Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Powtórka 5 страница



— Jak rozumiem, macie ten ś wiat już gotowy? To czemu zamykacie się i nie wpuszczacie moich posł ó w? Co? Znowu jakieś trudnoś ci obiektywne? Mó wcie wreszcie, bo się zgniewam!

Spojrzał Trurl na Klapaucjusza, Klapaucjusz na Trurla i nic. Widzą c, ż e ż adnemu nie pilno, wskazał Hipolip palcem Klapaucjusza:

— Ty mó w!

— Panie, są pewne szkopuł y…

— Jakie? No! Có ż, sł owo po sł owie mam z waś ci wycią gać?

— Szkopuł y niespodziewane… stworzenie, owszem, udał o się, i moż emy je pokazać nawet zaraz, lecz im dalej, tym mniej wiadomo, co i jak…

— Nie rozumiem. Coś się psuje?

— W tym sę k, ż e nie wiemy, czy się psuje, i nie wiemy też, jak by się moż na dowiedzieć, kró lu panie. Zresztą … ł atwo się o tym przekonać. Trurlu, wł ą cz przekaź nik…

Trurl pochylił się nad najwię kszym aparatem, ustawionym na dwó ch kulawych cioł kach coś tam nacisną ł i na bieloną ś ciano padł snop ś wiatł a. Ujrzał kró l tę czową gą sienicę na wygonie czy tez pawie jaja sadzone na zorzy, lecz doś ć prę dko zorientował się, ż e jest to Krę tlin Szczą dry, ledwo wszczę ty jaź niak wszechobecny, ani cielesny, ani duchowy, bo wł aś nie wypoś rodkowany. Ró sł jak na droż dż ach, bo rozmyś lał o sobie, a im wię cej myś lał, tym wię cej go był o. Gdy usił ował porzą dnie się skupić, od braku wprawy czę sto się rozrzedzał, a ponieważ Natura nie znosi pró ż ni, pustki te zaraz wypeł niał w nim afekt. Nacią gał cał y oddaniem i czuł oś cią każ dym zastanowieniem dź wigają c zorzane widnokrę gi, bo to, co psychiczne, był o tam prawie atmosferyczne. Doskwierał y mu jednak bł ę dne amory — zakochania fatamorganowe, gdyż jedne przypł ywy jego uczuć trafiał y na wezbrać . innych, emablują c je wskutek nieporozumienia i tak, wcią ż tylko siebie w sobie spotykają c, już się miejscami kochał na umó r. Potem przeż ywał cię ż kie rozczarowania, kiedy stwierdzał, ż e to cią gle tylko on sam, a wszak nie był samolubem i nie siebie pragną ł kochać, toteż wszystka horyzonty zawlokł o mu tę sknotą. Wcią ż był sam i samotnoś ć ta ustalił a jego rodzajnik, został bowiem samcem, od czego nader burzliwie zmę ż niał. A ponieważ wszystko się indukuje z przeciwnym znakiem, już zdecydowanie ł akną ł istoty–innoty rodzaju ż eń skiego. Roił sobie upojne kochanki–zorzanki o nie oznaczonych, lecz poką ś liwych dziewokł ę bach, i chodził a w nim ta mił oś ć do niewiadomych przepię knic jak ż ywioł — zwł aszcza tam, gdzie prawie już ustawał, Tak przynajmniej moż na był o wyrozumieć sobie owe klimatyczno–psychiczne, umysł owo–burzowe zjawiska. Myś li jego stawał y się coraz ciemniejsze, aż czarne, zsiadał y się w obolał ej psyche, niekiedy dochodzą c rozmiaru kamieni filozoficznych, Gdyż tak wyglą dał y owoce beznadziejnych medytacji — niczym ich spetryfikowany osad na dnie duszy. Lecz jeś li tak, czemu uronił kilka co wię kszych sztuk, cicho ł ypią c zorzanym blaskiem na wygonie, a potem zafalował i przejaś nił się z wyraź ną ulgą? Czyż by to był sposó b pozbycia się balastu duchowego? Tak się z sobą borykał, tak wystawiał sobie innoty w ró ż nyd fazach upojnej konsolidacji, tak nim rzucał o od niezaspokojonych uczuć, aż naderwał się na| peryferii i wył onił z siebie coś jakby cumulus, odtrą cony wichrową ś cianą od frontu burzowego Wyosobnienie to jakiś czas wlokł o się za Krę tlinem, aż wzię ł o się do samostanowienia. Wtedy pokazał o się, ż e od impetu nie tę jedyną innotę wył onił, o jakiej marzył, lecz ich pó ł trzecia: Zwoinę, wię c Cewę albo Cewinnę, bezwzglę dnie ż eń ską, jako też podobne do dwojaka–rogala jej mę ż owie. Był o ono zrazu jak „mrowie” rodzaju nijakiego, lecz ż eń skoś ć Cewinny wywoł ał a w nim dwó jmę ż a. Wł aś ciwie nie był o ich dwó ch ani jeden, lecz wł aś nie rozwidlenie: niby przejś ciowy — co już taki został, jako Marlin Przemyczka Ponsjusz lub Ponski, bo o byle co czerwieniał.

Odtą d wszystko się okrutnie pokieł basił o. Krę tlin sam bodaj nie wiedział, ż e jest sprawcą swej biedy, boż do dwó jmę ż atki mierzył, a nie dostrzegał nawet, jak, goreją c, targany atakami zazdroś ci, zwł aszcza w toku myś lowej gonitwy za Cewinną, roni nastę pne istoty, odpowiadają ce kalibrem i formatem gwał townoś ci uczuciowych przesileń. Tak ten ś wiat zaludniał się stopniowo od jego mił osnej szarpaniny. Nikt tam nie wadził nikomu, tym bardziej ż e lekko i jakby frywolnie, mimochodem przepł ywano przez się nawzajem, zatrzymują c „się najwyż ej nad szczegó lnie ciekawym konceptem przenikanego, zresztą przelotnie, bo bez widomych skutkó w. A jednak coś im uwierał o duszę, skoro mał o kto nie ronił owych ciemnych jak galasy konkrementó w — czarnych myś li zakrzepł ych? — zbyt zimnej i zastygł ej od tego refleksji?? — doś ć na tym, ż e wygony pokrył a wnet istna morena, rumowisko ś wiatopoglą dowe. To, co dział o się nad nim, był o trudne do poję cia. Krę tlin podczas przypadkowych jakby spotkań przesą czał się przez Cewinnę wietrznicę, mkną c jak hulaszczy wiatr, niby to jej nie zauważ ają c, lecz był to pozó r. Doznawał zawrotnych drż eń wyczuwają c, ż e ona mu tu i ó wdzie sprzyja, ż e nie jest jej miejscami cał kowicie oboję tny. Zaczynał wtedy sł odko gę stnieć w jej obrę bie, a ona udaremniał a tę okluzję, dają c mu zimny odpł yw, biedakowi. Aż raz Krę tlin uchodzą c, gdzie myś li poniosą po takiej dyfuzji, co przeszł a w konfuzję, uronił wysmuż enie doś ć nikł e, któ re krę cił o się jakiś czas, jakby w niezdecydowaniu, czy stać je w ogó le przy takie] nikł oś ci na personalizację. Jakoż innota owa nie urosł a, a tylko wydł uż ył a się i zwinna jak fryga raz po raz wś lizgiwał a się w Krę tlina — nie wiadomo, ż eby judzić czy tylko aż eby pobyć chwilę w kimś znaczniejszym. A potem ó w drabant urywał się i bywał mniejszoś cią u Cewinny — maruder? goś ć nieproszony? — perfidny intruz? samotnik— osmotnik? — nie wiadomo. „W każ dym razie bywał natrę tem, molestował ją i jego, bo się otrzą sali po takim nawiedzeniu. Marlina Przemyczki Ponsjusza za to unikał ó w dziwny przewę ż eniec jak ognia. Tymczasem w zachowaniu Krę tlina zaszł a zmiana. Ni z tego, ni z owego tak wpuchł raz w dwó jmę ż a, tak w nim wezbrał, jakby usił ował wysadzić go z jestestwa Lecz Marlin Przemyczka Ponski ani nie poczerwieniał. Mał y zaś, istny poronnik, chybał to tu, to tam, nykał, zaharapcił kilka kamieni filozoficznych, ale rzucił je zaraz i pokrył się cę tkami, podobnymi do oczu. Wypatrywał kogoś, czy jak? Wyglą dał o na to, ż e już mruga znaczą co. Wszyscy jakoś nieruchawieli. Dlaczego nikt już nie wzbijał się duchem? Dlaczego ł yskali? Czy był y to zał amania ś wietlne, czy duchowe? Nie wiadomo, do czego doszł oby dalej, bo w tym miejscu kró l Hipolip zaczą ł tupać nogami i trzeba był o przerwać projekcję. Domagał się wyjaś nień.

— Niestety, panie, my ró wnież tego nie pojmujemy! — przyznał się od razu Trurl.

— To jest wł aś nie nasz gł ó wny kł opot! Nie wiemy, czy dzieje Cewy i Krę tlina to niewinne baraszki, czy też czarna skaza naszej Genezis. Co gorsza, nie wiemy nawet, jak by się moż na dowiedzieć. Powtarzaliś my kilkakrotnie kreację, zmieniają c warunki wyjś ciowe, ale to nic nie dał o. Czasem zamiast dwó jmę ż a powstaje pó ł torak, raz znó w Cewinna miał a przemyczkę, ile są to banalne odchylenia statystyczne przy każ dym stwarzaniu ś wiata.

— A ten przewę ż eniec jak?

— Ten wij? Pojmuję, co WKMoś ć raczy mieć na myś li. Pojawia się on zawsze, raz wię kszy, raz mniejszy, czasem troszkę rozdwojony jak wę ż owy ję zyk, co zaraz budzi rozmaite podejrzenia, lecz kró l zechce zważ yć, ż e w każ dej produkcji wystę pują odpady, a tam, gdzie wszystko nie tyle materialne, co idealne, ś mieci też muszą być uduchowione. Wię c od tej technicznej strony fenomen zdaje się niewinnym marginesem kreacji.

— Tak mó wisz? Ale czemu taki natrę tny? Czemu w nich lezie? Czy to nie mą ciwoda?

— Biorą c na oko, tak to wyglą da — przyznał Trurl. — Alboż my jednak wiemy, mą ci czy nie mą ci? Toż oni się wszyscy tam przenikają, a czy spacerowo, czy z kusicielską premedytacją, nie da się orzec, bo i jak unaocznić intencję? Jesteś my w kropce, ponieważ wykroczyliś my poza klasyczny wariant Genezy. Ó w duchowy soliter wije się jak wą ż, ale to, bo szczupł y, wię c chybki. Zgodnie z teologią diabeł nie moż e mieć nadwagi, ale biorą c racjonalnie, czyż zł o koniecznie musi być chude? Korpulentne też mogł oby kusić. Nie powtó rzyliś my niczego i z nikogoś my; nie ś cią gali stwarzają c… i oto skutek. Stworzyliś my ś wiat niepodobny do naszego, wię c g nie pojmujemy.

— No wiecie! A Pan Bó g? Czy chcesz m, wmó wić, ż e on kogoś naś ladował? Ską d i jak, jeś li powszechnie wiadomo, ż e stwarzał z NICZEGO?

— Ś wiat, mił oś ciwy panie, ale nie. osadnikó w. rajskich! ,, Na swó j obraz i podobień stwo”. Tak jest powiedziane. Tak ich wymodelował. I nie przypadkiem! Podobień stwo Stworzonych do Stwó rcy to warunek skutecznej kreacji! Im bardziej odmienny Stwarzany od Stwarzają cego tym mniej bę dzie miał Stwó rca rozeznania w tym, kogo sprawił, co ó w czuje, myś li, ł aknie, zamierza i potrafi. WKMoś ć sam tego doś wiadczył eś przed chwilą. Jeś li likwiduje się podobień stwo to niszczy się opokę porozumienia. Jeś li w niczym nie przypominamy naszych stworzonych, to nie moż emy poją ć kto, jak, po co, ku czemu czyni — a przede wszystkim, dlaczego dział a tak, a nie inaczej. Mowa też niczego nie wyjaś ni, ponieważ zasadza się cał a na podobień stwach a tych tu nie ma.

Jeś li nie mamy ż adnych organó w toż samych ze stworzonym, jeś li jego cielesnoś ć w niczym nie odpowiada naszej, jeś li jego czas nie jest naszym czasem ani jego przestrzeń naszą przestrzenia, to się już nasze oba byty w niczym nie pokrywają ani nawet nie stykają. Moż emy wtedy sporzą dzić ś wiat najpotworniejszych mę czarni, nie znanych nam zgoł a i niedostę pnych, wskutek ignorancja, i nie bę dziemy mieli najsł abszego wyobraż enia, ze toś my wł aś nie zrobili. istoty, zupeł nie ró ż ne od ich Stwó rcy, są dlań zupeł nie nieprzenikliwe, niepoję te i niepojmowalne. Są dzę, ż e jest to naczelne prawo ś wiatostwó rstwa, jego niepozbywalna antynomia. Albo się kreuje zrozumiał ych i wtedy muszą być bogopodobni, albo stwarza się odmień có w, któ rych losowi nawet wspó ł czuć nie moż na, gdyż pozostaje hermetyczną tajemnicą.

— Waż ną! O! Fundamentalną rzecz powiedział eś, Trurlu! — zerwał się na ró wne nogi Hipolip. — Tak! Teraz to uchwycił em i widzę! Wszak osą d, ż e ten napuchlec tam doznawał bł ogoś ci, bo tak kolorowo filował, jest jako dowó d prawdy wart tyle sarno, co są d, ze ten, kto się ł adnie pali na stosie, ma z tego przyjemnoś ć! Teraz to rozumiem! Ustawić dzieł o stworzenia frontem do jego lokatoró w to jedna rzecz, a pojmować, jak im się tam powodzi, co oni mają z tego bytowania, to druga! Panowie, wyraż am wam osobliwą wdzię cznoś ć za tę rewelację, bo utwierdził a mnie w wierze. Odtą d bę dę jeszcze mocniej wierzył w Boga niż dotychczas.

— Nie widzę zwią zku — rzekł zaskoczony Trurl.

— Nie widzisz? A,, credo quid absurdum est”? Nowa, gł ę bsza treś ć bł ysł a mi z tego orzeczenia… Nieskoń czony skoń czonych stworzył, najtrwalszy — samopsujó w, wszechmogą cy — mogą cych tyle, co nic, wszechdobry, któ remu tym samym najmniejszej fatygi nie sprawia zachowanie cnoty — chuciopę dnych mizerakó w… jakż e wię c nie mieli go silnie rozczarować swą konduitą? „Na wł asny obraz i podobień stwo” kroi oczekiwania, niezdolny zminiaturyzować ich do skali stworzonego! Wieczny poż ar spodziewał się po iskierce — wł asnego blasku! Stą d jego pozorna ekscentrycznoś ć, rzekome dziwactwa boż e, wraż enie, ż e jest mantyką, zrzę dą, cudakiem, pasjonatem, kwarulantem i pieniaczem, jeszcze po ś mierci cią gają cym Stworzonych na rozprawy, na porachunki i kondemnatki po wszystkich wokandach doliny Jó zefata…

Ach, poją ł em teraz to, co tak uwierał o Ojcó w Koś cioł a, Augustyna bodajż e najdotkliwiej, tę niedocieczonoś ć urą gają cą, mał o ż e zdrowemu rozsą dkowi, ale i sercu — nie dali rady wyrozumieć, pochowali swoje osł upienie w dogmaty, z wł asnego rozumu porezygnowali, nie wiedzą c, ż e to się przejawił a antynomia, tkwią ca w technice a nie — w etyce Kreacji! Tak, naturalnie. Teraz już bez wszelkiego wą tpienia wierzę i wspó ł czuję — zakoń czył spokojnie kró l. Klapaucjusz nie sł uchał go jednak wcale. Goś jakby przekuwał, uś miechał się bł ę dnie do myś li, któ re nawiedzał y go niespodziewanie. Wstał ze ś wiata, na któ rym siedział dotą d tak solennie, jakby miał ulecieć.

— Najjaś niejszy Panie! — rzekł uroczyś cie, silnym gł osem. — Wpadł em na pewien koncept cał kiem nowy. Ż aden ze mnie samochwał, ale już muszę rzec: to jest pomysł, no có ż, trudno, najzupeł niej genialny. Już wiem, co należ y zrobić, aby stworzyć ś wiat, dą ż ą cy do doskonał oś ci; taki, któ rego mieszkań cy odnajdą i utwierdzą po wsze czasy wł asne szczę ś cie, mimo iż nie bę dą w niczym (ale to w niczym! ) podobni do tego, kto ich stworzył.

— No? No??!! — jednym gł osem krzyknę li Trurl i Hipolip.

Tu jednak Klapaucjusz się zacią ł. Oś wiadczył, ż e do czterech dni przygotuje nowy ś wiat i okaż e w eksperymencie jego niezawodnoś ć. Darmo nalegał monarcha i wś ciekał się Trurl. Z uś miechem wyż szego wtajemniczenia, z pobł aż liwą oboję tnoś cią tego, kto zarobiwszy na wieczną sł awę, za nic ma urą gania zawistnikó w, począ ł Klapaucjusz zbierać z podł ogi instrumenty. Wtedy Torurł oś wiadczył, ż e umywa rę ce od nastę pnego aktu stworzenia, ż e się przeprowadzi i na wł asną rę kę podejmie rzecz w innym kierunku. Monarcha umó wił się z oboma w dworskiej sali audiencyjnej na najbliż szą ś rodę i na tym stanę ł o.

Obaj przybyli punktualnie — Trurl z pustymi rę kami, Klapaucjusz, cią gną c dwukó ł kę, trzeszczą cą pod cię ż arem aparató w. Zaraz też przystą pił do pokazu.

— Kró lu, udał o mi się — rzekł. — Aby wszystko był o jasne, muszą poprzedzić moją Genezis kilkoma sł owami wstę pnymi… Mó j… ee… kolega Trurl sformuł ował antynomię kreacji w klasycznym wariancie nastę pują co: im niepodobniejszy Stwó rca, do Stworzonych, tym trudniej mu się wyznać w ich losie. Gdy w granicy podobień stwo dochodzi do zera, Stwó rca nie wie już o jakoś ci ach bytu swoich stworzeń nic. Stą d niepokonywalny jakoby dylemat: albo upodobniasz stworzonych do siebie, ale wtedy, im lepsze pojmowanie kreowanych, tym wię ksze ograniczenie Kreatora, któ ry zatraca swobodę czynu, albo im swobodniej bę dzie sobie poczynał tym bardziej bę dą mu się wymykali stworzeni w esencji i w egzystencji. Co do mnie, unicestwił em ten dylemat, stwarzają c nieklasycznie. Nie jeden ś wiat stworzył em, lecz ich potencjalną wieloś ć. Nie uniwersum, lecz poliwersum powoł ał em do bytu w tej skrzyni. Nie wiem sam, jak się powodzi w niej teraz mym istotom, lecz nic im moja niewiedza nie szkodzi, ponieważ umieś cił em ich w bycie wielozwrotnym, któ ry mogą wymieniać na zupeł nie inne byty. Komu nie odpowiada aktualny jego ś wiat, kto ma go powyż ej uszu, komu los niemił y, ten bież y do zwrotnicy i od jednego pocią gnię cia wprowadza cał oś ć na nowy tor istnieniowy. Tak wię c każ dy byt dany trwa na rozstaju, bę dą c stacją przesiadkową ku bezlikowi innych, ł atwo dostę pnych bytó w. Ponieważ stworzeni moi przebierają wś ró d bytó w sami jak wś ró d ulę gał ek, ponieważ przymierzają je do siebie jak czapki, kierują c się wł asnym, a nie moim upodobaniem, jest to ś wiat poddawany wcią ż w jakoś ciach ostatecznych pod gł osowanie jego mieszkań có w. Jako Stwó rca dał em im najwyż szą wolnoś ć. Nie wybieram za nich, nie udzielam im ż adnych zaleceń, instrukcji ani przykazań z krzaka lub innego miejsca, niczego im nie narzucam ani nie wzbraniam, jakoby wiedzą c lepiej od nich samych, w czym ich szczę ś cie, co ich wyniesie, a co pogrą ż y. Mogą bł ą dzić, ale ż aden bł ą d nie bę dzie ostateczny, bo naprawić go moż e przerzucenie ontycznego biegu. Nie jest wię c mó j ś wiat dydaktyczny, autorytarny, szkolny, są dowy — kategorycznie zał oż ony z gó ry raz na zawsze bez wszelkich konsultacji i dyskusji. Nie jest to ś wiat–poprawczak z karami i nagrodami, któ re bym ustanowił, zachowują c sobie prawo ł aski na wyją tkowe okazje. Nie jest to byt–poprę g, któ ry ja jeden niekiedy mó gł bym poluzować cudowną interwencją osobistą. Ponieważ ten ś wiat bę dzie się wcią ż przekształ cał i mienił bytami dopó ty, dopó ki pozostanie w nim choć jedna istota niekontenta z tego, co jest, musi on wę drować zwrotnicami w ró ż ne strony, musi pogrą ż ać się w ró ż nych losach, aż dotrze do takiego, któ ry wszystkich w nim zadowoli. Wtedy dopiero nikt nie tknie przerzutki i zapanuje wieczysta harmonia. Tak wię c ś wiat mó j nie startuje w raju, zę by poś lizgną ć się w stronę piekieł ale, na odwró t, w szarpaninie się rodzi, a do raju zmierza. Nie mieszam się do spraw mego ś wiata! To wszystko, panie.

— Aha! — rzekł Hipolip, któ ry aż pojaś niał cał y, sł uchają c przemowy Klapaucyusza. — O! A to mi! W samej rzeczy… Proszę! No, no… Zdaje mi się, mó j panie ś wiatoczyń co, ż eś utrafił w dziesią tkę! Powiadasz, ż e urzą dził eś wybory, co? Pię cioprzymiotnikowe gł osowanie demokratyczno–ontyczne: ró wne, powszechne, wolne, tajne, a jeszcze odwracalne… có ż, to mi doprawdy wyglą da na egalitaryzm cał kowity! I powiadasz, ż e nie moż esz nic poją ć z ich tam motywó w, postę pkó w, co? Prawdę mó wią c, trochę szkoda…

— Otó ż to! — podnió sł Klapaucjusz palec oskarż ają cym gestem. —,, Trochę szkoda”, nieprawdaż? Szkoda, ż e nie moż na wynosić się, wtrą cać, mą drzyć, ż ą dać, ł ajać, pieś cić, egzekwować, rogó w ucierać, polewać siarką … a takż e prawić sobie dusery ustami stworzonych. Zapewne to i owo moż na poją ć nawet i z takiego ś wiata, jak ten mó j wskrzynny, lecz ta ewentualna wiedza do niczego nie zobowią zuje, pozostaje niejako prywatnym mniemaniem, votum separatum Stwó rcy na marginesie Genezy…

— No có ż, pokaż nam wię c ten ś wiat, pokaż, mił y Hospodynie! — westchną ł kró l i usadowił się wygodniej, gdy Klapaucjusz, przy Trudu milczą cym nader posę pnie, puś cił snop ś wiatł a na alabastrową ś cianę.

Znó w ujrzeli Krę tlina–zorzanina, jego duchowe parcia i zawody, zakoń czone wydaniem na ś wiat obojnaczego zespoł u — Cewinna nic się nie zmienił a, mą ż natomiast okazał się teraz Pó ł torakiem, jako ż e został o dlań mniej niż poprzednio amateria i zaistniał jako odwł okowo przewę ż ony Marlin Podponcki. A ponieważ byli to już widzieli, rzecz wydał a im się doś ć nawet przystę pna — miejscami jasna. Każ dy był tam po trosze wszę dzie, każ dy, udzielają c się innym na wyrywki, partycypował do woli w bratnich i siostrzanych duszach, wizytują c wewnę trznie bliź nich, z umiarem, idą cym od napię cia powierzchniowego i dobrych manier. Moż e chcą c wykazać daremnoś ć (w porozumieniu) mowy artykuł owanej, wł ą czył Klapaucjusz nasł uch i ten ś wiat dotą d niemy odezwał się wielogł osym gwarem. Zaraz dobiegł y ich też odgł osy zę zienia. To maż, Marlin, wyboczał sobie jaś niejszą chwilą w Cewinnie, brodzą c w jej kontemplacjach. Potem coś się mię dzy nimi popsuł o, Podponcjusz uszedł w dal, zachmurzony od tył u, a Krę tlin ją ł napierać. Cewinna nie przepuszczał a go prawie, jak zaimpregnowania.

— Daj mi na jeden choć zę z! Zę ź nimy się! Wchmurzyny zrobimy! Sam się zachmurzaj! Proszę się we mnie nie mieszać! To moja kł akoć! Osmotyczna moja, gę stnicza zorzanno! Wytrą cimy Ponciaka w kł a j ster! Pan się zapomina! — donosił o się niezrozumiale. — Co, wolisz pó ł toranta? Ja cię wmoję! wtroję! zemstrzę! — nie ze wszystkim był o jasne, kto, o czym, w jakim sensie woł a. Wś ró d moreny z hał d kamienia filozoficznego tu i ó wdzie wystawał y doś ć schludnie zadaszone przebytownie. Cewinna ś cią gnę ł a się przed wzburzanym Krę tlinem do najbliż szej, gdzie warował zwrotniczy, nieprzenikniony, bo zasnuty bielmem, istny mleczak. Doszł o mię dzy nimi do wymiany myś li.

— Daj mi wpł yw, daj odpust choć na jeden zę z, bo się zjuchcę! — czyż by domagał a się pomocy od miecznika? — Szansuj mi zabyt… muszę! Na drę karski wsą cz! Odemnij się, bó j się odbytu! Nie cuduj się, nie heleń się, no!

W tym pomieszaniu Cewinna dyfundował a już przez zwrotniczego do lewaró w, a zarazem Krę tlin, wychodzą c z siebie, okrą ż ał jej zsiadł oś ci, wsiał się w nią, impetem zagarniają c po drodze mleczaka i zaczą ł ją upchale zę zić:

— Ś wiatujmy się tutaj, tu!!!

A już Marlin rwał ku nim, puś cił a ligatura, mą ż z wyosobnionym, przybocznym Podponckim wkroczyli w Krę tlina od namyś lnej, wydę li go, powstał o wbiegowisko, Cewinna wychynę ł a stamtą d rozburmuszona i zaczę ł a innieć. Co chwilę się przeistaczał a: ewi się, madolizuje, zludmila, czy to jakaś choroba, czy rodzaj mimikry? Z strachu moż e, czy jak? Podł ug pewnej bliskiej wzglę dniczki nahelenił a się, ale stał a się raczę Helendą niż Heleną — moż e od zmieszania, czy z poś piechu… Tymczasem nad przebytownią Marlin i Podponcjusz wadzili się z Krę tlinem, istną kipielą kisielową, rozprowadzają c we wzajemnych turbulencjach zwrotniczego, któ ry daremnie starał się ześ rodkować, dź gany od podmyś lnej.

— Pę kaj, cudzoł owcza dyfuzjo! — wszechnią jak jeden mą ż.

— Sani pę kaj! Wsią kajcie w kitany drę t, a nie to ja was wsią knę! — kochanek na to, co prawda niedoszł y, ale był już prawie dochodził.

— Rozpuś cicielu! Ty, wszę do jedna! W ontykę won!

Krę tlin w okamgnieniu wymyś lił się znad przebytowni i już był przy Cewinnie, napeł nił cał ą choć w fazie Helendy. Kopną ł się na to mą ż w dwie strony naraz, jakby się chciał rozerwać, ku ż onie i do zwrotnicy.

— Przebytuję, ż eby Krę ś lacz wsią kł! Czy Cewa niezmienniczy? Prę dko mi szansuj, Bieliczul

Tamten, wyblakł y, sią pi:

— Glancowany drastyk! Albo zerowsko, albo transfinalnie. Odradzam kompromis. To ż aden zę z!

— Uwyraź niaj! Kto się wzerzy? Scibant?

— Hy? Moż e twoja ć wiertnia, a moż e Poncka.

A moż e obaj zbyjecie się. Ja nie prorok, ja szanser! ”

— Szansa ci w zę z! Ś ć miewaj! Przebytuję!

Dopadł Marlin zwrotnicy, Podponcki z nim razem, cią gną … Ł ysł o, zanicowiał o, ale w oczymgnieniu znó w są — tyle, ż e nie wszyscy ani ci sami, bo już antologia inna. Poncjusza ni ś ladu, Krę tlin już nie Krę tlin, ale Grę ś licz i to podkarolony, jakby go takim zaindukował a brzeż nie Cewinna, sama nie zmieniona — przynajmniej na pierwszy rzut oka. Przebytowatnie wywoł ał o powszechną panikę. Kto ż yw, dawał nura w byle kogo, czy ż eby się schować, czy od pł odowego refleksu — nie wiedzieć. Każ dy chciał być jakby w samym ś rodku. Cewinna też chciał a. Ruszył a w postronną niejaś nicę, ale trafił a na tak akurat odeszł a miejscem zainteresowań, ż e tu jej prawie nie był o, toteż przejaś nił a ją na wylot i chybł a na morenę. Drż ał a jeszcze, a tu — co za stał oś ć uczuć — Marlin pó ł na pó ł z Grę ś liczem tu niej, zmieszał a się, a oni z nią. Chciał a piecz, otrzą sną ć się, ujś ć z tego skotł owania, bo już nikt wł asnych myś li nie poznawał i jak swoje cią gnę li, co popadł o, i cudze w zamieszaniu psychicznym, Cewinna zwiał a powł ó czyś cie, a tamci z trudem rozsupł ali się, peł ni obcych uczuć, zmierzyli się do zwrotnicy. Tym razem Marlin dał inny byt. Z chaotycznej wrzawy moż na był o wnosić, ż e nikt teraz niczego nie pojmuje. Dymił o jak od stu poż aró w bez ognia. Zdaje się, ż e każ dy, wszę dzieją c aktualnie jak po dawnemu, ponadto wypuszczał z siebie bę dziny, czyli nie dokonane jeszcze —intencje, projekty na przyszł oś ć, tym obficiej wysmuż ane, im rozpaczliwie usił ował się skupić. A moż e był a to tylko postać eksternalizacji myś li — czy wreszcie doszł o (tak potem mniemał Trurl) do panpsychicznego wynicowania i rzekome dymy był y umysł owym bebechami, wywró conymi na lewą stronę.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.