Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Powtórka 4 страница



Dwadzieś cia procent ich chronomocy leci nam na gł owy!! — rykną ł ktoś. Siedzą cy dotą d za zielonym sioł em zerwali się. Zaszurgotał y krzesł a, któ reś upadł o, niedaleko wył a ż ał oś nie syrena.

— Panowie! Proszę pozostać na miejscach! Implozja nie jest niebezpieczna dla ż ycia! Nie ma moż liwoś ci izolacji ani ukrycia! Prosię zachować spokó j! — nadrywał się generał.

— Uwaga, Uwaga. Drugi satelita zniszczony w jonosferze salwą rakietową. Dwa pozostał e satelity weszł y w martwe pole obrony podorbitalnej. Zmieniają kurs Podł ug lokatoró w osł ony bliskiej z siedemdziesię ciokrobnym przecią ż eniem i odpalają atrapy. Uwaga. Dwa wrogie satelity w osi celu numer jeden i numer dwa. Wchodzą w perymetr optyczny raż enia bezpoś redniego. Uwaga. Ogł aszam alarm najwyż szego zagroż enia. Osiem sekund do zera. Siedem do zera. Sześ ć. Pię ć, Cztery. Trzy. Dwa. Uwaga ze — — —

Obraz zgasł i zapanował o milczenie.

— Nie jest to szczegó lnie zachę cają ce! — stę kną ł Hipolip. — A gdyby czas mó gł się rozgał ę ziać? Nie przymierzają c jak rzeka. I gdyby go moż na regulować jak system kanał ó w? Co?

— Pró bowalismy i tego — rzekł Trurl. — Efektem jest pandemonium. Powstają prywatne czasy, wyboczone w kształ t za bok i rozlewisk, biorą ce począ tek z eksternalizacji marzeń sennych. Powstaje chronautyka wywrotowa, zagraż ają rozpadem społ ecznym, wię c prześ ladowana przez wł adze. Pojawiają się osobiste dowody teraź niejszoś ci, podatki retrochronalne, chronicja, interchron, straż trwaniczna, przemyt w mię dzyczasach, gangi, wskrzeszają ce kaź nionych zbrodniarzy, czasokrą ż cy i korpusy bezpieczeń stwa kalendarzowego. Powstaje masowe wychodź stwo temporalne, ś cisk, jedni pchają się drugim modne epoki, ró wnocześ nicy usił ują eksmitować dzikich czasokrą ż có w, wszystkim bowiem Bó g wie czemu wydaje się, ż e w innym czasie na pewno jest lepiej. Dochodzi do maskowania, ciuł ania i zagrabiania cennych momentó w, powstaje gieł da sekularna, wytwarza się czasy falszywe lub idą ce koł em, chroniczne wię zienia i lochy Buduje się perpatuatory erotyczne, mistycze i polityczne, jako też wycią garki czarownych chwil. Tł umy emigrantó w, reemigrantó w i kontr emigrantó w gnają w przeciwne strony przez stulecia, pukają c się przy mijaniu w czoł a. Dochodzi do tak zwanych drgawek wojennych i chromania przestankowego historii, a to, gdy czasobó jcy, poduszczeni przez jedno pań stwo, likwidują przyszł ego Cezara drugiego pań stwa w powijakach. Ó w nie dorasta, nie zostaje Cezarem nie odnosi zwycię stwa, znika wię c potrzeba dlawienia go w pieluszkach, wtedy dorasta cał o toczy zwycię skie wojny, znó w wysył a się zatem czasobó jcó w do jego kolebki i tak w kó ł ko. Wykryliś my osiemset rodzajó w tak zwanego circulus temporał is vitiosus, ale są dzę, ż e moż e ich być nieskoń czenie wie]e. No, a chronoperwersje?! Futurofilia, zegarowy fetyszyzm, delectatio temporosa, autopedofilia, czyli napastowanie przez lubież nych starcó w samych siebie jako niewinnych istotek z lat sielskiego dzieciń stwa, a chronania? A dumpingowy import przyszł oś ciowych technologii, wywoł ują cy gospodarcze kryzysy? A porywanie w czasie? Mił oś ciwy kró lu, godzinami mó gł bym cią gną ć te wyliczenia. Najgorę cej, jak mogę, odradzam…

Dobrze! Przekonaliś cie mnie, ż e czas odwracalny i podzielny bo niewdzię czna wł asnoś ć Stworzenia — rzekł kró l, wyraź nie poirytowany. — Ruszcie wię c konceptem. Ś mielej! Pomyś lcie choć by nad tym: ś wiat niniejszy zachowuje się doś ć neutralnie. Ani zbytnio nie sprzyja swym mieszkań com, ani ich nadto nie gnę bi. Ta oboję tnoś ć ł atwo rodzi frustrację. Jak wiadomo, chł odna oboję tnoś ć rodzicó w wykoleja dzieci, có ż dopiero oboję tnoś ć ś wiata! Czyż nie powinien być zapobiegliwy, opiekuń czy, dbają cy o lokatoró w na każ dym kroku, uprzedzają cy ich ż yczenia? Jednym sł owem, nie oni do niego, lecz on się do nich powinien dostosowywać! Powiedzmy, ż e strudzony wę drowiec spada z grzę dy skalnej w przepaś ć, bo się poś lizną ł. Rozbije się na miazgę. A w naszym ś wiecie zapobiegliwe miejsce upadku zmię knie szybciutko na puch. Wę drowiec otrzepie się i ruszy w swoją drogę. Co? (Kró l się zapalał ). Czy to nie dobre? Dlaczego nic nie mó wicie?

— Ponieważ ż yczliwoś ć to rzecz wzglę dna —rzekł Klapaucjusz. — Trzymajmy się tego wę drowca. Kto to jest? Moż e miał doś ć ż ycia i rzucił się w przepaś ć? Czy w takim, wypadku ka mienie mają pozostać twarde? Ale to zakł ada czytanie myś li.

— Powiedzmy. Co z tego, jeś li nic nie ogranicza nas jako stwó rcó w? — odparował kró l.

— Co z tego? Wę drowiec ten niesie, zał ó ż my doniosł ą wieś ć. Jeś li ją doniesie, Aurydzi zwycię ż ą Benidó w, a jeś li nie doniesie, wojnę wy grają Senacki. Podł ug Aurydó w gł azy winny zmię kną ć, a zgodnie z Benidami, powinny by stać się jeszcze twardsze. Ale to nie wszystko. Jeś li ten wę drowiec przejdzie cał o przez gó ry, spotka niewiastę, któ ra urodzi mu syna. Ten syn opisać posł annictwo ojca jako czyn podł y i haniebny Nazwie go zdrajcą, bo zapomniał em rzec, ż e wę drowiec sam był Benidą. Synowskie oskarż enie tak wstrzą ś nie sumieniami, ż e otoczony powszechną wzgardą ojciec pisarza powiesi się, Jeś li ż yczliwa gał ą ź trzaś nie, skoczy do wody, Jeś li mił osierna woda wyrzuci go na brzeg, poł knie truciznę. I tak dalej. Jak dł ugo ma ż yczliwy ś wiat powię kszać jego zgryzotę duchową, udaremniają c mu fizyczny kres? Wię c moż e niech lepiej wisi? Lecz jeś li tak, co jest lepsze: zginą ć bezdzietnie w przepaś ci czy powiesić się na skutek postę pku syna? Kró l pozwoli, ż e nie dopuszczę go do gł osu. Wiem, co kró l chce powiedzieć: wszystko w tym, czy ó w wę drowiec istotnie był zdrajcą, a zatem, któ ra z walczą cych stron zasł ugiwał a na zwycię stwo. Zał ó ż my, ż e sprawiedliwy; mą ż ż yczył by go raczej Benidom jako sł abszym orę ż nie, lecz szlachetniejszym w duchu. Wię c ź le się stał o, ż e wę drowiec zdradził swoich i doprowadził do aurydzkiego triumfu. Wszelako rzecz się tu nie koń czy, gdyż nie streszczam powieś ci, ale dzieje powszechne, a te nie mają koń ca. Zapanowawszy nad Benidami, Aurydzi w sto lat, ani wiedzą c jak, podlegli wpł ywom zwycię ż onych. Poję li wtedy niewł aś ciwoś ć wojennego gwał tu, utworzyli z Benidami zwią zek ró wnych z ró wnymi, w któ rym obu narodom był o dobrze. Wię c gł azy nie powinny był y zmię kną ć. Moż emy wszakż e w ró wnoległ ym przebiegu ustalić, co bę dzie, jeś liby wę drowiec zginą ł, Zwycię ż ą wtedy Benidzi. Zwycię stwo to obró ci naró d dotą d pokojowy, pielę gnują cy sztuki, w wojowniczy. Sztuka pó jdzie we wzgardę, zaczną się podboje, a w sto lat ze sprawiedliwych ongiś powstaną ł upież cy, przeciw któ rym obró ci się na koniec cał a planeta. I có ż? Ze wzglę du na tak fatalny obró t sprawy, gł azy powinny przecież zmię kną ć, choć leciał na nie zdrajca. A ponieważ dzieje, któ re opowiadam, muszą, jak każ de dzieje, mieć dalszy cią g wedle tego, czy patrzymy w skutki upadku o pię ć, pię ć dziesią t lub pię ć set lat naprzó d, gł azy powinny raz twardnieć, a raz mię kną ć. A zatem ś wiat spolegliwy doskonale bę dzie musiał, niestety, zwariować, usił ują c robić rzeczy wzajem sprzeczne.

— Tak? No to sami wymyś lcie coś lepszego! — na dobre już rozgniewał się kró l Hipolip. — Po to was wezwał em! Dlaczego istoty, któ rymi zaludniacie pró bne Uniwersa, są kubek w kubek takie jak my?!

— Kró l daje nam do zrozumienia, ż e popeł nia my plagiaty — odparł Klapaucjusz, powś cią gają rosną cą irytację. — Kró l ma sł usznoś ć. Powinien jednak wiedzieć, ż e robimy to nie od braku, lecz od zbytku wiedzy. Niczym nie zmą cony ł ad trwa tylko we wspó lnotach zmyś lnych, lecz bezrozumnych. Krzą tają ci się jak w ulu, bez pretensji o egzystencjalną nieró wnoś ć. Ż adnych nieś na sę k, innowacji ku gorszemu, harmonia i ł ad. Nie wypeł niamy naszych ś wiató w taką harmonią, bo kró l uczynił by obiekcję, ż e to harmonia z bezmyś lnoś ci. Kró l ł aknie Uniwersó w peł nych ró ż u mu. Ł aknie ich każ dy Stwó rca, jeden Bó g wie czemu. Wszak rozum jest nienasyceniem, be stwarza bezlik moż liwych dział ań, któ re się wzajem wykluczają. Orł em rozumu jest genialnoś ć a reszką potwornoś ć, gdyż jest on wolny w sobie, czyli bez granic — w obie strony. Rzecz jasna, moż na zaprogramować szczytną harmonię rozumu. Program, odwijają cy się pod ś wiadomoś cią, wsą cza w nią same wzniosł e chę ci. Wszyscy gardzą wszakż e tym rodzajem harmonii, bo ona, mó wią, narzucona, nieautentyczna, podrobiona, skoro z taś my, a nie ze spontanicznoś ci Ten duch coraz ś wiatlejszy, bo oś wiecają go chył kiem ską dciś wprowadzane ideał y. To zegarynka, nie wolny wschó d istnienia! Có ż, moż emy wprowadzić programy przeciwbież ne. Jeden znieprawiają cy, drugi zaprawiają cy, by rozum samookreś lał się w zwarciu i starciu, zaczem usł yszymy, ż e i to nie tale, bo choć są rozstaje, oba ich koń ce dano przedustawnie. Tyle w wyborach wolnoś ci i samostanowienia, ile w portkach, co je szelki cią gną w gó rę, a grawitacja powszechna dó ł. Z pism filozoficznych moż na wyją ć naukę, ż e duch ma przede wszystkim być wolny, czymż e jest wolnoś ć? Bezmiernoś cią szans, gdzież ich wię cej niż w nieobliczalnoś ci, tam gdzie moż liwe wszystko, bo nic z gó ry nie zaryglowane? Oczywiś cie moż na i to skonstruować. Wtedy, zamiast cudnych speł nień, mamy cią gł e brnię cia i bł ą dzenia. Tak wię c zadanie opiewa aa dojmują cą sprzecznoś ć. Wykonać mamy szeroką wą skoś ć, syty gł ó d, ś wię ty grzech, szczyt, któ rego nie moż na spaś ć, aczkolwiek nic nie wstrzymuje, jednym sł owem, po to mamy obdarować stwarzanych wolnoś cią, by z niej wł asnowolnie po kropelce korzystali. Jakkolwiek nikt dotą d nie obstalował u nas wszechś wiata, oś mielę się zauważ yć, ż e mieliś my w bró d klientó w bardzo wymagają cych, nadto przebiernych, sroż szych w ocenie dla naszego produktu, niż dla wytworó w przyrody. Toteż wisi w naszej pracowni apel do przybywają cych tej treś ci: „Szanowny kliencie! Zechciej, nim poczniesz psy wieszać na naszych wytworach, przyjrzeć się wykonawstwu natury! Spó jrz na siebie i na podobne tobie istoty! Dlaczego nie wybrzydzasz się nad nimi, tak jak nad tym, coś u nas zamó wił? U nich zwiesz zaraz każ dy defekt skutkiem kuszenia, przypadku, temu, co w nich pomylone, zaraz skł onnyś dać awans na wyrok niebios, na tragicznoś ć, czyli na tajemnicę, moż e i haniebną, lecz otchł anną, wiec jakoś mimo wszystko wspaniał ą. To, co jest, szanujesz po trosze, nawet gdy diabł a warte, a to, co my oferujemy, nie zasł uguje na najmniejsze uszanowanie, bo nie wychynę ł o z niewiadomej otchł ani, lecz z naszego suwaka i ekierki!

— Et tam! Opowiadasz! — obruszył się nie cierpliwie kró l. — Tez mi diatryba! Wybacz, mó j panie, ale wezwał em konstruktoró w, a nie samo obroń có w! Pokaż cie mi te wasze neoistoty! Dawajcie je sam, to pogadamy rzeczowo!

— Nie dział amy na pustym miejscu — cierpliwie rzekł Klapaucjusz. — Ten kto czeka, a podł ug samozlepień czą steczkowych wynurzy się z chaosu ś wiadoma egzystencja, nic nie ryzykuje ale nie ma też ż adnej zasł ugi. Byli konstruktorzy, co, mają c na oku solidaryzm, budowali istoty na pó ł wspó lne. Takie, co spó ł dzielczo dysponują ciał ami. Pozostał po tym ś lad w baś niach któ re bają o smokach wielogł owych. Mniejsza o smoczoś ć. Wielogł owcy biorą się za ł by niema od razu. Myrmeksandar Dekstrydyta, aby zapobiec konfliktom, uwspó lnił czę ś ciowo umysł y stwarzanych przez siebie istot. Poł ą czył gł ę biny ich ż ycia duchowego i na tak zespolonym podł oż u wyhodował indywidualne ś wiadomoś ci. Ł ą cznoś ć był a zdalna, wiec niewidzialna, toteż na oko był y to osoby w peł ni od siebie odrę bne Ponieważ jaź ń ż ywi się wł asną gł ę bią, a tę mieli jedną, godzili się jak z pł atka. Znakomicie im się wiodł o! Ledwie jednak doszli owej ł ą cznoś ci (a w koń cu musieli ją odkryć, zają wszy się nauką, obró cił a się zyskana wiedza w zbiorowe nieszczę ś cia. Poję li mianowicie, ze owł adną ć pod ś wiadomoś cią byle kogo, a choć by ostatniego ciury, to tyle, co opanować wszystkich za jednym zamachem. Komu na tym zależ ał o? Ha! Ł atwiej rzec, komu na tym NIE ZALEŻ AŁ O! Jest to wypadek szczegó lny, ale z problemu ogó lnego. Czy był a zespó lnia dusz, czy nie, penetracja ducha zawsze przechodzi w manipulację, podejmowaną z najzacniejszymi intencjami. Lecz WKMoś ć, któ ry dziecię ciem już grał eś na cybernecikach i bawił eś się w mał ego mó zgó w u czego, musisz wiedzieć, jak ł atwo zmieniać automat w gwał tomat lub wrę cz samogwał tomat, co robią silniki umysł owe, gdy zyskują samowiedzę, jak się rzucają wtedy na wł asnego ducha w maszynie, ż eby go podbechtywać, podł echtywać i przekabacać coraz fikuś niej dł ubokrę tami cerebellistyki myś liciesielskiej, co zawsze koń czy się albo rozpryskiem jaź ni, albo jej kró tkim zwarciem wsobnym. W samej rzeczy, po co rozkopywać gwiazdy, naraż ają c się na oparzenia trzeciego stopnia, po co ruszać na drugi koniec ś wiata, po co kiwać jednym palcem, gdy mał y drucik wetknię ty, gdzie trzeba, wszystko urokliwie zał atwi? Zaprawdę, historia cerebellistyki, któ rej debry pochł onę ł y po galaktykach n rozumnych, ś wietnie zapowiadają cych się ras, powinna zostać spisana ku powszechnej przestrodze! Ten cał y przemysł uszczę ś liwiarski, chutniczy, te wzmacniacze chuci, czyli chutory…

Nie, to już nie do wytrzymanie! Co pleciesz? Po co to? Kró l sam to wie! Nic od rzeczy! — ją ł woł ać w tym miejscu Trurl.

— Do czego zmierzam? Kró l wie to sam? A jednak kwestionuje zachowawczoś ć naszych projektó w! Wyjaś niam wię c, ze nie należ y popaś ć w ten bł ą d, któ rego dopuś cił eś się swoją inż ynierią szczę ś ciopę dną …

— Milcz! Jak ś miesz kalumniować mnie przed tronem! Ja ci zaraz…

Widzą c, jak nienawistnym wzrokiem mierzą się wypró bowani przyjaciele, kró l wystą pił jako mediator, co zlikwidował o w zarodku waś ni i poł oż ył o zarazem kres oracji Klapaucjusza.

— Nie padajcie duchem! — rzekł im ż yczliwie. — Wiedział em, ż e obieram sobie najtrudniejsze z zadań, toteż nie byle komu je powierzył em! Idź cie już, idź cie, moi kochani, naradź cie się bez awantur i wracajcie do mnie, gdy bę dziecie mieli lepszy ś wiat do zademonstrowania!

Poszli wię c, kł ó cą c się po drodze i skaczą c sobie do oczu z wymachiwaniem rą k, ku zdziwieniu dworakó w. Przeszli przez kró lewską oranż erię, przez ogrody pał acowe, przez pię ć mostó w na pię ciu kanał ach miejskich i ani tego spostrzegli!

Nie w tym sedno — mó wił Trurl — by sporzą dzić ś wiat zapię ty na ostatni guzik, ś wiat oczyszczony z klę sk, w któ rym nikt nie moż e nikomu ani wyrwać niczego, ani wsadzić. To przyczynkarstwo, lakierowanie boż ego dzieł a, nie w tym rzecz, by je pucować na wysoki poł ysk, lecz w tym, by przewyż szyć autora w wyjś ciowej koncepcji!

— Daruj sobie te popisy. Nie stoisz przed kró lem — kurtyzował go Klapaucjusz.

— Przestań. Skł adowe doskonał oś ci maj w boskim wariancie to do siebie, ż e nie są wspó ł wykonalne wewną trz jednej egzystencji. Jeś li o czymś marzę albo za czymś tę sknię, to tego nie mam, a gdy już mam, to ani nie tę sknię, ani nie marzę. Nie mogę upajać się nadzieją, gdy speł niona, a przecież nadzieja jest inną sł odyczą niż uciecha posiadania! Tak wię c byt niewoli do cią gł ych rezygnacji. Jeś li czekam lubego uś cisku, to widać nikt mnie nie ś ciska, a kiedy ciska, to nie mam się już czego spodziewać lubo rozigraną imaginacją. Nie mogę ś ciskać i nie ś ciskać, mieć i nie mieć, co mi pewne, to mi liche, a co bezcenne trwale, to nieosią galne. Tak wię c byt huś ta się mię dzy nadmierną pewnoś cią a zbytnim ryzykiem, czyli mię dzy nudą a strachem. Od niedosytu do przesytu jeden krok, Mał o tego! To, co jako pomyś lane jest zawsze wł asne, już nazbyt przez to wiotkie, podległ e i bezoporne, a to, co materialne, prawdziwie bezwzglę dne, jest niepodległ e do urą gliwoś ci. Duch nazbyt, materia nie doś ć ode mnie zależ y!

Pleciesz — krzywił się Klapaucjusz, lecz Trurl nie dał się zbić z pantał yku.

Przekł adają c te fatalnoś ci Stworzenia na ję zyk praktyki budowlanej, widzimy trzy restrykcje swobó d w bycie: materialne, czasowe i przestrzenne. Albo coś jest rzeczą, albo los jest myś lą: oto pierwsze zniewolenie. Niewola druga ró wna się umiejscowieniu: kiedy coś znajduje się gdzieś, to już nie moż e tam się znaleź ć nic innego. Niewola trzecia, to gwał t, jaki nam zagaję czas, boś my w nim uwię zieni: gdy nas ś roda wypuś ci, to czwartek zł apie, po czwartku przytrzyma pią tek, wieczny dryl, istne koszary, bezwzglę dna musztra, ró wnaj krok, ani w przó d, ani w tył — czy ktoś spostrzegł już tak, jak j tę wojskową dyktaturę czasu? O wł os nie wolno się wychylić z teraź niejszoś ci! Uważ am, ż e winniś my zlikwidować wszystkie te ograniczenia. Co ty na to?

— Chcesz zlikwidować czas, przestrzeń i materię?

— Tak wł aś nie!

Klapaucjusz wahał się jeszcze, lecz urzekł g radykalizm Trurlowej idei, wię c rozejrzał się, a widzą c, ż e znajdują się wś ró d dzieci przy piaskownicy, bo tam ich nogi zaniosł y, ją ł kreś lić palcem w piasku pierwsze obwody nowego ś wiata, a Trurl wcią ż doskakiwał do jego schemat dzieci jeszcze bardziej przeszkadzał y, wstali wie i spiesznie poszli do pracowni. Miną ł tydzień [ potem drugi, trzeci, a nie dawali znaku ż ycia. Zniecierpliwiony Hipolip posł ał umyś lnego na spytki, potem samego ministra przemysł u umysł owego, a gdy i ministra nie puś cili przez pró g, udał się osobiś cie do konstruktoró w. Zastał ich doś ć wzburzonych w hali zagraconej wprost nieprawdopodobnie, mię dzy stertami aparató w, po ustawianych byle jak, w plą taninie przewodó w a gdy nie okazali skwapliwoś ci w skł adaniu wyjaś nień, nasiadł na nich po monarszemu i postawił na swoim — wprowadzili go w swoje arkana!

To, co jest, odrzuciliś my w cał oś ci! — tł umaczył mu Trurl. — Cokolwiek by rzec, ś wiat został narzucony Stworzonym bez wszelkiej z nami konsultacji, ponieważ Stwó rca postanowił ich tym ś wiatem raz na zawsze, do samego koń ca uszczę ś liwić. A co, jeś li Oni nie ż yczą sobie być uszczę ś liwieni jego metodą, tylko cał kiem inną, albo w ogó le pragną zrezygnować z finalnego szczę ś cia? A moż e w jednym mgnieniu chcą, a w innym nie chcą? A moż e ten jest w owej kwestia jednego zdania, a ó w drugiego? Go wtedy? Apodyktycznie narzucać konformizm? Wyznaczać drogi do raju i do piekł a pod strychulec? Karać krną brnych Oryginał ó w i nagradzać oportunistó w? Postą piliś my zupeł nie inaczej. Najpierw wyrzuciliś my z Uniwersum materię, przestrzeń i czas!

— Nie moż e być! — kró l był zafrapowany, — Dlaczego? I coś cie dali w zamian?

— Dlaczego? — trzą sł gł ową Trurl. — Dlatego, ż e duch chce, ale nie moż e, a materia moż e, lecz nie chce. Najjaś niejszy pan jest tym zaskoczony? Ale to się przecież rzuca w oczy. Czyż moż na sobie w ogó le wystawić coś bardziej jeszcze trwonicielskiego od kosmosu? Miliardy miliardó w ogni, goreją cych i popielą cych się przez wiecznoś ć … i co z tego? Co to daje? Czemu to sł uż y? Bogu? Ale przecież ś wiatł oś ć wiekuista nie mierzy się lumenami i jaś nieje cał kiem gdzieś indziej! Nam? Taka to i sł uż ba. Materia wiele moż e, zapewne, gdyby nie mogł a, to i mas by nie był o, lecz z jakiego marnotrawstwa surowcó w, wulkanicznego razbał wanienia, po ilu bł ę dnych, jakż e pokrę tnych mozoł ach epileptycznych, rodzi wreszcie szczyptę sensu! Po co taki rozmach? Dla efektu dramatycznego? Ale Stworzenie to nie przedstawienie. A z kolei duch, ugrzę zł y w materii, zakuty w nią, tragikomiczny skazaniec! Rwie się z ciał a, a tymczasem ciał o jego rwie, jemu narywa, aż się rozkurzy lub rozcieknie. Pod wzglę dem etycznym to niegodne, a pod estetycznym odstrę czają ce. Tak wię c wyrzuciliś my materię — idiotkę i ducha — wię ź nia, decydują c się na wypoś rodkowanie mię dzy ich skrajnoś ciami. Naszym tworzywem jest amateria. Nomen omen! Amo, amas, amat, nieprawdaż, ars amandi, nie tam ż adna prana, tao, nirwana, bł ogostan kisielkowaty, bo to bierne nieró bstwo i samolubstwo, lecz czuł oś ć w stanie czystym, ś wiat jako rzewna atrakcja molekuł, już w powiciu gospodarnie skrzę tnych! Elektrony, protony, owszem, krę cą się wokó ł siebie, lecz nie dlatego, ż e sił y, kwanty, pola, ale dlatego, ze się lubią! Zrozumiał e wię c, co dyktuje postę pki amaterialnej istocie: nie fizyka, lecz sympatia. Zamiast trzech praw Newtona, przycią ganie nowego typu: czuł oś ć, dbał oś ć, mił oś ć. Zamiast zasady zachowania impulsu, zasada dochowania wiernoś ci, a co do teoria relatywistycznej, uczucia też są wzglę dne, lecz u mis obserwatora zastę puje kochanek, a podstawowy takt to takt. A ponieważ zrezygnowaliś my z obskurnych ciał, nie ma wię cej fizyki w erotyce, ż adnego tarcia, parcia, smarowania, ś ciskania, toteż sił ą rzeczy mdł oś ć musi być w naszym Uniwersum zawsze idealna.

— No, a czas? a przestrzeń? — dopytywał się zafascynowany kró l.

— Czasowi nadaliś my pokorę i elastycznoś ć, ż eby się sł uchał tych, któ rym na nim zależ y. Elastycznoś ć ta przedstawia się jako tak zwany zę z. Zamiast koszarowego trwania, zamiast parady godzin, minut, sekund, w nieubł aganym regulaminie kalendarzowym pod werbel zegaró w, każ dy moż e sobie zę zić tak niemiarowo, jak mu się spodoba. Komu spieszno, ten wzę zi się ze ś rody prosto w sobotę, a komu czwartek mił y, bę dzie czwartkował do syta. A przestrzeń usunę liś my cał kowicie, bo jej wymierna kategorycznoś ć tai w sobie silne zagroż enia dla bytują cych!

— O? Jakoś nie zauważ ył em.

— Jakż e? Najpierw jest w niej miejsce tylko dla jednej rzeczy, a gdy pchają się tam inne, dochodzi do nieszczę ś ć. Gdy na przykł ad kula oł owiana pcha się tarmn, gdzie już ktoś jest, albo gdy dwa pojazdy usił ują zają ć to samo miejsce. A olbrzymie odległ oś ci do pokonywania? A ś cisk demograficzny, informatyczny oraz pornograficzny? Duch jest bezprzestrzenny, do poniż enia doprowadza go rozcią gł oś ć ciał, nakł aniają ca do chwytania, obejmowania, turlania, przy czym z gó ry i tak wiadomo, ż e prę dzej czy pó ź niej trzeba puś cić!

— No dobrze. I jakż eś cie temu zaradzili?

— Przestronnoś ć zastą piliś my upchał oś cią, dzię ki któ rej każ dy moż e być wszę dzie naraz, ró wnież, a nawet zwł aszcza tam, gdzie są już inni. Co do istot zaś — a wł aś ciwie istoty — toś my stworzyli zrazu tylko jedną, wzią wszy sobie za dewizę indywidualizm bez egocentryzmu, Liberalizm bez anarchii oraz ideał em bez przesady. Indywidualizm, a wię c jaź ń, a nie jakaś tam zespó lnia wciamkana w ogó lnikową ś wiadomoś ć nie wiedzieć czyją. Konkretna istota, lecz nie sobek zagwoż dż ony wł asną osobnoś cią, a wię c i nie ze wszystkim osoba. Raczej już wszechosoba, gdyż rozpoś ciera się bezmiernie. Każ dego jest wszę dzie trochę — uważ asz WKMoś ć? Nie musi być wszę dzie jednakowo, tu go mniej, a tam, gdzie mu coś ciekawe, zaraz bę dzie go wię cej, powstają bowiem ogniska koncentracji, wywoł anej zachcianką lub solennym postanowieniem. Inaczej mó wią c, skupienie duchowe pocią ga za sobą fizyczne. Wszelako i najwię kszy geniusz pozostaje miejscami rzadki. Mimochodem zał atwia to kwestię transportu, boż nie trzeba się nigdzie udawać. Jedynie myś li się sobie ceł i od tego tam się siebie zagę szcza oraz podcią ga _aż do stanu nasycenia i satysfakcji.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.