Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Powtórka 3 страница



— Cresslin!

— Jestem.

— Gotó w?

— Gotó w.

— Do rakiety, za mną!

— Do rakiety. Tak jest.

Jeden ostry promień oś wietlał schody, aluminiowe, srebrne. Ich szczyt topniał w mroku. Jakby miał wstą pić pieszo do gwiazd. Otwarta klapa. Poł oż ył się na wznak. Jego lś nią cy plastykowy kokon szumiał. Lepił mu się do ubrania, da rą k.

— 30, 29, 28, 27, 26, 25, 24, 23, 22, 21, 20. Uwaga: 20 do zera 16, 15, 14, 13, 12, 11, uwaga za siedem sekund start. Cztery, trzy, dwa, jeden, zero.

Ponieważ oczekiwał grzmotu, ten, któ ry go unió sł, wydał mu się sł aby. Lś nią cy pę cherzem plastyk rozpł aszczał się na nim jak ż ywy. Cholera, zakrywa usta, no! Z trudem odgarną ł bł oniaste zwoje, zł apał dech.

— Uwaga pasaż er. 45 sekund do szczytu balistycznej. Czy mam już liczyć?

— Nie. Proszę od dziesię ciu.

— Dobrze.

— Uwaga pasaż er. Apogeum balistycznej. Cztery warstwy chmur, cirrostratus i cirrocumulus. Pod ostatnią widocznoś ć 600. Na czerwień wł ą czę eż ektor. Spadochron pasaż era?

— W porzą dku. Dzię kuję.

— Uwaga pasaż er. Druga gał ą ź balistycznej, pierwsza warstwa chmur, cirrostratus. Druga warstwa chmur. Temperatura minus 44. Na dole plus 18. Uwaga, pię tnaś cie do wyrzutki. Najazd na cel, zero na sto, boczne odchylenie w normie, wiatr NN2 6 metró w na sekundę, widocznoś ć 600, dobra. Uwaga. Powodzenia! Wyrzutka!

— Do widzenia — rzekł, odczuwają c groteskowoś ć tych sł ó w, wypowiedzianych do czł owieka, któ rego nigdy nie widział i nie miał zobaczyć.

Wypadł w mrok, wystrzelony, w twarde od pę du powietrze. Ś wistał o mu wokó ł gł owy, kozioł kował. Naraz poderwał o go z lekkim trzaskiem, podjechał gł ową wysoko, jakby ktoś zaczą ł go wył awiać z mrokó w niewidzialną wę dką. Spojrzał wzwyż — czasza spadochronu był a niedostrzegalna.

Dobra robota.

Spadał, nie wiedzą c, jak szybko. Coś majaczył o pod nogami. Tak jasno? Diabli! Byle nie to jeziorko. Jedna szansa na tysią c, ale co moż na… Doszedł go miarowy, lekki szmer, gdy nogami dotkną ł falują cej powierzchni. To był o morze. Znurkował w nim. Nakrył a go czasza spadochronu. Skulony odpią ł szelki, zaczą ł zwijać mszysty, dziwaczny materiał, w dotyku podobny do paję czej gazy. Zwijał go i zwijał — to był o najbardziej mozolne. Bodaj pó ł godziny. Na razie mieś cił się w chronogramie. Już wł oż yć te lakierki, czy jak?

Lepiej już. Plastyk odbija ś wiatł o.

Zaczą ł rwać na sobie tę osł onę, mię kką jak tomofan, jak gdyby samego siebie rozpakowywał. Nocny upominek. Prezent. Lakierki, chusteczka, noż yk, wizytó wki.

Gdzie szklaneczka?

Serce mu zabił o, lecz palce już ją znalazł y. Nie widział jej, chmury pokrywał y cał e niebo. Ale potrzą sną ł nią i wyczuł chlupot. W ś rodku był wermut. Nie zdarł z niej hermetyzują cej bł onki. Na to bę dzie czas, moż na potkną ć się, wylać. Wł oż ył szklaneczkę na powró t do kieszeni, upchną ł zwinię ty spadochron w futerale, wł oż ył tam te skokowe, mię siste skarpety, podarty plastykowy kokon. Podobno nic nie marze się od tego zapalić. Ale gdyby? Czy nie lepiej wyleź ć z tego zboż a?

Instrukcja wie lepiej.

Odnalazł na zgrubiał ym dnie futerał u uchwyt, wł oż ył weń palec, szarpną ł, jakby otwierał puszkę piwa, rzucił futerał w to wygniecione przez upadek miejsce w zboż u i czekał.

Nic, trochę dymu. Ani pł omienia, ani iskier, ani blasku. Niewypał?

Się gną ł rę ką na oś lep i omal nie krzykną ł, bo nie był o tam już twardo nabitego futerał u, peł nego tkaniny, linek — kupka ciepł ych, ale nie parzą cych szczą tkó w jak zwę glone wiechcie papieru.

Dobra robota.

Poprawił na sobie smoking, muszkę i wyszedł na drogę. Szedł poboczem doś ć szybko, ale nie nazbyt, ż eby się nie spocić. Drzewo, ale jakie? Lipa? Chyba jeszcze nie. Jesion. Na pewno? Nie widać. Kapliczka ma być za czwartym. Kamień milowy. Zgadza się.

Kapliczka wychynę ł a z nocy pobieloną ś cianą. Po omacku szukał drzwi. Uchylił y się lekko. Czy nie za lekko? A jeś li nie zaciemniono okien?

Postawił na kamiennej podł odze zapalniczkę, nacisną ł. Czysty biał y blask wypeł nił zamknię tą przestrzeń, bł ysną ł w poszarzał ych zł oceniach oł tarzyka, w szybie, zaklejonej od zewną trz czymś ciemnym. Przejrzał się w tej szybie z najwię kszą uwagą, okrę cają c się, kolejno sprawdzają c ramiona, rę kawy, wył ogi smokinga, patrzą c z boku, czy nie przylgną ł gdzieś skrawek plastykowej folii. Poprawił chusteczkę w kieszonce, podnosił się na palcach jak aktor przed wystę pem. Oddychają c spokojnie, czuł sł abą woń wygaszonych ś wiec, jakby palił y się niedawno. Zamkną ł zapalniczkę, znó w w mroku, wyszedł, stą pają c ostroż nie po kamiennych stopniach i rozejrzał się. Był o pusto. Obrzeza chmur bielał y miejscami, księ ż yc nie mó gł się przedrzeć, był o uczciwie ciemno. Koń cem ję zyka, już kroczą c miarowo asfaltem, dotkną ł korony zę ba mą droś ci. Ciekawe, co w niej jest. Oczywiś cie nawet nie chronda, nawet nie jej zdalny zapalnik. Ale trucizny też nie moż e tam być, przez sekundę widział to, co „dentysta” kł adł pinsetką do zł otego pudeł eczka korony, nim zalał ją cementem. Grudka mniejsza od groszku, jak ulepiona z kolorowego maczku cukrowego dzieci. Nadajnik? Ależ nie miał mikrofonu. Nic. Dlaczego nie dali trucizny? Widocznie nie był a potrzebna.

Dom wychyną ł w oddali zza kę py di zew, oś wietlony, gwarny, muzyka niosł a się w ciemny park. Na gazonach drż ał poblask okien. Na pię trze naturalnie ś wiece, w kandelabrach z profitkami. Teraz liczył sł upka ogrodzenia, przy jedenastym zwolnił, staną ł w cieniu padają cym od drzewa, dotkną ł palcami siatki, odwinę ł a się sprę ż ynują c, lekko przestą pił jej dolny zwó j, któ ry nie ze wszystkim się ś cią gną ł, przekroczył przeszkodę i był już w ogrodzie. Od cienia do cienia, aż przy wyschł ej fontannie wyją ł z kieszeni szklaneczkę, paznokciem podważ ył folię co ją zaklejał a, zerwał ją, zmią ł i wł oż ył do ust by od razu popić mał ym ł ykiem wermutu. Tai z tą szklaneczką aperitifu w palcach poszedł swobodnie ś rodkiem ś cież ki w stroną domu, bez poś piechu, goś ć wracają cy z kró tkiej przechadzki co się zgrzał tań cem i szukał ochł ody. Wytarł chustką nos, przekł adają c szklaneczkę z rę ko do rę ki, mię dzy cieniami tych, co stali po obu stronach drzwi, nie widział twarzy, czuł tylko przeprowadzają ce go nieuważ nie spojrzenia.

Blask był prawie bł ę kitny na pierwszych schodach, ciepł oż ó ł ty na drugich, muzyka grał a walca. Gł adko — pomyś lał. Czy nie za gł adko? Tł um był na sali. Nie od razu ją dostrzegł. Stał już o dwa kroki od niej, otoczonej przez mę ż czyzn z orderowymi wstą ż eczkami w klapach, gdy w drugiej stronie sali rozległ się ł omot, ktoś tam upadł, lokaj w liberii, a z takim rozmachem, ze taca peł na kieliszkó w wyskoczył a mu z rę ki, bryzgają c biał ym i czerwonym winem. Co za niezgrabiasz. Otoczenie Sewinny zwró cił o tam gł owy jak na komendę. Jeden Cresslin patrzał na nią. Zdziwił ją ten widok, choć ledwie do niej docierał.

— Pani mnie nie poznaje. Prawda?

— Nie.

Zaprzeczył a, ż eby odtrą cić. Ucią ć. Uś miechał się spokojnie.

— A karego kucyka pamię ta pani? Z biał ą strzał ką. I chł opca, któ ry wystraszył go balonem?

Poruszył a powiekami.

— To pan? — Tak.

Nie musieli się zaznajamiać, skoro znali się jako dzieci. Tań czył z nią tylko raz. Pó ź niej trzymał się raczej z daleka. Za to dobrze po pierwszej wyszli do parku. Wymknę li się drzwiami, któ re tylko ona znał a. Gdy chodził z nią po alejkach, zauważ ył to tu, to tam stoją cych ludzi w cieniach drzew. Aż tylu. Nie dostrzegł ich nawet, przekraczają c siatkę. Dziwne.

Sewinna patrzył a na niego. Jej twarz bielał a w księ ż ycu, któ ry zwycię ż ył chmury, w drugiej poł owie nocy — tak, jak miał o być.

— Nie poznał abym pana. A jednak przypomina md pan kogoś. Nie tego chł opca. Kogoś innego. Dorosł ego chyba?

— Pani mę ż a — odparł flegmatycznie. — Kiedy miał dwadzieś cia sześ ć lat. Musi pani znać go ze zdję cia… z tych czasó w.

Zamrugał a powiekami.

— Ależ tak. Ską d pan to wie? Uś miechną ł się.

— Z obowią zku. Prasa. Chwilowo… korespondent wojenny. Ale z cywilną przeszł oś cią.

Nie zważ ał a na jego sł owa.

— Pan jest z tych samych stron, co ja. Zastanawiają ce.

— Czemu?

— Jakieś … niedobre nawet. Nie wiem, jak to wyrazić. Prawie się boję.

— Mnie?

Był szczery, naiwny, zdziwiony.

— Nie, co znowu. Ale to jest jakby… jakby dotknię cie losu. To pana podobień stwo i to, ze| znaliś my się jako dzieci.

— Co w tym takiego?

— Nie mogę panu wytł umaczyć. To jakby aluzja. Do tej nocy. Jakby to coś znaczył o.

— Pani jest przesą dna?

— Wracajmy. Robi się chł odno.

— Nigdy nie należ y uciekać.

— Có ż pan tam znowu?

— Nie należ y uchylać się przed losem. To niemoż liwe.

— Ż eby pan wiedział.

— Gdzie jest pani kucyk?

— A pana balon?

— Tam, gdzie my bę dziemy za sto lat. Wszystkie rzeczy rozpuszczają się w czasie. Nie ma mocniejszego rozpuszczalnika.

— Mó wi pan, jakbyś my byli starzy.

— Czas jest dla starych zabó jczy. Ale niepoję ty dla wszystkich.

— Myś li pan?

— Wiem.

— A gdyby?

— Proszę?

— Nie, nic.

— Pani chciał a coś powiedzieć.

— Zdawał o się pana.

— Nie zdawał o mi się, bo wiem, co to był o.

— Ej?

— Jedno sł owo.

— Jakie?

— Chronda. Drgnę ł a. To był strach.

— Co pan…

— Proszę się nie bać. Jesteś my oboje parą outsideró w, któ rzy wiedzą (opró cz pani mę ż a i specjalistó w doktora Souvy), Tych w oś rodku Neggeneu.

— Co pan wie? Ską d?!

— To samo, co pani.

— Niemoż liwe. To tajemnica.

— Toteż nie powiedział bym tego sł owa nikomu poza panią. Wiedział em, ż e pani wie.

— Jak mó gł pan wiedzieć? Pan… sporo ryzykuje. Wie pan o tym?

— Nic nie ryzykuję, bo moje wiadomoś ci nie są ani mniej, ani bardziej legalne niż pani. Z tą ró ż nicą, ż e ja wiem, od kogo pani usł yszał a, a pani nie wie, ską d ja.

— To nie jest ró ż nica na pana korzyś ć. Ską d pan wie?

— A powiedzieć, ską d pani — — —?

— Czy wie pan też … kiedy?

— Niezabawem…

— Niezabawem! No, to pan nic nie wie!

Drż ał a prawie.

— Nie mogę pani powiedzieć. Nie mam prawa.

— A tamto?

— Tamto powiedział em, bo tyle wyjawił pani mą ż.

— Czy ktoś … ską d pan wie, ż e om?

— Nikt z rzą du nie wie poza premierem. Premier nazywa się Morribond. Czy to nie proste?

— Nie. W jaki sposó b? A! Podsł uch?!

— Nie. Raczej nie są dzę. Był zbę dny. Musiał to pani powiedzieć.

— Dlaczego? Pan wyobraż a sobie, ż e ja…

— Nie. Wł aś nie dlatego, ż e pani nigdy by tego mię zaż ą dał a. Musiał, bo chciał dać pani coś, co miał o dla niego najwyż szą wartoś ć.

— Ach, wię c nie podsł uchem, tylko psychologią?

— Tak.

— Któ ra godzina?

— Druga za sześ ć.

— Nie wiem, co się stanie z tym wszystkim.

Patrzał a w dookolny mrok. Cienie gał ę zi, pł askie i wyraź ne, wibrował y na ż wirowanej ś cież ce i chwilami wydawał o się, ż e są nieruchome i ż e to ziemia drż y. Muzyka dobiegał a ich jakby z innego czasu.

— Jesteś my tu skandalicznie dł ugo. Pan nie domyś la się jeszcze, czemu?

— Zaczynam.

— Tajemnica, któ ra… zrobi to ze ś wiatem, nie jest już ż adną tajemnicą na chwilę przed… godziną zero. Być moż e przestaniemy istnieć. To pan też wie?

— Wiem. Ale to nie miał o być tej nocy.

— Miał o.

— Jeszcze był y jakieś … komplikacje. Ale już ich nie ma.

Prawie dotykał a go piersiami. Mó wił a do niego, ale go nie widział a.

— On bę dzie mł ody. Jest tego zupeł nie pewien.

— Ależ tak.

— Proszę nic nie mó wić. Nie wierzę, nie mogę, chociaż wiem, to był oby jak za darmo, tak nie bywa. Ale teraz już wszystko jedno. Nic nie moż e tego odmienić. Nikt. Albo zobaczę go takim, jak pan jest teraz, albo Remmer mó wił … moż liwy jest uś lizg, w depresji… stał abym się dzieckiem. Pan jest ostatnim czł owiekiem, do któ rego mó wię przedtem.

Drgał a. Obją ł ją ramieniem i podtrzymał. Jakby nie wiedzą c, co mó wi, wybeł kotał:

— Ile czasu… został o?

— Minuty… druga pię ć … — szepnę ł a. Miał a zamknię te oczy.

Pochylił się nad jej twarzą, ró wnocześ nie naciskają c ję zykiem ten metalowy zą b tak mocno, jak tylko mó gł. Usł yszał w gł owie leciutki trzask i zapadł się w nicoś ć.

Generał dotkną ł machinalnie spodni.

— Chronda jest bombą temporalną. Wybuch jej powoduje powstanie lokalnej depresji w czasie. Mó wią c obrazem: jak zwykł a bomba tworzy w gruncie lej, depresję przestrzenną, tak chronda wgł ę bia się w teraź niejszoś ć i pocią ga czy tez wpycha cał e otoczenie w przeszł oś ć. Rozmiar cofnię cia w czasie, tak zwany retrointerwał, zależ y od wielkoś ci ł adunku. Teoria chronopresjijest zawił a i nie mogę jej panom wył oż yć. da daje się wszakż e ują ć prosto. Upł yw czasu zależ y od cią ż enia powszechnego. Nie od lokalnych pó l cię ż koś ci, lecz od wszechś wiatowej stał ej grawitacyjnej. Nie od samej grawitacji, lecz od jej zmiany. Grawitacja zmniejsza się w cał ym Kosmosie i to jest niejako drą ga strona upł ywu czasu. Gdyby się grawitacja nie zmieniał a, toby czas stał. Nie był oby go wcale. To jest jak z wiatrem. Gdzie jest wiatr, gdy nie wieje? Nie ma go nigdzie, bo on jest ruchem powietrza. Tak się dziś tł umaczy powstanie Kosmosu. On nie powstał, lecz bytował bezczasowo, dopó ki grawitacja był a niezmienna, aż zaczę ł a się jej redukcja. Odtą d Kosmos się rozszerza, gwiazdy krą ż ą, atomy drgają, a czas pł ynie. Istnieje zwią zek grawitonó w z chrononami i ten zwią zek wykorzystano dla zbudowania chrondy. Na razie nie umiemy manipulować czasem inaczej, aniż eli gwał townie. Jest to zapaś ć, czyli implozja, a nie eksplozja, wybuch. Najwię ksze cofnię cie się w czasie zachodzi w punkcie zero. O 1. 59 Gresslin wcisną ł zgrę z. Po dwunastu sekundach odpalił y wszystkie nasze operacyjne chrondy pogotowia strategicznego. Implozja był a kumulatywna. Dlatego obszar raż ony chronopsją ma kształ t prawie regularnego koł a. W punkcie zero depresja wynosi prawdopodobnie 26 do 27 lat. Ta wielkoś ć stopniowo zmniejsza się ku obwodowi. Na raż onym obszarze nieprzyjaciel miał laboratoria, skł ady, pracownie oraz podziemne poligony chronopresyjne. Ponieważ rozpoczą ł te prace okoł o 9 do 10 lat temu, obecnie nie ma tam już nic, co stanowił oby dla nas zagroż enie. Powierzchnia raż enia ma, jak panowie „widzicie na tej mapie, okoł o 190 mil ś rednicy…

— Generale! I

— Sł ucham.

— Na jakiej podstawie utrzymuje pan, ż e dzię ki Cresslinowi uprzedziliś my chronalny cios nieprzyjaciela?

— Rozkaz brzmiał: jeś li do uderzenia bę dzie wię cej niż 24 godziny, nie wolno mu tkną ć zgrę zu. Jeż eli dowie się jakichkolwiek szczegó ł ó w akcji, dotyczą cych jej terminu, wielkoś ci ł adunkó w, iloś ci chrond, ma to sygnalizować przez wyodrę bniony pierś cień naszego wywiadu. Jeś liby wró g miał nas zaatakować w obrę bie doby, a Cresslin nie zdoł a się skontaktować z pierś cieniem, winien był uruchomić automatyczny nadajnik, zakopany w lesie pod Hassy. I tylko w wypadku, gdyby nie był o czasu na dotarcie do sygnalizatora, a atak w najbliż szym czasie był by cał kowicie pewny, wolno mu był o nacisną ć zgrę z. Podkreś lam: Cresislin nie znał mechanizmu implozji chronopresyjnej, nic nie wiedział o naszych chrondach, nie wiedział nawet, co to jest zgrę z. Czy pan minister uważ a moją odpowiedź za wystarczają cą?

— Nie. Uważ am, ż e zbyt wielką odpowiedzialnoś cią za losy cał ego ś wiata oś mieliliś cie się obcią ż yć jednego czł owieka, agenta. Zresztą wszystko jedno, agenta czy nieagenta. Jak mó gł jeden czł owiek decydować sam? l

— Pozwoli pan udzielić sobie dalszych wyjaś nień. Nasze wiadomoś ci nie ró wnał y się zeru przed akcją Cresslina. Oczywistym celem nieprzyjaciela musiał być nasz oś rodek chronalny. Obie strony nie znał y jedynie wzajemnego zaawansowania prac. Lokalizację naszego kompleksu C znali tak, jak my znaliś my dyslokacją ich chronoratorió w. Ukrycie tak olbrzymich kompleksó w jest niemoż liwe.

— Pan nie odpowiedział na moje pytanie.

— Wł aś nie zaczynam. Jeś li zataczać koncentryczne krę gi maleją cego raż enia wokó ł naszego kompleksu C, to Hassy znajduje się w strefie uwstecznineń o dekadę, a Leylo, jako leż ą ce bliż ej C, w strefie depresji dwudekadowej. Wczoraj rano uzyskaliś my wiadomoś ć, ż e Morribond nie bę dzie obecny na przyję ciu, któ re kanclerz urzą dza w swojej rezydencji w Hassy, mieliś my natomiast damę, ż e Morribond wyjeż dż a na inspekcję wojsk rozlokowanych wzdł uż granicy z nami. O ó smej wieczorem przyszł a wiadomoś ć, ż e zamiast udać się do oś rodka garnizonowego Aretanu., zatrzymał się w Leylo.

— Czekajż e pan, generale! Czy chce pan przez to powiedzieć, ż e Morribond usił ował wykorzystać ten chronalny cios, któ ry mieli nam zadać, ż eby się przy okazji odmł odzić?

— No… owszem. To jest zdanie naszych ekspertó w. Monribond ma… miał sześ ć dziesią t lat, jego ż ona dwadzieś cia dziewię ć Minus dwadzieś cia lat dla niego i minus dziesię ć dla niej — czterdziestoletni mę ż czyzna i dziewię tnastolatka. Ponadto zachodził a ta, bodaj decydują ca okolicznoś ć, ż e on jest chory na myasthenia gravis. Lekarze dawali mu dwa, najwyż ej trzy lata ż ycia.

— Czy to jest pewne?

— Tak. Praktycznie pewne. Istotną rolę grał też — myś lę sobie — jego, hm, specyficzny zmysł humoru. Kodowe hasł o operacji brzmiał o,, Balkon”.

— Nie rozumiem.

— No jakż e? Romeo i Julia. Scena balkonowa… przy jej okazji miał ulec zniszczeniu cał y nasz potencjał chronalny.

— Ale stał o się na odwró t?

— Istotnie, bo podał em wyliczenia przy zał oż eniu, ż e miejscem implozji był by nasz kompleks C, zgodnie z ich planem strategicznym. Dla Lego wysł ał ż onę do Hassy, a sam udał się do Leylo, poł oż onego tuż przy naszej granicy. Uznawszy po naradzie w sztabie generalnym sytuację za krytyczną, wysł aliś my Cresslina natychmiast, to znaczy tak szybko, jak się dał o. Wylą dował okoł o pomocy pod Hassy. Ponieważ uderzyliś my pierwsi, izochrony depresji miał y odwrotny kierunek spadku, niż planował nieprzyjaciel. Odwrotny, skoro to myś my ugodzili ich kompleks chronalny.

— Wię c có ż z tego? Morribond stał się mniej mł ody, niż chciał, a jego ż ona bardziej… jakież to ma znaczenie strategiczne? Proponuję porzucić ten temat.

— To ma znaczenie strategiczne, a zarazem polityczne, panie podsekretarzu stanu, gdyż musi je mieć zmiana na stanowisku premiera nieprzyjacielskiego rzą du. Implozja, wywoł ują c depresję, na samej granicy swego zasię gu wytwarza mał e, koncentryczne wybrzuszenie wokó ł punktu zero. To analogia do efektu zwykł ej bomby: centrum wybuchu zagł ę bia się, a dookoł a powstaje wał kraterowy. Chronda stł acza teraź niejszoś ć wstecz, a na granicy implozji czas przesuwa się naprzó d. Jest to tak zwany efekt kompensacyjny. Wł aś nie Leylo znajdował o się w jego obrę bie. Oznacza to, ż e czas posuną ł się tam o 9 do 10 lat.

Morribond ma siedemdziesią tkę? Doskonale! — zachichotał ktoś z siedzą cych przy zielonym stole.

— Nie. Zgodnie z tym, co powiedział em o jego chorobie, Morribond nie ż yje. Czy są jeszcze pytania?

— Chciał em się dowiedzieć, w jakiej postaci aktualizuje się przeszł oś ć po implozji chrondy Fizycy utrzymują, ż e przeszł oś ć, jako czas doskonale odtwarzalny, do któ rego moż na wró cić nie istnieje.

— To prawda. Implozja nie powoduje idealne go cofnię cia się kalendarza. Nie restytuuje wię c konkretnego stanu, któ ry istniał w konkretnym roku, dniu, godzinie i minucie. Każ dy obiekt materialny staje się tylko mł odszy — przeszł oś ć jako konstelacja wydarzeń, co raz zaszł y, ani nie powraca, ani się nie powtarza. O tym, czy to na pewno niemoż liwe, eksperci nasi wolą się nie wypowiadać. W każ dym razie modelem dział ania chrondy moż e być sytuacja na boisku pił karskim, gdy gracz kopnie pił kę, a drugi graca odrzuci mu ją z powrotem. Wracają ca pił ka nie padnie dokł adnie w to samo. miejsce. To dla tego wł aś ciwy przykł ad, bo pił kę trzeba kopną ć nie moż na jej natomiast przenieś ć przy uż yciu precyzyjnych mikrometró w. Implozja też stanowa interwencję w czasie, gwał towną i nieobliczalną w mikroskopijnych szczegó ł ach.

— A przecież sam pan mó wił, generale, ż e czł owiek sześ ć dziesię cioletni staje się czterdziestolatkiem!

— To coś innego. Jego organizm okazuje się o tyle lat wł aś nie mł odszy fizjologicznie. To samo zachodzi z każ dym przedmiotem. Stare drzewo pomł odnieje, zmieni się w sadzonkę. Ale gdyby, powiedzmy, wzią ć szkielet, któ ry sto lat przeleż ał w ziemi, i z któ rego przed rokiem usunię to cześ ć koś ci, to po implozji bę dziemy mieli przed sobą szkielet, wykazują cy w badaniu, ż e leż ał w ziemi tylko osiemdziesią t lat ale te koś ci, któ re wyję to z niego, nie pojawią się z powrotem. Jeś li ktoś stracił niedawno nogę, to nawet po implozji z ć wierć wiekowym retro–interwał em jej nie odzyska. Dlatego chronda nie jest uwikł ana w tak zwane paradoksy przyczynowe, zwią zane z idea podró ż owania w czasie. Organizm pod implozją restytuuje swoją ż ywotnoś ć w granicach wyznaczonych jego fizjologicznymi moż liwoś ciami.

— A maszyny? Ksią ż ki? Gmachy? Plany?

— Gmach, wzniesiony sto lat temu, zmieni się nieznacznie. Lecz budowla z betonu, któ ry stę ż ał przed oś miu laty, okaż e się rumowiskiem piasku, cementu, legaró w, ponieważ beton stancje się, wię c tym samym nie moż e istnieć jako beton przed chwilą, w któ rej powstał ze zmieszania odpowiednich skł adnikó w. To samo dotyczy wszelkich obiektó w, jak mó wił em, takż e maszyn.

— Czy to cał kowicie pewne, ze nieprzyjaciel nie dysponuje już potencjał em dla przeciwuderzenia?

— Takiej pewnoś ci nie mamy w stu procentach, Pesymistyczne oceny uznają, ze zniszczyliś my 80% ich chronopotencjał u, optymistyczne, ze do 98%,

— Czy chrondy nie moż na zastosować w ż aden inny sposó b, jako tylko do zniszczenia chrond nieprzyjacielskich?

— Moż na, panie prezesie, ale zniszczenie chrond wroga oraz ich bazy wytwó rczej był o absolutnie priorytetowe. Mają c nasz potencjał nienaruszony, uzyskaliś my zupeł ną przewagę strategiczną i taktyczną. Panowie zechcecie zrozumieć, ze nie mogę teraz nic powiedzieć w kwestii, jak uż yjemy tego potencjał u. Nie ma wię cej pytań? Dzię kuję panom. Co tam? To gł oś nik? Proszę o spokó j!

— Uwaga. Uwaga. Alarm pierwszego stopnia!! Lokatory obserwują zejś cie satelitó w wroga z orbit trojań skich w liczbie czterech. Przeciwrakiety obrony balistycznej przedpola odpalone i wychwytane aktualnie przez wroga. Jeden satelita zniszczony trafieniem peł nym. Trzy satelity na radiancie dzeta wytracają pierwszą kosmiczna, Decyzje lokatoró w utrudnia obł ok jonowy maskują cy, wyrzucony przez symulacyjne gł owice pierwszego zniszczonego satelity. Uwaga. Uwaga! Naziemne indykatory nawodzenia bę dą podawał y na bież ą co w bezpoś redniej ł ą cznoś ci za stacjonarnymi satelitami naszej osł ony prawdopodobnie cele, namierzone przez wroga. Uwaga, cel pierwszy: kompleks C z odchyleniem skrajnym 20 do 25 mil od punktu zero

— Uwaga, cel drugi, kwatera gł ó wna, powtarzam, kwatera gł ó wna, z odchyleniem skrajnyrn 7 do 9 mil od punktu zero.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.