Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Powtórka 2 страница



— Na razie uż yjemy prowizorki. Zakł adamy na egzystoskop pseudokryształ, laserowy sygnał wzmacnia kaskadowo na wyjś ciu, no i zwyczajnie już rzutnikiem, gdzie bą dź, a choć by na tę ś cianę …

— Moż na! — rzekł Klapaucjusz, wstają c. Trurl przytrzymywał w garś ci sł abo kontaktują cą wtyczkę, bo nie miał pod rę ką taś my izolacyjnej, i tak zaczę ł a się projekcja. Alabastrowe pł yty mię dzy pilastrami poró ż owiał y, wpł yną ł na nie obraz, zrazu nieco rozmazany i chwiejny, ale zaraz się wyostrzył. I widzieli, jak pewien feudał, niejaki Marlipont, wyruszają c na wyprawę krzyż ową zalecał mał ż once dochowanie wiernoś ci, — bę dą c zaś z natury podejrzliwcem, zamkną ł ją w naroż nej baszcie zamczyska i jeszcze za jej— okutymi dź wierzami posadził zaufanego sł ugę z mieczem. Dla wię kszej pewnoś ci zlecił przykuć onego sł ugę za nogę do muru pod wykuszem, by nie mó gł zejś ć z posterunku. Klucz wraził pod pancerz w zanadrze, molestacje sł ugi choć o beczkę piwa sł odowego pominą ł milczeniem, wsiadł na koń i pognał za kurzawą szykó w. Jeszcze kurz się niepoł oż ył, jak Krę ś lin Szczą dry, — jego są siad, któ ry bę dą c libertynem nie pocią gną ł na wyprawę, ją ł się wspinać po bluszczu na basztę w któ rej urodziwa Cewinna feudał owa Marliponcka przę dł a mech, bo len jej wyszedł, a nie mogł a posł ać za nowym bę dą c uwię zioną.

Mniej wię cej na wysokoś ci drugiej kondygnacji oberwał się bluszcz sł abo wroś nię ty mię dzy gł azy i runą ł wraz z Krę ś linem libertynem na kamienisty podwó rzec, od czego niedoszł y amant omal nogi zł amał. z najwię kszym trudem ale i poś piechem poczoł gał się Krę ś lin, ję czą c z bó lu i klną c w ż ywy kamień, ku fosie, gdzie jego wierni pachoł kowie z koń mi czekali, kazał się im uł oż yć w kolebce mię dzy dwoma jucznymi i gnać z kopyta do sadyby Trzeszczypał a Suwy, starca któ ry miał w pieczy wioskową tempornię. Przybywszy do niego, najpierw proś bą usił ował go skł onić nieszczę sny junak, by przeł oż ył dź wignię wstecz, a kiedy ó w nie chciał, zasł aniają c się rozkazem marliponckim, Krę ś lin poł oż ył na niechlujnym zydlu worek twardy od dukató w, uciuł anych na tę ewentualnoś ć, od czego Suwa zaniewidział i podtrzymywany z bokó w przez sł ugi mó gł Krę ś lin wejś ć pod daszek, osł aniają cy czasownię, gdzie sterczał y lewary. Cofną ł gł ó wny i zaraz mu się nogi zrosł y, bo odwró conym trybem z poniedział ku pechowego wpadł w pozaprzeszł ą niedzielę. Dał lekko do przodu, lecz nie nazbyt raptownie, z takim pomyś leniem, ż eby bluszcz zdą ż ył się pierwej porzą dnie rozwiną ć, wię c przyspieszają c trwanie, pozierał w okna, czy deszcze padają, nader korzystnie wpł ywają ce na korzeniowy system roś lin.

W sześ ć minut odczekawszy roztropnie dobre dwa tygodnie, dał czasowi zwyczajny bieg i co koń wyskoczy pomkną ł ku wież ycy. Bluszcz okrzepł y doskonale wpił się korzonkami w szpary gł azó w, w oknie nie był o nikogo, nuż tedy Krę ś lin do liś ciastych pną czy i na gó rę. Chybną ł w okno. Cewinna jak raz czesał a wł osy przed srebrną gotowalnią, wię c ją zaszedł z tył u i wzią ł . w obję cia. Droż ył a się, ale bez przesady. Gdy ich zł ą czył uś cisk, zahurgotał y na kamiennych schodach ż elazne kroki mę ż a, któ ry wró cił się niespodzianie, bo był zapomniał prosić ż onę o przepasanie szarfą na wojackie szczę ś cie, skoro wszyscy inni mieli takie szarfy. Nie zdą ż ył Krę ś lin dopaś ć okna, jegiery przeszkodził y, gdy wszedł mą ż zbrojny i na tyle bystry, ż e już chylą c się w drzwiach, by nie rozbić ł ba o nadproż e, wyzgrzytał szablisko z pochwy. Bezbronny Krę ś lin podał mu tył, za bluszcz, i jak tylko prę dko mó gł obsuwał się, mał ż onek Cewinny zaś, ryczą c niczym bawó ł, przepchał z najwię kszym trudem i zgrzytaniem zakutą pierś przez wyzior okienny i jak nie pocznie cią ć, siec, rą bać bluszczowe sploty. Zaraz puś cił y i Krę ś lin runą ł jak kamień. Lecą c, doś ć miał przytomnoś ci dzielny choć pechowy zalotnik, by co tchu krzykną ć Cewinnie, niechaj sama nastę pnym razem pamię ta o szarfie!

Teraz gorzej poszł o Krę ś linowi, bo odwró cił o lecą cego na przyporach i gł ową hukną ł w podworzec, od czego się uszkodził na rozumie. Zipiał jeszcze, wię c znó w cisnę li go sł udzy do przezornie narychtowanej kolebki i wpierw cwał em, potem rysią pomknę li do starego Trzeszczypał a. Zanim Marlipont, ł omoczą c wewną trz baszty niczym oberwany kamień mł yń ski, wypadł na dwó r ryczą c „Konia!! Kró lestwo za konia!! ”, w temporni pocią gną ł Krę ś lin omdlewają cą prawicą wł aś ciwy lewar i to tak rozpaczliwie, ż e przeleciał wstecz z kwietnia w styczeń. Zimno był o czekać w nie opalanej temporni na wyprawę krzyż ową, dał wię c mał ą naprzó d po same idy marcowe i znó w do bluszczu.

Moż e Cewinna dosł yszał a, co woł ał amant lecą cy z baszty na ł eb, a moż e Marlipont zrezygnował tym razem z szarfy, doś ć, ż e gdy staną ł Krę ś lin naprzeciw siej zł otowł osej, cicho był o na schodach jakby i stary sł uga uś wierkł już z gł odu. Przecież rozważ ny Krę ś lin zasuną ł rygle, nim otwarł ramiona mił ej. Namię tna, zapamię tał a był a ich mił oś ć w baszcie, nie sł yszeli puszczykó w ani nawet burzy, co przegrzmiał a pod pó ł noc. Krę ś lin zerwał się z zorzą, przerzucił bez sł owa nogi przez parapet, szust po bluszczu na podwó rzec, w siodł o i cwał em do temporni. Pokrzywy wokó ł jak las, w ś rodku cicho, lecz okazał przezornoś ć: przytrzymują c nie dopię te hajdawery poraczkował ku wró tni, ł ypią c na wsze strony — i sł usznie, bo nad uchem hukną ł mu samopał, zastawiony w tym czasie przez niewiadomego. Wtedy dopiero kopną ł drzwi, i do lewara. Uczynił ze ś witu zmierzch poprzedniego dnia, ustawił dź wignię poś rodku i nuż się krzą tać.

Zadzierzgną ł pę tliczkę na wyś wiechtanej rę kojeś ci, i to pod blatem stoł u, sznur na krokiew, z krokwi przez dziurę w dachu na kalenicę, z kalenicy pod okap, tu uwią zał drugi koniec sznura do pustego wiadra, wiadro pod dziurawą rynnę, jeszcze ś mieci nagarną ł, przytrzasną ł nimi sznur idą cy od lewara, pluną ł w garś cie, na siodł o i galopem do baszty.

Najmocniej dziwił się temu poś ró d widzó w kró l jegomoś ć.

— Na có ż on taki? Albo mu nastę pny dzień z nocą gorszy?

— Zważ, mił oś ciwy panie, ż e on zwykł y wstecznych czasó w, jak wszyscy tam! — wyjaś nił przystę pnie Trud. — Toteż wie, ż e cofną ć się dla repetycji mił ych chwil nic nie kosztuje, natomiast nie wypró bowana przyszł oś ć moż e kryć w sobie niewiadome kł opoty!

— A co z tym wiadrem?

— Zapamię tał, ż e deszcz padał nad ranem! Gdy znó w, to znaczy jeszcze raz, lunie o przedś wicie, wiadro napeł ni się, pocią gnie sznur i lewar, przez co samo się wszystko powtó rzy…

— Widać, ż e bywał y czasowiec! — wtrą cił Klapaucjusz. — Zamaskował sznur! Gdyby kto tam nawet i wszedł, moż e nie zauważ y…

Tymczasem noc mił osna miał a się znó w ku koń cowi i zbierał o się na deszcz, aż tu hał as kopyt i szczę k orę ż a wyrwał y ze snu kochankó w. Stoczył Krę ś lin boso ku oknu i widzi, ż e ź le: na dole kupa zbrojnych, sześ ciu Marliponckich szwagró w, co mieli dać baczenie na mają tek i na Cewinnę, a przycią gnę li, bo ich dobra o dwieś cie stajań, wię c już w są siedniego powiatu temporni. Go robić? Chyba wyziorem armatnim obsuną ć się prosto w fosę …

Wymkną ł się strwoż onej Cewinnie, wczepił garś cie w tę gie sploty listowia i jechał już na dó ł, aż zawrzasną ł z bó lu. Patrzy, a to nie noc, lecz dzień, on nie na gó rze, lecz na gł azach z poł amanymi nogami, a nad nim Marlipont w blachach ryczy:

— A ł otrze, a zdrajco, oczajduszo! Myś lał eś mnie przechytrzonym, alić tak mi daleko do temporni jak tobie, cudzoł ó ż co! Czekaj, teraz ja cię popieszczę! — Na jego znak niosą pał ubę ż elazną, kowaną, stawiają, otwierają, a w ś rodku gwoź dziami cał a wybijana — oj, bardzo ź le! Krę ś lin dobrze zna ten instrument! Usilnie wypatruje deszczu — pierwsze krople padają, ale tyle tego, co kot napł akał … Już go wzię li za kark, za ciasnochę, pchają go pachoł kowie do ż elaznego wnę trza, a tam ć wieki jak brzytwy, niech jeno zatrzasną, a… Hukną ł grom i leje jak z cebra.

— Nic to! Nie zważ ać, psubraty! Prę dzej tam, nie certolić się, zanikną ć, ryglować! — komenderuje Marlipont, a zę by ś wiecą mu przez kratę przył bicy. Oberwanie chmury! Ż eby tylko sznur cał y był — Krę ś lin udał sł aboś ć, wali się, leci drabantom przez rę ce, mozolą się, już pierwsze ostrza poczuł plecami, wrzasną ł — i rymną ł jak dł ugi.

Mrok i cisza. Deszcz sią pi. Obmacał boki: cał e. Nogi: prostszych nic znajdziesz. Gdyby nie wiadro — pomyś lał, — był aby już po mnie. Durnyż ten Marlipont! Nie był ciekawy, co za sznur, ską d, nic, dzię ki ci, Panie, ż eś mu rozumu nie dał … Co teraz? Gdzie ja? Tam fosa. Mur. Baszta. Cewinna? Nie do niej teraz! Szalony z wś ciekł oś ci Marlipont musiał pognać do temporni, wię c za nim, ż eby nie zdą ż ył.

Najwię kszym pę dem puś cił się Krę ś lin, ale niebawem postrzegł, ze jakoś coraz wolniej bież y. Co jest!? Kroki mał e jakieś. Mocny Boż e — nogi się skurczył y! Poszukał wą só w na twarzy — nie! ma! Ani chybi Marlipont już w temporni i nie to, ż eby tydzień, nie ż eby mu rok ują ł, ale dobry dziesią tek lat, mleko pod nosem teraz bę dzie mię szukał, aby jak szczenię utrupić …

Wię c jak? Co robić? Na wieś wetrzeć się w bosą dzieciarnię, podł y stan, ni omowe, gł uptaka udać? A nie pozna, nie wył owi mą ż zazdroś nik? Stary on, to mu teraz bę dzie dopiero na trzydziesty szł o! Biegł jednak, wcią ż w stronę temporni, aż zobaczył ł unę. Wieś się palił a. Jeszcze sobie sprawdzał na palcach, ileż to lat liczy teraz Cewinna, Cewinka raczej dwanaś cie…? To u ojca, margrabiego Hamsterbandzkiego, lalkom krynolinki szyje… Ależ ł una! Ż eby tylko temporia nie… Już był w opł otkach. Pali się chał upa Trzeszczypał owa, kmiecie w ś witkach cią gną dobytek ku polom? Oj, nie dobytek, to zbrojni pobici, hoł ota im buty ś cią ga… Rabuje, jak zwykle na pobojowisku… Pokotem leż ą. Kto zacz? Dlaboga, barwy Marlipontowe, a tam z ognia wypada sam Marlipont, bezorę ż ny, spieszony, bez misiurki, rwie aż blachami dzwoni, bo za nim konny szwagier i drugi też, z mieczem w rę ku! To tak… widać im się maję tnoś ć zwidział a, z opieki uczynili zajazd… wszakż e tylko kiep tak sobie fortunę koryguje, nie rycerz Chronosa…

Ś cią gną ł Kreś lin suszą ce się gacie, jubki kmiece z pł otu, do studni, z wiadra je obchlusną ł, na ł eb ciekną ce szmaciska, i do temporni, co już buzował a. Osmolił o mu brwi, ż ar zatchną ł, a tu drzwi jakby od ś rodka podparte — niedobrze! Smyrgną ł w opł otki, dzieciak zawsze uwinie się prę dzej od dorosł ego, wyrwał pierwszemu lezą cemu kró cicę zza pasa, proch na panewce jest? Jest! Przyskoczył do okienka, z tej strony dyle tylko dymił y; alić po strzesze pierwsze bł ę kitne pł omyki latają, podnió sł się na palcach, wejrzał do ś rodka, tam Suwa z gardł em poderż nię tym, z nogami na drzwiach, przez to nie puś cił y…

Nie miał innego sposobu. Wycelował w pł oną cą rę kojeś ć lewara. Ż eby ino nie za wielki impet, bo do tył a cofnę, ż e sczeznę i nie bę dzie mnie na ś wiecie, ach, diabli nadali! Tyle pomyś lał, gdy wygarną ł. Huku już nie posł yszał. Leż ał na wznak, patrzą c w nieobjemne, chmurno szarzeją ce niebo. Wiatr szumiał, cicho był o i pusto. Bał się ruszyć. Jeś lim osesek, to jakż e do dź wigni dolezę? To był a jego pierwsza myś l. Dotkną ł twarzy. Znó wem goł ową s, ale zę by w. gę bie są. Dobre i to. Nie mleczne aby? Nie mó gł; się doliczyć trzonowcó w ję zykiem.

— Saperlipopette! — spró bował rzec gł oś no. Wyszł o — a wię c nie srajdam!

Skoczył na ró wne nogi i ku temporni. O niej, myś lał, nie o sobie, nie wiedział, czy mu osiem, czy czternaś cie lat! Musiał leź ć ku dź wigni po stoł ku (był jednak impet w kuli! ), ucapił się rę kojeś ci oburą cz, mał o, naparł cał ym sobą do; przodu — i wrzasną ł od zaskoczenia, bo aż hukną ł ciemieniem w strop, nie zeskoczywszy w porę ze stoł ka, rosną c… Zmacał najpierw guz na gł owie, potem wargi: nie masz czasomierza nad zarost! Dobrze jest, wą s się sypie!

Zatrzymał czas w ś rodku nocy. Ż ebyż to! moż na ć wierć wiecze cofną ć, tam gdzie Marlipont i szwagrowie jeszcze od ziemi nie odroś li, oj, był oby cudnie… Lecz wtedy nie to, ż e zniemowleję sam, ale wprost zniknę, jakby nigdy mnie i na ś wiecie nie był o. Oj, szkoda, goł ymi rę kami wybrał bym ich z koł ysek. Do przodu też nie lza dać nadto, bo i Cewinna zmatronieje i nie wiadomo, czy nie stoi kto tam w przyszł oś ci nad lewarem wznoszą c miecz do cię cia — zdarzał o się i takie!

Nie wiedział, co czynić, a tu ktoś ją ł się dobijać do drzwi. Był y zaparte dylem, wię c krzyczy tam basem na jakichś swoich, ż eby duchem taran nieś li! Cofną ł wię c prę dko Krę ś lin czas o tydzień i znowu już nikogo nie ma. Jam pan czasu, ale nie mogę się stą d ruszyć na krok, to mi pię kne panowanie! Zł apał Kozak Tatarzyna… Jakż e, mieć tempornię za wię zienie do koń ca dni lub tam i sam huś tać się z plusquamperfectum w futurum? Impossibile est! Toż wnet tu z gł odu uś wierknę! A tu znowu ktoś maca zasuwę od zewną trz i szept się niesie: „Puś ć mił y, to ja, Cewinna! ” Przywią zał ostroż ny Krę ś lin sznurek do rę kojeś ci i pilnie zerka w szparę. Jeś li nie ona, pocią gnę, nim tamten wypali przez deski, a niechby nawet, to walą c się trupem sznur szarpnę, nazad pchnę byt i zmartwychwstanę! Rozmaicie z tym bywa. Nieraz, gdy bieda przyciś nie i stoisz wzią wszy lewar na siebie, aż czas furkoce gnają c wstecz, pod nogami, po ką tach, u ś cian wył aniają ci się skrę cone trupy, oż ywają w odwró conej agonii, drapią, pazurami dyle zakrwawione i czezną jak dym, a gdy stał tak raz, dwu ś miertelnie sczepionych ze sobą wywalił o się z czasu i huknę li go w bok, ż e o mał o nie wypuś cił rę kojeś ci. Nie, to naprawdę Cewinna, Wpuś cił ją, skoczył a mu na pierś: „Ratuj! Zró b coś, ż eby go nie był o, ż eby się nie urodził, patrzaj, jak mnie bije! ” Pokazuje siniaki na ramionach, szramy… Najpierw kazał jej przynieś ć sobie krztynę jadł a, choć ję czmienny placek, przydał aby się i gomó ł ka sera… ledwie wysył a, zamierają cy tę tent, chrapanie osadzanego wierzchowca, znowu? To się dopiero wś ciekł, poznają c gł os Marliponta, na czele pogoni za umkł ą Cewinną, wię c cofną ł czas o rok — musiał! Już znowu ni strawy, ni napitku. Manewrował i tak, i siak, aż znalazł się w okrą ż eniu — bo to i szwagrowie, i Marlipont ze swą zgrają, i sam burgrabia, i ż ebracy, i donosiciele kró lewscy, i oficerstwo garnizonu fortecznego (ciury armaty zataczają! ) i jacyś miastowi z najemnymi, co chcieli anulować interes ze zboż em, i zbó je, hurma narodu koczuje wokó ł temporni, biorą go na przetrzymanie, już starcó w ś cią gają, zbroją ich, a zarazem na przeciwny wypadek maluchó w gromadę musztrują, uczą muszkietami obracać, tak z obu czasowych stron biorą w potrzask nie szczę snego Krę ś lina! Starcom tył em nie umknie, a smarkaczom — przodem. I woł ają: „Okrą zonyś waś ć, parol, na parol rycerski wychodź ”, bo się boją, zę by lewarom czegoś nie uczynił w desperacji — i to się trafia. W samej rzeczy mają c do wyboru dyby (a tamci o to się już wadzili, czy ma iś ć w miejskie dyby, czy w burgrabiowe, czy do Marlipontowego loszku, czy do szwagró w) lub nicoś ć, hań bę albo honorowy kres, wybrał dzielny, nie dopieszczony kochanek Cewinny straszniejsze, wzniosł e wyjś cie. Dał cał ą wstecz, pierwej wszakż e przytroczył sznurem lewar do belki w ką cie: zginę, aliś ci czas dalej bę dzie mkną ł wstecz, wszystkich w niebyt wraz ze sobą wtrą cę!

Znikł prę dzej niż obł oczek mgł y na wichrze, a z nim i tamci. Dopiero gdy w dawniejszych wiekach sznur zetlał, dź wignia sama wró cił a do ś rodkowego poł oż enia. A już puszcza rozrosł a się wokó ł temporni, okamgnieniem staną ł nieprzebyty las, ż ubry czochrał y się o wę gieł, szł y miesią ce, odbity od stada wł ochaty nosoroż ec wlazł ryczą c, wywaliwszy spró chniał e drzwi i jak dym sczezł, gdy bodną ł lewar rogiem — zamiast dę bowego matecznika z rzadka na mokradle rododendrony i paprotniki nagozalą zkowe, najwyraź niej epoka, zwana karbonem: ni ludzkich osad, ni samej temporni, nic, jeno punkt osobliwy, nad któ rym tę czowo drż ał o i gię ł o się powietrze…

Trurl wył ą czył rzutnik, ś cią gał przewody, a kró l, nic nie mó wią c, usiadł na tronie, ale widać był o, ż e nie nazbyt zbudowany tą projekcją. Klapaucjusz odchrzą kną ł.

— Nie chcą c nuż yć WKMoś ci, w trzy sł owa ujmę rzecz. Proces, jaki WKMoś ć widział, jest typowy. Intryga był a bł aha, lecz czy taka, czy inna, zawsze zmierza ku podobnemu finał owi. Dział ania antagonistó w zawsze ś cią gają się na coraz kró tszym promieniu ku centrum, jakim jest punkt osobliwy, czyli miejsce, z któ rego moż na zawiadywać biegami czasu. Jeś li zasię g pojedynczej temporni uczynić wielkim, jeś li tym samym mał o ich na planecie, to mał o bę dzie też i oś rodkó w walki. Jeś li zasię g mał y, centró w sporo i odpowiednio też ognisk starć wię cej. Nic to jednak nie zmienia w istocie rzeczy. Moż na uczynić tak, by zwrotniczy czasu nie zostawał sam zagarnię ty przez wywoł aną zmianę. Lecz i to niczego nowego nie wnosi. Wtedy bowiem osobnik, co znalazł się w czasowni jako ostatni, zostaje zmuszony do ucieczki w przeszł oś ć nader zamierzchł ą, a ponieważ wł adztwo nad czasem nie moż e być oboję tne ż adnym ludziom, logika konfliktu zniewala go ujś ć w erę zupeł nego bezludzia. Tym samym ulega on wytrą ceniu z historii i nie bierze wię cej udział u w walkach o czasownię. Jeś li na planecie znajduje się tylko jeden punkt osobliwy, powstaje na niej jedno mocarstwo, nę kane ruchami odś rodkowymi oraz centralnym zmaganiem o zawł adnię cie sterem czasu przy czym zalecenia najmę drszych osó b sprowadzają się do tego, by uczynić punkt osobliwy niedostę pnym dla nikogo, na przykł ad poprzez wtł oczenie go eksplozjami w gł ą b planetarnej skorupy. Jeś li zaś wprowadzić zamiast punktó w osobliwych czasownictwo pod postacią chronomocji, powstają chronoklazmy, eskapady, wyprawy ł upież cze, pojawia się konkwistadorstwo temporalne i chroniczny gangsteryzm, jako też pró by monopolizowamia chronomocyjnych technik, zawsze nieskuteczne, boż co jedni odkryli inni potrafią też prę dzej czy pó ź niej powtó rzyć. Gdy zaś wzią ć na rozruch nowoż ytnoś ć, przychodzi do wojen w czasie. Myś l strategiczna w tym, ż eby okrą ż yć przeciwnika od strony przyszł oś ci i spychać go na dno rozwoju — w przeszł oś ć — czyli znó w zaczyna się regres. Kto ma w rę ku czas, ten ma wł adze, wię c toczy się o nią walka, potę gowana wykrywaniem nowych taktyk ataku i obrony w czasowym wymiarze…

— Jak widzę, odwracalny czas to ź ró dł o nowych bied, nie korzyś ci — rzekł zasę piony Hipolip. — Czy nie macie na to ż adnej rady?

— Pró bowaliś my ograniczania ruchó w w czasie dł awikami akceleracyjnymi i innymi zabezpieczeniami, panie — rzekł Trurl — ale wtedy pierwszym celem zainteresowanych jest likwidacja owych ograniczeń.

— No, dobrze. A jeś li wzią ć cywilizację o bogatej kulturze duchowej z wysokim standardem etycznym, liberalną, humanitarną i pluralistyczną?

— Taką moż emy zaprogramować od rę ki, mił oś ciwy panie — powiedział Klapaucjusz. — Nie robiliś my tego w przekonaniu, ż e to takż e nic nie da, lecz jeż eli taka jest wola kró lewska, prosimy patrzeć … Trurlu?

Wezwany ponaciskał sprawnie klawisze, przeł oż ył kilka wtyczek, podkrę cił amplifikator i westchną ł.

— Gotowe.

— Któ ra macierz?

— Czas jako funkcja zmian stał ej grawitacyjnej.

Blask padł na alabastrowe pł yty. Trurl wyostrzył obraz.

Cresslin pochylił się nad stoł em.

— To ona? — spytał, patrzą c na serię migawkowych zdję ć.

— Tak.

Generał poprawił sobie machinalnie rozporek.

— Sewinna Morribond. Nie poznajesz jej?

— Nie. Miał a wtedy dziesię ć lat.

— Musisz pamię tać, ż e ona nie poda ci ż adnych szczegó ł ó w technicznych. Masz wydostać od niej tylko wiadomoś ci, czy oni mają już chrondę, czy nie. Czy jest w stanie gotowoś ci operacyjnej.

— Bę dzie wiedział a? Pan tego pewien?

— Tak. On nie jest paplą, ale przed mą nie ma tajemnic. Każ da rzecz mu dobra, byle mó gł ją zatrzymać. Prawie trzydzieś ci lat ró ż nicy!

— Kocha go?

— Nie są dzę. Raczej imponuje jej. Pochodzisz z tych samych stron co ona, to dobrze. Wspomnienia dzieciń stwa. Nie nadskakuj zbytnio. Zalecał bym rezerwę, mę ski urok. Ty to umiesz.

Cresslin milczał. Jego twarz przypominał a skupieniem twarz chirurga nad polem operacyjnym.

— Dziś zrzut?

— Dziś, każ da godzina jest droga.

— Czy my mamy operacyjną chrondę? Generał chrzą kną ł niecierpliwie.

— Tego nie mogę ci powiedzieć i dobrze o tym wiesz. Na razie trwa ró wnowaga: oni nie wiedzą, czy my ją mamy, a my, czy oni. Gdyby cię dostali…

— Wyprują mi flaki, ż eby się dowiedzieć?

— Pojmujesz chyba.

Cresslin wyprostował się, jakby już znał na pamię ć twarz kobiety ze zdję ć.

— Jestem gotó w.

— Pamię taj o szklaneczce! Nawet nie odpowiedział.

Nie sł yszał już sł ó w generał a. Spod metalowych lejó w lał się na zielone sukno stoł u blask jarzenió wek. Drzwi otwarł y się jak kopnię te, wpadł adiutant z taś mą w rę ku, dopinają c na sobie mundurową kurtkę.

— Generale, koncentracja wokó ł Hassy i Doepping! Zamknę li wszystkie drogi.

— Zaraz. Gresslin, wie pan już wszystko. Tak?

— Tadk.

— Powodzenia.

Dź wig staną ł. Murawa odsunę ł a się i wró cił a na swoje miejsce. W woń mokrych liś ci wchodził zapach draż nią cy, a prawie mił y — azotkó w. Nagrzewają pierwszy stopień — pomyś lał. Latarki w rę kach dalej stoją cych wychwytywał y z mroku oka sieci maskują cej.

— Anakolut?

— Avocado.

— Proszę za mną.

Szedł w ciemnoś ciach za krę pym oficerem z goł ą gł ową. Czarny cień ś migł owca otwarł się w mroku jak paszcza.

— Dł uga droga?

— Siedem minut.

Nocny bą k wzbił się huczą c, splanował, ś migł o jeszcze pę dził o, a już stali, niewidzialna trawa ł askotał a go po nogach, zamiatana mechanicznym wiatrem.

— Do rakiety.

— Do rakiety, tak jest. Nic nie widzą. Jestem oś lepiony.

— Poprowadzę pana za rę kę (kobiecy gł os! ) W tym jest smoking. Proszę się przebrać. Potem nał oż y pan ten pokrowiec.

— Na nogi też?

— Tak. Skarpetki i lakierki w tym futerale.

— Mam skakać boso?

— Nie boso. W tych skarpetkach. Potem zwiną ć je razem ze spadochronem. Pamię ta pan?

— Tak.

Puś cił tę mał ą, mocną kobiecą dł oń. Przebierał się w ciemnoś ci. Zł oty kwadrat. Papieroś nica! Nie, zapalniczka. Szpara ś wiatł a.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.