu! Wsadzają pana do jutowego worka lub też rolują pana w dywan, hej — gó ra na cię ż aró wkę i jazda, a tymczasem, nim jeszcze szofer wrzucił jedynkę, policja już odebrał a sygnał y i rusza na ratunek. Helikoptery z czuł ymi odbiornikami i tak dalej. Zresztą to nie wszystko.

TARANTOGA: Wykombinował pan dalsze usprawnienia?

SZYBKI: Owszem, lecz ponieką d na kontrę..

TARANTOGA: Jak proszę?

SZYBKI: No, dla przeciwnej strony. Jak wiadomo, metal nie przepuszcza fal radiowych. Aby udaremnić porwanemu sygnalizację, najproś ciej zapakować go do bagaż nika samochodowego. Ale jeś li porwany jest znacznej tuszy, mogą powstać trudnoś ci. Wię c wtedy porywacze winni posł uż yć się tą oto estetyczną peleryną, któ ra jako pokryta folią metalową, doskonale ekranuje fale radiowe. Mę ż czyzna porywacz moż e nosić moją pelerynę w kieszeni, a porywa czka — w torebce. Czł owiek, owinię ty w ten sposó b, nie daje znaku ż ycia. Proste, co?

TARANTOGA: Wybaczy pan, ale to jakieś … dziwne. Najpierw wymyś la pan ś rodek przeciw terroryzmowi, a potem oferuje pan antyś rodek, dzię ki któ remu interesy porywaczy znó w bę dą prosperował y? To po prostu nieł adne!

SZYBKI: Nie wiem, czy to ł adne czy nieł adne, bo się tym nie interesuję. Prę dzej czy pó ź niej i tak ktoś wpadł by na ten pomysł z owijaniem porwanego folią metalową i zarobił by na tym ł adny grosz, wię c po co ktoś inny ma zarobić jeś li ja miogę?

TARANTOGA: No, ale skoro tak, to po go pan się ma w ogó le fatygować tą produkcją dla jednej i drugiej strony? Przecież po wprowadzeniu radia i folii wynik staje się remis wy — ż adna ze stron nie zdobył a przewagi!

SZYBKI: Nie jestem lepszy ani gorszy od pań stw któ re sprzedają innym czoł gi i broń przeciw czoł gową. Zresztą mam tu, w tej walizce, trzeci numer mego wynalazczego sekwensu. Proszę bardzo!

TARANTOGA: To? Przecież to zwykł a pestka od dyni.

SZYBKI: Nie, to tylko zewnę trzny kamuflaż. „W ś rodku siedzi heterodynka na obwodach scalonych. Trzyma pan kilka sztuk naraz w uszach, jakby pan sobie gryzł pestki, i wystarczy wypluć, na. lepiej na porywacza, to mu się przyklei do ubrania i zacznie nadawać Zasię g sygnał ó w — dziewię ć set metró w. Powyż ej tuzina — rabat pię tnaś cie procent. ten sposó b, niewinnie popluwają c, porwany moż e sygnalizować cał ą drogę, wzdł uż któ rej go wiozą. Nawet jeś li zmieniają auta.

TARANTOGA: A jeś li go od razu zakneblują ]

SZYBKI: I na to mam kontrś rodek, ale nie mogę go panu wyjawić, bo nie jest jeszcze opatentowany. Za pię ć dni bę dę już mó gł. .

TARANTOGA: Ale i na ten kontrś rodek ma pan pewnie jakiś superkontrś rodek, co?

SZYBKI: Jasne. Powiem od razu, bo nie lubię tracić czasu — mam ich czterdzieś ci siedem w tej walizce.

TARANTOGA: Po poł owie dla porywanych i dla porywaczy, nieprawdaz?

SZYBKI: Mniej wię cej.

TARANTOGA: I pan ś miał mi powiedzieć, ż e bę dzie już koniec z porywaniem? Specjalną premię powinien pan dostać od terrorystó w. A co ode mnie, zaraz panu powiem…

SZYBKI: Wolnego, profesorze, wolnego. Nie powiedział em jeszcze ostatniego sł owa. Eksponatu nie mam przy sobie, ale tu oto, w tym katalogu, widzi pan komplet osobistych rzeczy dla zagroż onego pozwaniem. Kosztowny jest, to fakt, ale w poró wnaniu z przecię tną wysokoś cią okupu są to po prostu grosze. Oto spodnie i marynarka ze specjalnego materiał u. Gdy usił ują pana uprowadzić, najpierw, nieprawdaż, biorą pana za rę ce, cią gną sił ą za rę kawy, za koł nierz, a w każ dy cal kwadratowy materiał u. (prima kamgarn, mó wią c nawiasem) są wszyte nylonowe nici, spustowe cię gł a syreny, umieszczonej w wywatowanych ramionach. Gdy dochodzi do niewielkiej nawet szamotaniny, rozlega się wycie syreny, sł yszalne w promieniu czterystu metró w. Potę ż ny alarm, mó wię panu! Mowy nie ma o stł umieniu.. Nawet z potró jnego worka, owinię tego koł drą, bę dzie pana sł ychać na cał ej ulicy! No, a gdyby wzię li się do pana bardziej serio, i zaczyna się darcie odzież y, koł nierz w strzę py, nieprawdaż, zrywają z pana surdut tak, ż eby skrę pować ramiona, już gorzej z nimi, bo do akcji wł ą cza się wtedy kamizelka. Te cztery kieszonki — widzi pan? Czują c, jak szarpią pana za klapy, trzeba tylko oczy zamkną ć, bo odpalają się ł adunki magnezjowe, cztery ł adunki po 10 000 lumenó w, bł ysk jak od bomby atomowej, murowane oś lepienie napastnika, a gdyby któ ryś akurat się odwró cił, tez nic mu nie pomoż e, bo te ł adunki odpalają koleino z sekundowym opó ź nieniem, prawa gó rna kieszeń, lewa dolna, prawa dolna, lewa gó rna, a ten dyn! A huk!

TARANTOGA: Tak pan powiada.

SZYBKI: Nie, tak jest faktycznie! No, a gdyby któ ryś, rozwś cieczany, jeszcze pana kopną ł, marny jego ł osi W tylnej kieszeni spodni, to, co wyglą da na portfel, to wcale nie portfel, lecz pojemnik plastikowy z mieszanką gazu ł zawią cego i usypiają cego. Pę ka, i kto stoi blisko, w pó ł minuty wali się uś piony, a kto dalej, ten ucieka pó ł przytomny pł aczą c jak bó br i albo ł bem w ś cianę, albo w brzuch nadbiegają cej policji…

TARANTOGA: No, a sam porwany? Te gazy jednak…

SZYBKI: A co mu bę dzie? Popł acze się trochę i poś pi. Wobec perspektywy porwania — po piciu przyjemnoś ć. To jeszcze nie wszystko. Dajmy na to, ze w ich aucie siedział odwó d i gdy tamci pokotem, rezerwa rzuca się na pana, zdzierają już bezsilną kamizelkę, pewni swego — i tu duż a przykroś ć! Kamizelka jest z tył u poł ą czona z szelkami, a szelki, proszę, mają bardzo duż e klamry. Duż e, co? Bo też to nie są zwykł e klamry, tylko ł adownice, w każ dej po dwadzieś cia usypiają cych pociskó w, takich, wie pan, jak te, któ rych weterynarze uż ywają do usypiania dzikich zwierzą t. Wię c, gdy rwą z pana kamizelkę, pań skie szelki oddają dziesię ć strzał ó w na sekundę we wszystkie strony, huraganowy ogień defensywny, moż na powiedzieć. Omawiał em to z prawnikami, a jakż e, zawsze zasię gam porady prawnej, mucha nie siada, bo gdy drą z pana wszystko do koszuli, jest to już stan obrony koniecznej i wł aś ciwie szelki mogł yby nawet ostro strzelać, ale zabł ą kana kula mogł aby i pana trafić.

TARANTOGA: A gdyby ż aden z tych pociskó w nie trafił, już koniec?

SZYBKO: Jaki koniec? Jest jeszcze koszula, i kalesony też nie powiedział y ostatniego sł owa! To jest dopiero clou obrony: kontratak na cał ym froncie! Z pozoru — zwykł a elegancka popelina. W rzeczywistoś ci dwuwarstwowy plastik, a mię dzy tymi warstwami — cieniutkie jak wł os rureczki, mikrospiralki, zał adowane kryształ kami dwufenylochloroiperytu oraz zwyczajnym prochem strzelniczym. Koszula dział a na zasadzie pokrzywy! Spiralki poł ą czone są z mikrokomputerkiem, któ ry tkwi w pań skim krawacie. W wę ź le. Gdy już zerwali z parna kamizelkę i biorą za krawat, ż eby dobrze panu wlać, komputer, zważ ywszy cał okształ t sytuacji, wł ą cza zapalnik, proch eksploduje, i z rozerwanej spirali w kł ę bach dymu wylatują kryształ ki, raż ą c wszystkich w promieniu dziesię ciu metró w. Co pan na to?

TARANTOGA: No wie pan! Z tym, to pan już jednak przeholował! Nosić koszulę, któ ra moż e wybuchną ć od byle pocią gnię cia za krawat! Dzię kuję bardzo. A poza tym, ten iperyt w kryształ kach musi przede wszystkim poparzyć tego, kto ma koszulę na sobie!

SZYBKI: Po kolei, profesorze, po kolei! Primo, sto razy moż e pan cią gną ć za krawat i koszula nie wybuchnie, bo w wę ź le nie tkwi jakiś durny zapalnik mechaniczny, lecz specjalnie zaprogramowany komputerek, któ ry stał e bada pań skie tę tno i ciś nienie kiwi. Dopiero gdy dane wskazują na olbrzymie podniecenie — a trudno nie być podnieconym, kiedy porywają! — oraz kiedy ponadto zapalnik zostanie odbezpieczony dzię ki rozerwaniu kamizelki, komputer daje ognia! Na ciele ma pan przylepione takie same czujniki, jakich uż ywają astronauci, wie pan, na ż ebrach, przy tę tnicy szyjnej, a przewody idą do krawata. Secundo, ten preparat iperytowy wywoł uje takie pieczenie skó ry, ze zwariować moż na. Zatrzymuje szarż ują cego nosoroż ca afrykań skiego na miejscu, a to coś znaczy! Tertio, pod koszula nosi pan specjalny podkoszulek z hartowanej blaszki tytanowej, 0, 01 milimetra gruboś ci, któ rego kryształ ki nie są w stanie przebić. Quarto, w momencie odpalenia komputer posył a specjalny rozkaz do koł nierzyka koszuli. Koł nierzyk wypeł nia się momentalnie gazem i na kształ t wydę tej tarczy od doł u osł ania pań ską twarz przed eksplozją. Gaz idzie z mikropojemnika na plecach, przylepionego plastrem mię dzy ł opatkami. Cał a akcja trwa ł ą cznie 0, 2 sekundy. Osobom wraż liwym zalecam stale noszenie moich lekkich rę kawiczek ochronnych. Jak to się panu podoba?

TARANTOGA: Owszem, ale… noszenie takiej odzież y, takiej bielizny musi być ucią ż liwe. Blaszany podkoszulek… te czujniki…

SZYBKI: Nie wybrzydzał by pan tak, gdyby pań skie nazwisko figurował o wysoko na liś cie kandydató w do porwania. Ucią ż liwe! A leż eć w worku pod kartoflami lub pod koksem w jakiej; piwnicy, czekają c zmił owania boż ego, nie jest ucią ż liwe? Zresztą, to jeszcze nie koniec… Nie jest przecież powiedziane, ze wszystko musi iś ć podł ug jednego schematu — ze najpierw biorą pana za koł nierz, potem za klapy, potem za kamizelkę i tak dalej. Jakiś narwany terrorysta moż e panu dać w zę by od razu. Otó ż, przy uderzeniu w szczę kę albo gdy zgrzytnie pan zę bami, z pań skiej jamy ustnej bucha BBV i daje podstawę do przetargó w.

TARANTOGA: BBV? Co to jest?

SZYBKI Biologiczna broń wirusowa. Wirusy najnowszego typu, niesł ychanie zjadliwe, nosi się je w ż abach trzonowych — w specjalnych plombach. Ś miertelnoś ć dochodzi do stu procent!

TARANTOGA: Toż najwię ksze niebezpieczeń stwo zagraż a temu, kto nosi w zę bach te wirusy!

SZYBKI: Bynajmniej, bo jest uodporniony. Natomiast w momencie porwania rozgryza pan te pojemniczki i doś ć chuchną ć na terrorystó w, ż eby przystą pić do ratunkowego przetargu!

TARANTOGA: Do jakiego przetargu?

SZYBKI: Ś rodek przeciw tym wirusom znajduje się w specjalnym sejfie, pod stał ą opieką policji. Powiada pan porywaczom: wypuś ć cie mnie natychmiast cał ego i zdrowego, to dostaniecie lekarstwo, a jak nie, to marnie zginiecie!

TARANTOGA: Jakż e — czł owiek ma chodzić, noszą c w jamie ustnej zjadliwe zarazki? Ależ to okropne! Moż na przecież nagryź ć je niechcą cy i chuchną ć na kogoś Bogu ducha winnego! Co wtedy?

SZYBKI: Poszkodowany zgł osi się na policję i otrzyma lekarstwo.

TARANTOGA: Czy ono jest stuprocentowo skuteczne?

SZYBKI: Nie. Nie jest. Cudó w nie ma. W oś miu procentach przypadkó w dochodzi i przy leczeniu do trwał ego paraliż u, bo te wirusy atakują system nerwowy. Có ż pan tak na mnie patrzy? Mó wi się trudno. Czy to ja wymyś lił em terroryzm? Wedle stawu grobla. W każ dym razie mó j wynalazek oparty na BBV jest nieprześ cigniony. Jednym chuchnię ciem likwiduje pan w zarodku zakusy porywaczy. Nawet gdyby pan nosił w zę bach wirusy zwykł ego kataru, bo terroryś ci nie bę dą c bakteriologami, nie mogą tego sprawdzić!

TARANTOGA: Obawiam się, ż e oni też nał oż ą wnet pancerne podkoszulki, maski, rę kawiczki i w rezultacie znó w staniemy w martwym punkcie.

SZYBKI: Myli się pan. Moją zasadą jest wspó ł czesna myś l strategiczna. Najważ niejsze jest odstraszanie agresora. Arsenał atomowy też ma przede wszystkim zniechę cać — uważ a pan? Ten, kto nabywa mó j komplet — antyterrorystyczny, nie powinien się z tym kryć. Przeciwnie, niech wszyscy wiedzą, ż e ma w surducie i w okularach syreny, iperytową koszulę i jadowitą sztuczną szczę kę!

TARANTOGA: Sztuczną szczę kę? To najpierw trzeba dać sobie wyrwać wszystkie zę by?

SZYBKI: Nie, po co wyzywać? Po jednej — drugiej pró bie nieudanego porwania i tak już wszystkie poszł y. Problem jest klasyczny, wie pan: tarcza i miecz. Taka rywalizacja ma doskonał e skutki!

TARANTOGA: Na przykł ad jakie?

SZYBKI: Powstaną nowe gał ę zie przemysł u usł ugowego, na przykł ad przemysł zbrojeniowo–bieliź niarski, dentystyka bakteriologiczna, elektronika odzież owa, a tym samym powstanie mnó stwo nowych miejsc pracy. Czy to ź le? No a wpł yw na pań ską modę bę dzie wprost olbrzymi. Kobiety tez się porywa, najchę tniej jako zakł adniczki podczas zamachó w na banki. Dla pan mam estetyczną biż uterię rozpryskowa, wstrzą sowe desusy, nawet pan sobie nie wyobraż a, ile aparatury moż na zmieś cić w damskim obcasie à la sł up. Pracuję teraz nad urzą dzeniem, któ re na okrzyk „Rę ce do gó ry! ” automatycznie oś lepia fleszami w klipsach i stawia zasł onę dymną. Skomplikowana sprawa, ale mam już pewne wyniki. Jak pan widzi, ze mnie to nie ż aden oderwany od ż ycia fantasta, rezoner z gł ową zagwoż dż oną ideologicznie, nic podobnego, wierzę w postę p, w naukę i jestem w stał ej ł ą cznoś ci z obiema stronami dla doskonalenia prototypó w!

TARANTOGA: Z obiema stronami, powiada pan?

SZYBKI: Naturalnie. Zaró wno z policją, jak i z renomowanymi porywaczami, co to nie rzucają pogró ż ek na wiatr. Niewą tpliwie dojdzie do eskalacji, ale chyba rozumie pan, ż e w ostatecznym wyniku obrona zwycię ż y, bo przyjdzie chwila, w któ rej porywacz bę dzie zmuszony dział ać w potró jnym azbestowym kombinezonie za systemem pancernym tarcz, przy wspó ł udziale rakiet i laseró w, a tego już nie uda się zminiaturyzować tak, ż eby mó gł wszystko upchną ć w kieszeniach! Już dziś prymitywne porywanie metodą zbó ja Madeja to anachronizm. Technika decyduje o wszystkim.

TARANTOGA: No có ż, dzię kuję panu za to exposé. Mó j sekretarz udzieli panu rychł o odpowiedzi…

SZYBKI: Ale proszę się nie speszyć, bo nie brak mi ofert! Uszanowanie panu profesorowi! (wychodzi).

TARANTOGA: Do widzenia. (Po chwili otwiera drzwi do poczekalni). Proszę … Któ ry z panó w nastę pny?

PAN I: Jesteś my razem — z kolegą.

TARANTOGA: To proszę panó w obu. Proszę siadać.

PAN I: Muszę wyjaś nić wstę pnie, panie profesorze, ze nie oferujemy ż adnych wynalazkó w.

PAN II: Przedstawiamy nowy zawó d, powoł any palą cą potrzebą czasu. Jesteś my antycypistami. Uważ amy, ż e nie doś ć robić wynalazki — trzeba im ponadto zapobiegać.

TARANTOGA: Muszę panó w zmartwić. Nie wpadliś cie na tę myś l pierwsi. Był tu już u mnie ktoś, kto nosi się z zamiarem zakrywania odkryć …

PAN I: Mó j wspó lnik wyraził się nieprecyzyjnie. Pod profilaktyką wynalazczą rozumiemy przygotowanie społ eczeń stwa na innowacje, a nie zagważ dż anie myś li twó rczej. Jeś li pan pozwoli, przedstawimy panu nasze przedsię wzię cie na konkretnym przykł adzie.

TARANTOGA: Sł ucham.

PAN II: Ludzkoś ć był a dotą d trafiona niespodziankami postę pu jak zają c szalem w polu — bez uprzedzenia, orientacji i zaprawy. Pan Benz i pan Daimler odpił owali dyszel od konnej bryczki, wsadzili do niej benzynowy silniczek, a nikt nie postarał się przewidzieć skutkó w tego kroku, dzię ki któ remu mamy dziś peł no oł owiu w (koś ciach, dymu w pł ucach i dziurę w kieszeni. Ktoś sobie lekkomyś lnie majstruje, a potem cał a ludzkoś ć ugina się pod konsekwencjami. Tak dł uż ej być nie moż e.

TARANTOGA: Jednym sł owem uprawiacie panowie futurologię?

PAN I: Bynajmniej. Najlepiej pojmie pan istotę naszej dział alnoś ci na zapowiedzianym przykł adzie. (szelesty) Oto profesorze, Atlas Przyszł ej Anatomii Czł owieka

TARANTOGA: (kartkują c) Toż, to jakieś fantastyczne stworzenia Co to za kulki?

PAN II: To są ł oż yska kulkowe w stawach Koniec z reumatyzmem Jak wiadomo, inż ynieria genowa na razie nie istnieje. Powstał y tylko jej szanse. Wprawdzie uczeni namawiają się teraz ż eby w ogó le zaniechać tego inż ynierstwa w obrę bie ciał a ludzkiego, ale nawet dziecko wie, jak to się koń czy Obiekcje wysuwano ró wnież przeciw balonom, samolotom, przeciw kolejnym ż elaznym, drapaczom chmur i tak dalej, a co wynikł o z tych obiekcji? Nic! Moż emy wię c sobie rzec spokojnie, ze wnet przyjdzie czas przerabiania naturalnego prototypu czł owieka Homo sapiens zostanie naukowo skrytykowany, przekonstruowany i usprawniony Tu oto na tej tablicy, widzi pan skutki reorganizacji ukł adu trawiennego

TARANTOGA: Co on tu ma w ż oł ą dku? Zę by?

PAN I Stoimy na schył ku ery frykasó w Ż eby ż ywić korą drzewną nie wystarczą zę by w ustach. Potrzebne jest rozcieranie miazgi w przewodzie pokarmowym. Ten osobnik bę dzie się mó gł ż ywić absolutnie wszystkim — wł ą cznie z torfem. A tu widzi pan radykalną reorganizację dró g moczopł ciowych Tutaj koń czyny dolne samca i samicy czł owieka w roku 2150 plus minus dziesię ć lat dopuszczalnego odchylenia

TARANTOGA: To kolana bę dą się im zginał y do tył u, a nie do przodu? Moż na wiedzieć, dlaczego?

PAN II: Czł owiek siedzą c zajmuje wię cej miejsca, niż stoją cy ptak tej samej wielkoś ci. Zechce pan to skonstatować na tym poró wnawczym wykresie. Siadają c, czł owiek musi wysuwać kolana do przodu, zajmują one wtedy dodatkową przestrzeń, stwarzają c mię dzy innymi kł opoty projektantom aut. Natomiast kura czy struś siada na wł asnych nogach, któ re w ogó le nie wystają poza obrys ciał a. Do tej przeró bki stawó w kolanowych musi dojś ć wskutek rosną cego tł oku, czyli braku miejsca. Ludzie z kolanami sterczą cymi do przodu staną się rychł o zakał ą, sł usznie prześ ladowanymi wstecznikami, dowodem ciemnoty i bezmyś lnoś ci tradycjonalizmu…

PAN I: Horacy me unoś się! Mó j wspó lnik jest entuzjastą –pedeklastą, profesorze

TARANTOGA: Przepraszam — jak pan powiedział?

PAN I: Powiedział em,, pedeklasta”, czy panu się coś przesł yszał o? Pes, pedis — noga, klazja — ł amanie, zginanie. Ż e kolana do tył u. On dokonał tego odkrycia. Ale kwestia kolan to tylko marginalny szczegó ł. Co innego — etapowe przekonstruowanie pł ci! Proszę, na tych tablicach, od strony 359…

TARANTOGA: Paaowie przewidujecie oko w pę pku?

PAN I: To nie jest zwykle oko i to już nie jest pę pek. Ludzkoś ć odziedziczył a rozwią zanie spraw rozrodu po zwierzę tach z nader fatalnymi konsekwencjami. Wydalniczy ukł ad moczowy został poł ą czony z ukł adem pł ciowym, bo był o to najprostsze i oszczę dne materiał owo. Ale jak wiadomo, narzę dzia uniwersalne, co to sł uż ą wielu czynnoś ciom naraz, są niewiele warte. Mł otek, któ ry nie jest tylko mł otkiem, ale ponadto jeszcze ubijakiem piany, ł yż ką do butó w, ś rubokrę tem oraz korkocią giem, jest jako mł otek zawsze gorszy od zwyczajnego mł otka. Krzesł o, któ rego moż na też uż yć jako laski, nie jest ani wygodnym krzesł em, ani porę czną laską. A ponadto umiejscowienie narzą dó w rozrodczych niestety zachował o do dnia dzisiejszego charakter publicznego skandalu, ż ebym nie powiedział wrę cz: policzka, wymierzonego dobremu wychowaniu, estetyce oraz wyż szym ideał om. Jeszcze ś wię ty Augustyn zauważ ył trafnie, ze inter faeces et urinam nascimur. Miejsce, z któ rego czł owiek rzuca pierwsze spojrzenie przychodzą c na ś wiat, nie został o wybrane zbyt szczę ś liwie z punktu widzenia estetyki oraz godnoś ci naszego gatunku. Tylko od wiekó w trwają cą niemocą wykonania niezbę dnych przeró bek moż na tł umaczyć istnieją cy dotą d wulgarny stan rzeczy. Jasne wię c, ż e gdy tylko inż ynieria genó w ruszy z posad zakrzepł ą budowę ciał a, na pierwszy ogień pó jdzie seks!

TARANTOGA: Powiedzmy… ale co ma do tego pę pek?

PAN II: Pę pek był dotą d kompletnie zmarnowany i zaniedbany. Pę pek leż y odł ogiem. Pę pę k ugoruje, czy nie uważ a pan? Do czego sł uż y nam pę pek, choć jest zlokalizowany tak centralnie, w tak eksponowanym i korzystnym miejscu? Absolutnie do niczego! Z tym się skoń czy. Wię c to nie my postanowiliś my wcią gną ć pę pek do jakiejś doniosł ej akcji, zaprzą c go do sł uż by czł owiekowi. Myś my tylko wykryli, do czego prowadzi przyszł oś ć pę pka. Bo my niczego nie zmyś lamy, profesorze, nie przepowiadamy, my chcemy tylko przygotować społ eczny grunt tak, by umiał wł aś ciwie przyją ć wszystkie idą ce nieuchronnie przemiany! W tym wypadku idzie o nową anatomię. Ludzi trzeba uś wiadamiać, krytykować to, co mają w brzuchu, w koś ciach, w gł owie, zę by wł aś ciwie ocenili dobrodziejstwa inż ynierii genó w. W przeciwnym razie zaprą się jak osł y i nowe ciał o spadnie im na ł eb bez przygotowania, przynoszą c wię cej biedy niż poż ytku. Tak jak był o z wynalazkami auta czy rakiety. Rozumie pan?

TARANTOGA: Rozumiem waszą intencję … ale nie rozumiem, coś cie zrobili z pę pkiem. Przecież widzę tam jakieś oko!

PAN I: Jest to oko perskie, czyli erotyczne, któ re przygotowuje intymne kontakty w duchu ró wnoś ci i wzajemnego poszanowania pł ci. Nikt już nikogo nie bę dzie dosiadał, tł amsił, dojeż dż ał i tak dalej. Hippiczna, by tak rzec, faza erotyki ma się ku koń cowi.

TARANTOGA: A co to za zbiegowisko tutaj?

PAN I: To nie zbiegowisko, lecz zwyczajne mał ż eń stwo przyszł oś ci.

TARANTOGA: Rodzina z dorosł ymi dzieć mi? Co oni robią? Tań czą?

PAN I: Nie Oni —wydają na ś wiat potomka

TARANTOGA: Rodzą? Jedno dziecko? Wszyscy na raz?

PAN I: Tak — to jest poró d taś mowy. Ruch women’s liberation utyka dziś na anatomii jako niezwalczonej przeszkodzie. Jakaż ró wnoś ć jest moż liwa, jeż eli ż ona musi wszystko sama, a mą ż moż e najwyż ej pó jś ć po kwiaty? Anatomię tę oddamy tam, doką d poszł y maczugi kamienne — do muzeum.

TARANTOGA: Raz, dwa, trzy, cztery, pię ć., mał ż eń stwo z jedenastu osó b?

PAN I: Tak, z odchyleniem o jedną lub dwie osoby w obie strony. Pana to zaskakuje?

TARANTOGA: Ponieką d. Ten tł um to mał ż eń stwo.. Jak moż na wspó lnie rodzic?

PAN I: A jak moż na wspó lnie zbudować auto? Taka potrzeba już kieł kuje w masach dowodem na to choć by grupowy seks. Ponadto wcią ż trwa niepokonywalna sprzecznoś ć miedzy publicznym charakterem społ eczeń stwa a prywatnym charakterem mał ż eń stwa Przyzna pan sam ze sprawy ł oza mał ż eń skiego nie są sprawami publicznymi

TARANTOGA: I to jest zł e?

PAN I: Fatalne! Pluralizm mał ż eń ski likwiduje tę sprzecznoś ć. Dzię ki samej liczbie partneró w, wszystko, co prywatne, staje się publiczne. W zwią zku dwuosobowym w wypadku sporu mał ż eń skiego nie ma miejsca na mediację i arbitraż. O byle co trzeba iś ć do są du. Natomiast przy dwunastu mał ż onkach zwaś nieni zawsze znajdą we wł asnym gronie mediatora. Dalej, ró ż nice pł ci są dziś skrajne, każ dy jest albo kobietą, albo mę ż czyzną, i koniec. Temu się zaradzi. Stopniowe przejś cia, subtelne gradacje otworzą nowe horyzonty mił oś ci. I wreszcie sprawa gł ó wna — decyzja posiadania dzieci. Dziś to, czy ma być dziecko, zależ y od gł upstw w rodzaju braku ś wiatł a, benzyny lub strajku, natomiast w mał ż eń stwie pluralistycznym na począ tku bę dzie narada robocza. Wszystko się pierwej podda pod gł osowanie.

TARANTOGA: I dzieci bę dą przychodził y na ś wiat wię kszoś cią gł osó w?

PAN I: Oczywiś cie. Na tym polega demokracja.

TARANTOGA: Wcią ż nie wiem, ską d panowie bierzecie pewnoś ć, ż e tak wł aś nie bę dzie? A moż e na odwró t, moż e czł owiek urobi się w hermafrodytę i powstaną, mó wią c obrazowo, jednoosobowe komó rki matrymonialne?

PAN I: Anatomicznie był oby to moż liwe. Lecz my wkraczamy w tym miejscu jako antycypiś ci, i oby ostrzec przed koszmarnymi skutkami unigamii. Jakż e, poczynać dziecko machinalna, jakby się dł ubał o w nosie? … To wywoł ał oby dopiero potop ludnoś ciowy.

TARANTOGA: Wię c panowie zajmujecie się jednak futurologią? Skoro przewidujecie…

PAN II: Zmiany anatomii przewidujemy tylko wstę pnie, dla naszej wł aś ciwej dział alnoś ci. To był jedynie przykł ad W oparciu o dane takich przemian kodyfikujemy, doradzamy, ostrzegamy, organizujemy i planujemy. Oto na przykł ad kodeks karny na rok 2150, a to — kodeks prawa cywilnego, dostosowany do nadchodzą cej budowy czł owieka…

TARANTOGA (kartkują c): Ale tu jest coś o sł uż bie zdrowia…

PAN II: Bo pan przeglą da kodeks lekarski. W tej sferze zajdą najwię ksze zmiany. Zechce pan zauważ yć, ż e czł owiek jest swoimi zmysł ami zwró cony w ś wiat zewnę trzny, a nie w gł ą b wł asnego ciał a. Potrafi pan dokł adnie spostrzec ptaszka na drzewie w odległ oś ci stu metró w, moż e pan usł yszeć, jak ż aby kumkają za stawem, ale nie ma pan poję cia o tym, co się dzieje w pana szpiku, w brzuchu lub w uchu. Wiadomoś ci nadchodzą ce z wnę trza wł asnego ciał a są zawsze mę tne, nieokreś lone, wię c tym samym mylą ce, tu coś gniecie tam cos strzyka. Taka niewyrazistoś ć ogromnie utrudnia lekarzom pracę. W przyszł oś ci czł owiek bę dzie miał niż ej karku estetycznie zaprogramowaną tablicę znamionową ze wskaź nikami, podają cymi doraź ny stan ż yciowych narzą dó w. Jeden rzut oka na wskaź niki i diagnoza postawiona. A po dalszych pię ć dziesię ciu latach nie bę dzie już wizyt lekarskich, bo centralny dozó r zdrowia zdalnie bę dzie się opiekował biegiem ż yciowych procesó w każ dego obywatela, aby w razie potrzeby drogą radiową rozpoczą ć leczenie…

TARANTOGA: No dobrze… a wię c ten pę pek… oko w pę pku i poligamia… i tablica z zegarami na plecach… ale do czego sł uż y ta korba w uchu?

PAN II: To nie korba, lecz modulator inteligencji. Każ dy czł owiek jako ró wny wś ró d ró wnych bę dzie miał potencjalnie wysoką inteligencję. Wszelako na co dzień posiadanie takiej inteligencji był oby zbę dne, wrę cz szkodliwe. Każ dy wię c nastawi sobie inteligencję tym oto pokrę tł em wedle potrzeby, jaką stawia przed nim w danej chwili ż ycie… Czy to nie proste?

TARANTOGA: Bo ja wiem… W jaki sposó b moż e komuś szkodzić wysoka inteligencja?

PAN I: Na sto sposobó w, profesorze! Społ eczeń stwo zł oż one z samych geniuszy lub, uchowaj Boż e, profesoró w uniwersytetu, musiał oby się wnet rozpaś ć! Inteligencja kaprysi, wszystko krytykuje, przerabia, zazwyczaj na gorsze, ale trzeba przyznać, ż e zupeł ny brak inteligencji też nie jest wskazany. Tak wię c, przy narodzinach każ dego czł owieka ustali się cią gnieniem loteryjnym, jak wysoko bę dzie mu wolno podkrę cać sobie osobisty modulator inteligencji. Cał a moc rozumu wolno bę dzie wł ą czać tylko w sytuacjach wyją tkowych i nadzwyczajnych. Podobnie jak dzisiaj, tylko w sytuacji obrony koniecznej wolno czł owiekowi dział ać bez ograniczeń.

TARANTOGA: A ta ś ruba w drugim uchu?

PAN II: To jest modulator emocji. Zę by moż na był o sobie wybierać i nastrajać usposobienie. Po co martwić się i gryź ć czymś takim, na co nie ma rad /? Gdy kogoś spotka cię ż ka chwila, najpierw nastawi sobie rozum na cał ą moc, jak powiedział em, a jeś li nic nie wskó ra, wtedy poruszają c tą gał ką poprawi sobie humor. Ten mał y przycisk na potylicy to defrustrator, poł ą czony z wycieraczką pamię ci, ż eby moż na był o usuną ć przykre wspomnienia. Koniec z wszelkimi urazami dzieciń stwa i stł umionymi kompleksami podś wiadomoś ci! Jeden ruch palca i to, co był o przykre i dolegał o, ulega zapomnieniu. Tu zaś bezpiecznik, ż eby ktoś, drapią c się w gł owę, nie wytarł sobie cał ej pamię ci na glanc — chcę rzec, ż eby nie wpadł w kompletną amnezję. A to znó w jest nastawnik uczuć. Ż eby był o moż na pokochać nie tego, któ ry wpadnie w oko, lecz tego, kogo kochać należ y dla przyczyn wyż szych, natury społ eczno–politycznej. Nie moż emy jednak, profesorze, wchodzić dalej w takie szczegó ł y! Musimy panu przedstawić sprawy waż niejsze od anatomicznych…

TARANTOGA: Jeszcze waż niejsze?

PAN I: Czy sł yszał pan o teorii wzglę dnoś ci egzystencjalnej?

TARANTOGA: Nie przypominam sobie. Raczej nie.

PAN II: To mnie nie dziwi, bo ta teoria powstanie dopiero za dwadzieś cia lat. My jednak już teraz przewidzieliś my ją i moż emy pana w nią wprowadzić. Powiedzmy, ż e powodzi się panu tak jak obecnie, ale wszystkim innym profesorom powodzi się znacznie lepiej. Czy bę dzie pan rad swemu losowi? Gdzie tam! Bę dzie się pan czuł poszkodowany. A jeś li na odwró t, wszystkim innym w pana fachu idzie o wiele gorzej niż panu, co wtedy? Wtedy bę dzie się pan miał za wyją tkowego szczę ś liwca.

TARANTOGA: I to jest ta teoria wzglę dnoś ci? To spostrzeż enie jest stare jak ś wiat.

PAN II: Nie, to tylko wstę p. Dawniej czł owiek wiedział tyle o ż yciu, ile go sam doś wiadczył. O tym, co robią ludzie w Patagonii czy w Chinach nie miał poję cia. Czę sto nie wiedział nawet, ż e ta jakaś Patagonia istnieje. Obecnie czł owiek ż yje w dwu ś wiatach jak w dwu koncentrycznych krę gach. W mał ym wewnę trznym krę gu doś wiadcza ż ycia wprost jak dawniej. Wię kszym krę giem jest cał y ś wiat, nie doś wiadczony wprost, ale podawany do wiadomoś ci. To w tym wię kszym krę gu dowiaduje się pan dziś, ż e ś wiat zmierza ku rosną cym niedoborom, ku brakom, ku uwią dowi wzrostó w. Prawda? Natomiast trzydzieś ci lat temu w tym krę gu istniał a opinia, ż e ś wiat zmierza ku rosną cemu dobrobytowi. Wtedy panował optymizm, a dziś panuje pesymizm. Wyobraź my sobie, ż e pesymizm panował by już wtedy. Oczywiś cie na gwał t zaczę to by wykupywać ropę, wę giel i inne surowce, i wszystkie ceny skoczył yby w gó rę. A wię c to, ż e wtedy myś lano inaczej, stanowi czysty zysk, bez wzglę du na to, jaka bę dzie przyszł oś ć. Ceny był y wtedy stał e, bo ludzie mieli zaufanie do przyszł oś ci. A zatem konkluduję: samopoczucie nie zależ y od tego, jaka jest rzeczywiś cie sytuacja, ale od tego, co się o tej sytuacji myś li. Ta sytuacja dzisiaj to cał y ś wiat — nie tylko Ziemia, ale planety, gwiazdy, Kosmos. Cisza nieskoń czonych przestrzeni Wszechś wiata przeraż ał a jeszcze Pascala. Na Marsie jest pustynia, na Wenus jest gorą ce piekł o. Po co te przeraż enia, te deprymują ce wiadomoś ci? Przecież i tak nigdy nie postawi pan nogi na Marsie ani na Wenus. A wię c czy nie lepiej, ż eby pana zawiadamiano, ż e na Marsie jest cał kiem mił o, a w Kosmosie jest moc znakomicie prosperują cych planet?

TARANTOGA: Czekajż e pan. Już widzę, do czego pan zmierza. Należ y ludziom dostarczać wiadomoś ci fał szywych, był e przyjemnych. Tak?

PAN II: Znajduje się pan w niewoli tradycyjnych przesą dó w, profesorze. Przyszł oś ć wyrzuci je na ś mietnik. Opinia sprzed trzydziestu lat, ż e przyszł oś ć jest ró ż owa, uznana został a dziś za fał szywą. Ale ta opinia sprzyjał a ludziom, dawał a im wyborne samopoczucie.

TARANTOGA: Był a to opinia fał szywa, ale nie dlatego, ż e ktoś ją umyś lnie sfał szował. Po prostu tak wtedy wierzono.

PAN II: Otó ż wł aś nie! Tak wtedy wierzono, a dziś wierzy się w coś innego. Historia uczy, ze wczorajsze prawdy stają się dzisiejszymi fał szami. Co prawda, to się dzieje cał kiem sarno. Nikt tego nie postanawia, nie planuje ani nie organizuje. Z taką ż ywioł owoś cią trzeba skoń czyć.

TARANTOGA: Czyli zają ć się teorią humanitarnego okł amywania ludzi?

PAN I: Profesorze, każ dy czł owiek musi umrzeć. Ponadto z każ dym przeż ytym rokiem zwię ksza się szansa zawał u serca, biał aczki czy raka. Taka jest prawda. Wię c có ż, czy dlatego należ y codziennie podliczać, o ile punktó w wzrosł y nasze szansę raka i biał aczki? Przecież tak nikt nie robi. O ludziach, co tak robią, mó wimy, ż e nie są normalni, ż e to hipochondrycy, ż e popadli w depresję i powinni się leczyć. Pan sam ró wnież zachowuje się nie tak, jakby mó gł pan w każ dej chwili dostać rę ka, lecz raczej tak, jakby to nie miał o nigdy nastą pić. Uważ amy to za normalne. Nikt nie są dzi, ż e od tego wszyscy ludzie ż yją w wiecznym kł amstwie. Kł amstwo to coś cał kiem innego. Kł amstwo tkwi w wewnę trznym krę gu doś wiadczenia, to, gdyby pan miał oka i gdyby panu wmawiano, ż e to nic nie jest kł amstwo jest tam, gdzie istnieje prawda jako stan rzeczy do doś wiadczenia, a gdzie go nie mu, tam nie ma i kł amstwa. Przyzna pan ż e Zeus, Atena, centaury i erynie nigdy nie istniał y. Mó wimy,, to był y wierzenia staroż ytnych Grekó w”. „To mitologia”. Czy powie pan, ż e to był fał sz? Jeś li chce pan być cał kiem konsekwentny po swojemu, powinien pan uznać, ż e i to był fał sz. Ale ja twierdzę, ze fał sz, to tylko gdybym powiedział panu, ż e pan jest centaurem. Otó ż teoria wzglę dnoś ci egzystencjalnej gł osi, ż e zewnę trzny krą g wiadomoś ci powinien sprzyjać ludziom. Skoro samopoczucie zależ y od tego, co czł owiek myś li, a nie od tego, jakie jest to, o czym on myś li, to należ y zaspokoić gł ó wną potrzebę ludzką: dobrego ż ycia. Nie za pomocą narkotykó w i chemicznych uż ywek, niszczą cych umysł i ciał o. Nie za pomocą mitó w, fanatyzmó w oraz nieodpowiedzialnych obietnic, zapewniają cych raj w innym ż yciu, w innym miejscu lub w innym czasie. Potrzebę dobrego ż ycia należ y zaspokoić tutaj i teraz.

TARANTOGA: Za pomocą okł amywania?

PAN II: Pan znowu swoje!

PAN I: Czekaj, Piorą cy. Zł e się do tego wzią ł eś. Spró buję metody sokratycznej. Profesorze, o tym, dlaczego ś wiat jest taki, a nie inny, ską d się wzią ł, ku czemu zmierza, czy ś wiat liczy się z istnieniem czł owieka, o tym wszystkim nie dowiemy się w sposó b niezbity nigdy. Zgoda?

TARANTOGA: No… zasadniczo tak. Są to sporne kwestie filozofii.

PAN I: Mó wią c „kwestia filozofii” przesuwa pan moje sł owa w stronę abstrakcji, któ ra jest ź ró dł em wymyś lnego luksusu. Ż e to niby ludzie na co dzień nie zajmują się takimi kwestiami. Zgoda. Nie zajmują się, ale tylko tak, jak nie zajmujemy się wcią ż faktem, ż e ziemia nie usuwa się nam spod nó g. Ż e się w nią nie zapadamy. Mó wią c inaczej: te niesprawdzalne wierzenia w kwestii ś wiata i bytu są gruntem, podtrzymują cym każ dy ludzki krok. Wierzenia te ludzie tworzyli ongiś na oś lep, odruchowo, niejako po omacku, instynktownie, tych wierzeń wymyś lili tysią ce, ale one wszystkie powyrastał y jak samosiejki. Jak dziczki. Nie był y ś wiadomie dostosowane do ludzkich potrzeb, toteż zaspokajał y je tylko czę ś ciowo, a potem starzał y się i obumierał y. Jedne wierzenia był y trwalsze od innych, ale na naszych oczach wię dną już i te najodporniejsze na upł yw czasu. Cywilizacja zmiaż dż ył a nam archaiczną hodowlę wiar, to ich starodawne, ż ywioł owe wzrastanie. Został o tylko trochę skorup, nad któ rymi pochylają się z troską koś cioł y, pragną c ratować co się da. Te zacne starania są daremne. Ze skorup rozbitych wiar moż na zlepiać tylko potworki bredni lub rozpaczy i zaś lepienia. Moż na też przeklinać cywilizację za to, ż e zatrzasnę ł a epokę tamtych rę kodzielnych wiar, niosą cych ukojenie, ale nie warto tego robić. Teoria wzglę dnoś ci egzystencjalnej nie pł acze nad przyszł oś cią, lecz projektuje przyszł oś ć. Kiedyś budował o się dom bez planó w i obliczeń! Czy uważ a pan, ż e dziś trzeba budować tak samo?

TARANTOGA: Nie, skoro znamy lepsze metody…

PAN I: Kiedyś moż na był o liczyć tylko na palcach i na papierze. Czy uważ a pan, ż e trzeba tak postę pować dalej?

TARANTOGA: Oczywiś cie, ż e nie, skoro mamy po temu maszyny. Co z tego?

PAN I: Kiedyś moż na był o nieś ć ludziom wiarę bardziej potrzebną im od domó w i maszyn w prosty, bezpoś redni sposó b. To już przeszł oś ć, któ ra nie wró ci. Ale pozostał a potrzeba i tę należ y speł nić. Wznieś liś my materialny ś wiat, ś wiat maszynowy — maszynę bez ducha. Należ y tchną ć ducha w maszynę. Ź le mó wią: należ y sporzą dzić nowy ś wiat, nadrzę dny, poję ciowy, wię c zbudowany z informacji i dać go czł owiekowi. Nie tracą c ziemi spod nó g, czł owiek zamieszka w tym ś wiecie.

TARANTOGA: Zdaje się, ż e za waszymi sł owami nie kryje się cynizm, jaki podejrzewał em. Nie chodzi o chę ć oszukiwania ludzi po to, ż eby im był o przyjemnie, lecz o stworzenie cał kiem nowej wiary na miejsce wiar religijnych. Ale to się nie da zrobić, panowie. Przecież najpierw ktoś musiał by wymyś lić to wszystko. Ten ś wiat do wierzenia, te informacje, i ten ktoś bę dzie wiedział, ż e on sam to zmyś lił. Wię c na począ tku bę dzie kł amstwo. Moż e bardzo szlachetne w intencji, moż e takie, jak sztuka — ale jednak kł amstwo. Tego nie da się unikną ć.

PAN I: Ma pan o tyle sł usznoś ć, ż e tego nie da się zrobić w jeden dzień ani w dziesię ć lat. Myś li pan jednak o przyszł oś ci kategoriami przeszł oś ci, uż ywają c takich sł ó w jak „sztuka”, „kł amstwo”, „zmyś lić ” i tak dalej. Gdy powiemy panu „informatyka”, pomyś li pan o komputerach liczą cych piguł ki i gwiazdy, rezerwują cych ł ó ż ka hotelowe, tł umaczą cych teksty i bę dzie pan miał rację. Podobnie, jak miał rację ten, kto mó wił przed dwoma tysią cami lat o garstce Ż ydó w domokrą ż có w, ż e to są zwykli rybacy galilejscy i ż e się tam krę ci jakiś syn stolarza czy cieś li. I có ż, czy to nie był a prawda? A jednak nie był a to cał a prawda.

TARANTOGA: Przyznaję się do pewnego zaskoczenia. Panowie istotnie nie jesteś cie wynalazcami — już raczej apostoł ami. Ale nie wiem nadal, co gł osicie. Czyje przyjś cie chcecie zwiastować? Informatyki? Komputeró w, któ re zmienią ś wiat i polepszą go dla ludzi? W jaki sposó b? Ską d i dlaczego? Przecież to jest tylko pewien fach — to jest wiedza plus eksperci, plus maszyny i nic wię cej. Czy w te maszyny ma ską dciś zejś ć duch nowego objawienia?

PAN I: Profesorze, my nie gł osimy ż adnej konkretnej wiary. Gł ó wne pana zastrzeż enie dotyczy autorstwa wiary. Ż e wiara musi być spowita w swoim ź ró dle tajemnicą — ż e nie moż na wskazać kogoś jako tego, kto ją wymyś lił. Z czego, podł ug pana, wniosek, ż e nic się nie da zrobić. Tak nie jest. Tajemnica pozostanie, ale bę dzie zupeł nie inna aniż eli w religii. Nie bę dzie to tajemnica ulokowana gdzieś poza ś wiatem, poza ż yciem, lecz tutaj. Widzę pana zniecierpliwienie. Pan chce, bym powiedział konkretnie: kto, w jaki sposó b, dzię ki jakim planom i zał oż eniom zacznie konstruować tę nową wiarę, ten nowy dom dla ludzkiej myś li. Otó ż — ja nie mogę uż ywać przyszł ych poję ć dla oznaczenia przyszł ych spraw, bo jeszcze nie powstał y. Muszę uż ywać poję ć dzisiejszych i dlatego tak opornie to idzie. Mogę rzec: „Powstanie inż ynieria sensó w i wartoś ci, nie dla wytwarzania propagandowej otuchy, lecz dla sł uż by ludzkim potrzebom”. Mogę powiedzieć: „Kiedyś utka się ś wiatowa sieć ł ą cznoś ci, zabezpieczona przed inwazją interesownoś ci ekonomicznej, przed wtargnię ciami prze— mocy i bę dzie wysnuwał a zwró cony ku ludziom labirynt dobrych sensó w istnienia”. Mogę rzec: „Ostateczną racją robienia dowolnej rzeczy nie moż e być owa rzecz, ale coś ponad rzeczami, a gdy ź ró dł a tradycyjne takiej racji wysychają, trzeba zadbać o ich nowe przypł ywy”. Albo też: „Jeś li moż na wynaleź ć nową technikę, moż na też wynaleź ć nowe dla niej zastosowanie”. Mogę uż yć jeszcze wielu takich przyró wnań, ale one wszystkie są wichrowate wzglę dem istoty sprawy. W pewnym sensie kapł an odprawiają cy mszę zachowuje się jak kiper i jak gospodyni domowa, pocią ga wino z kielicha, a potem osusza kielich ś ciereczką. Pije wino i wyciera naczynie. Czy tak nie jest? Istotnie tak jest, ale czy o to chodzi? Chodzi raczej o przymierze z Bogiem. Ale my nie gł osimy takiego przymierza. Gł osimy przymierze czł owieka z nim samym, za poś redniczenie przez tworzenie nowej — nastę pnej racji istnienia. Tu pan gotó w wtrą cić: „A wię c kł amstwa! ” Ale to nie bę dzie kł amstwo. To już nie bę dzie kł amstwo. Dlaczego? Dla tego samego powodu, dla jakiego olbrzymi poż ar, to już nie poż ar, lecz gwiazda, a bardzo zawił y zwią zek chemiczny już nie jest zwią zkiem chemicznym, lecz ż yciem. Tak samo doskonał a imitacja myś lenia staje się duszą i — jeś li już pan tego chce koniecznie — doskonał e kł amstwo takie, jak sztuka, staje się prawdą. Czyż sł owa „Czł owiek moż e latać ” nie był y ongiś nieprawdą? Był y kł amstwem, bo wtedy nie mó gł. Uczony, któ ry w probó wce syntetyzuje wirusa, sam się zagubi pomię dzy autentycznym wirusem i kopią, bo są nie do odró ż nienia. Istnieje wię c pró g, za któ rym imitacja ró wna się kreacji, sztuczne staje się autentyczne, a fikcja moż e przewyż szyć rzeczywistoś ć. Rozumie pan?

TARANTOGA: Rozumiem. Panowie… nie przekonaliś cie mnie. Nie uwierzył em w waszą wizję. Moż e to kwestia zbyt mał ej wyobraź ni, a moż e zbyt wielkiego sceptycyzmu. A moż e tylko mojej mizantropii. Nie wiem. Mimo to dzię kuję wam. Ciekawa rzecz: nie uwierzył em wam, a jednak czuję się jakoś raź niej. Nie został em konwertytą waszego zwiastowania, ale jakoś cieplej zrobił o mi się koł o serca. Moż e dlatego, ż e gdy widzę i sł yszę, ż e ktoś na tym gieł dowym padole ł ez, mię dzy bombami i ceduł ami, wyjawia nadzieję, któ ra nie jest ani ekonomiczna, ani geopolityczna z ducha, obniż a mi się ciś nienie, a razem z nim i mizantropia.




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.