Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Powtórka 1 страница



 

Stanisł aw Lem

 

Powtó rka

 

 


Powtó rka

 

Zdarzył o się, ż e na dwó r kró la Hipolipa Sarmandzkiego przybył o dwu misjonarzy konwertystó w, aby gł osić wiarę prawdziwą. Hipolip nie był podobny do innych kró ló w. W cał ej Galaktyce nie uś wiadczysz drugiego monarchy, tyle myś lą cego, co on. Już pę drakiem igrał zł otymi mó ż dż kami i budował samodumki wolnomyś lne, a tak sł uchał mę drcó w, ż e gdy miano go koronować, chciał uciec przez okno z sali tronowej i uległ dopiero argumentowi, ż e inny moż e być gorszy. Mniemał, ż e dobre rzą dy to nie takie, któ re chwalą lub ganią, lecz takie, któ rych nikt nie dostrzega. Hoł dował filozofii eksperymentalnej, w któ rej o prawdzie decyduje to, co da się zrobić, a nie to, co da się powiedzieć. Bez lę ku mogli wię c obaj ojcowie konwertyś ci staną ć przed Hipolipem. Miary nie był o ich radosnej zgrozie, gdy poję li, ż e kró l nie to, ż eby o Bogu — o ż adnej religii jeszcze nie sł yszał. Wiedzieli, ż e bę dą gł osić sł owo boż e in partibus infidelium, ale ż eby aż tak! Hipolip miał umysł w kwestiach wary biał y jak nie zapisana karta, toteż zacni misjonarze aż nogami przebierali z ochoty nawracania. Zaraz też powiadomili go o Stwó rcy Wszechmogą cym, któ ry w sześ ć dni stworzył ś wiat, by odpoczą ć w sió dmym, o chaosie, co latał przedtem nad wodami, o prarodzicach, ich upadku, wygnaniu z raju i o ponownym przyjś ciu zbawiennym, o mił oś ci i ł asce — a kró l wzią ł ich z sali audiencyjnej do prywatnych apartamentó w i doskwierał im drastycznymi pytaniami, odpowiadali mu wszakż e z cierpliwą wyrozumiał oś cią, rozumieją c, ż e nie są z kacerstwa, lecz z niewiedzy. Zafirapowany rewelacjami, jakie przyszł o mu pierwszy raz sł yszeć, kilkakrotnie kazał sobie powtarzać rzecz o stworzeniu ś wiata, bo go wprost odurzał a nowoś cią. Wcią ż pytał, czy Ojcowie cał kiem są pewni tego, ż e Bó g stworzył ś wiat, by go zasiedlić? Czy nie mogł o być tak, ż e celował Stworzeniem gdzieś dalej, a mieszkań cy boż ego gmachu zalę gli się w nim poką tnie, mimochodem? Miał ż e naprawdę ich Bó g na osobliwej uwadze, gdy brał się do dzieł a? A oni, powś cią gają c zgorszenie, wywoł ane bezgraniczną, wię c i bezgrzeszną naiwnoś cią, porę czyli mu, ż e Bó g dla stworzeń swych ś wiat stworzył, jako iż bę dą c mił oś cią nic nie miał na oku opró cz ich szczę ś cia. Wiadomoś ć o tak silnych afektach Stwó rcy dla Stworzonych wywarł a olbrzymie wraż enie na Hipolipie. Pewne trudnoś ci powstał y przy kwestii Szatana, albowiem kró l zachował się w roli nawracanego doś ć niekonwencjonalnie. Nie temu się dziwował, ż e Pan go toleruje, lecz temu, ż e się nim Koś ció ł brzydzi. — Toż z nim jak z kanalizacją — rzekł — przykre to, lecz niezbę dne. Gdyby nie był o Szatana, musiał by Bó g sam doglą dać piekieł, co ź le by się rymował o z jego nieskoń czoną dobrocią. Zawszeć porę czniej wydelegować kogoś do tak delikatnych spraw. Bo przy tym, jak jest, bez piekł a ani rusz, toby trzeba był o od samego począ tku inaczej ś wiat projektować. Wię c powinien Koś ció ł oficjalnie uznać nieodaownoś ć szatań ską: Ale w koń cu pokonali jakoś zł otouś oi Ojcowie zastrzeż enia kró lewskie, wyprowadzali myś l nawracanego na czystą wodę i Hipolip w dwudziestym dziewią tym dniu nauk przyją ł dobrą nowinę, popł akał się nawet ze wzruszenia, a dwaj misjonarze, też przeję ci, ofiarowali mu twarda oprawny tom Zakonu, udzielili bł ogosł awień stw, i ruszyli ku nowym mozoł om. A kró l zamkną ł się na trzy tygodnie w swych apartamentach, rady nie wzywał, posł uchań nie udzielał, raz tylko posł ał po stolarza, bo się oberwał pod nim szczebel drabiny bibliotecznej. Aż wyszedł jednego ranka do ogrodu, nowym okiem patrzą c na najmniejszą trawkę, jako na boż e dzieł o, a wró ciwszy do pał acu, kazał sł ać zaraz samego Orntologa Kró lewskiego jako posł a po sł awnych konstruktoró w omnigenerykó w Trurla i Klapaucjusza, ż eby się przed nim stawili — ale to natychmiast l

Przybyli wię c obaj, zdyszani, bo tak ich pilił dostojny poseł, skł onili się przed tronem i czekali pań skich sł ó w, przy czym Klapaucjusz sztutrchną ł Trurla pod ż ebro, przypominają c, co mu kł adł do gł owy na wy jezdny m — ż eby się nie wyrywał jak filip z konopi, ale każ de sł owo obró cił trzy razy w umyś le, nim się odezwie. A najlepiej, ż eby siedział cicho. On, Klapaucjusz, bierze już cał ą audiencję na siebie.

— Witam was, moi mili, i dzię kuję za rychł e przybycie — rzekł Hipolip, proszą c siadać. — Sł uchajcie pilnie, bo wielkie rzeczy mam na uwadze i sił a od was w nich zależ y! Niedawno nawiedził o mnie dwu zagwiezdnikó w, od któ rych posł yszał em, ż e Kosmos to nie bezpań ska rzecz, bo ma Autora. Jest nim Bó g, osoba, jak mi zarę czono, nader sympatyczna, w któ rą uwierzył em bez zastrzeż eń, czego i wam ż yczę. Jutro wydam edykt, któ rego mocą każ dy z mych poddanych otrzyma w kasetowym wydaniu Pismo Ś wię te, lecz nie w tej sprawie was wezwał em. Już wiem, ż e ś wiat nie jest wsobny ani odsiebny, lecz został sporzą dzony przez wytwó rcę osobiś cie — jako mieszkanie dla istot, ró wnież przez onego wykonanych. Tak wię c Bó g zrobił swoje, myś lę tedy, ż e i ja winienem swoje zrobić. Przybysze, któ rym zawdzię czam nawró cenie, namawiali mnie najgorę cej, ż ebym się odtą d najpierw troszczył o wł asne zbawienie, czego wysł uchał em bez przerywania, boż był oby niegrzecznie, ale swoje wiem. Ja nie taki, ż ebym najpierw o sobie myś lał. O ileż wszystek byt waż niejszy jest ode minie! Jemu wię c chcę poś wię cić odtą d resztę mych dni. Znam, moś ci Trurlu, twoje dzieł o „De Impossibilitate Felicitationis Satiandae Entium Sapientium” lecz nie poruszył o mnie szczegó lnie, bo i czemu, myś lał em, niekiepsko ma się bytować w kiepskim ś wiecie? Toż ostatnią rzeczą, na jaką gotowym był przystać, nim w Boga uwierzył em, był a zwró cona ku nam doskonał oś ć kosmicznej budowli! Myś lał em sobie wszakż e, ż e skoro to się samo wszystko nagrzał o, rozkrę cił o i wzleciał o, to nie moż na mieć do nikogo pretensji o ewentualne mankamenty, a tym samym nie ma w defektach bytu ż adnego problemu. Teraz jednak, skoro wierzę, już dł uż ej myś leć tak nie mogę! Zmienił a się postać rzeczy! Wierzę tedy, nie wą tpię, ż e Stwó rca jest nieskoń czenie mił y, ż e nam sprzyja bez granic, ż e chciał jak najlepiej, bę dą c perfekcjonistą, ale nie wierzę, ż e nie moż na był o tego lepiej zrobić!

— Czy WKMoś ć dał eś to do poję cia swym preceptorom duchowym? — spytał Klapaucjusz zdyplomatycznym ocią ganiem.

— Co? Nie. Najpierw, bom nie chciał ich dotkną ć, a potem, bo nie widział em sensu w komunikowaniu im takich obiekcji. Toż to są biegli do spraw teologii, a nie technologii, mnie zaś idzie tylko o tę stronę bytu. Nie mó wił em im nic, tym bardziej ż e nie zamierzam brną ć w jał owe krytykanctwo, lecz jako rzecznik eksperymentalnej filozofii chcę zakasać rę kawy. Wyznaję, przemknę ł o md zrazu, by podreperować Stworzonych, bo to i materiał owo nie bardzo przyzwoici, i czynnoś ciowo, ż eby już nie wspomnieć o stanie przecię tnej inteligencji, alem wspomniał zaraz twoją rozprawę, panie Trurlu. Tyś mię ruszał ś wiata, a jedynie lokatoró w chciał eś remontować: wybacz mi, zacny pandę, toż postawił eś rzecz na gł owie. Do mieszkania lokatoró w przykrawać — kto sł yszał takie rzeczy? Zadanie opiewa odwrotnie! Chcę wyprodukować byt alternatywny.

— Kró l pragnie zostać neokosmicznym inwestorem, a nas wzią ć na generalnych wykonawcó w?

— Dobrześ to ują ł, panie Klapaucjuszu. Wiem, ż e wykonać nowy ś wiat, to nie to samo, co nową wialnię, lecz nie lę kam się trudnoś ci obiektywnych. Gdyby stworzenie Uniwersum był o ró wnie ł atwe jak ulepienie garnka, ani sam brał bym się do niego, ani bym was nie trudził.

— Wybacz, WKMoś ć — rzekł Klapaucjusz, — ale niejasne mi, jak, podają c się wierzą cym w Boga, chcesz skonstruować ś wiat, sprzeczny z tenorem twojej wiary.

— Dlaczego sprzeczny? — zdziwił się Hipolip. — Inny, nie sprzeczny. Ty wadzisz w moim zamyś le sprzecznoś ć?

— Tak mniemam.

— Mylisz się i zaraz ci wyklaruję omył kę Czy wierzysz w istnienie latają cych aparató w?

— Wierzę, boż istnieją, panie,

— A w algebrę wierzysz?

— I ona istnieje. Wierzę. Wszakż e moż na się

0 tych istnieniach przekonać namacalnie lub czynnoś ciowo!

— Ej, ej — uś miechną ł się kró l — widzę, z jakiej mań ki chcesz minie zaż yć, ale nic z tego. Wierzysz takż e i w to, czego nie doś wiadczył eś i nigdy nie doś wiadczysz. Na przykł ad w istnienie liczb tak wielkich, jakich z pewnoś cią nigdy się nie doliczysz, oraz sł oń c, któ rych nigdy nie ujrzysz. Nieprawdaż?

— Istotnie.

— A widzisz. Owó ż, czy od tego, ż e w to wszystko wierzysz, już byś nie mó gł zbudować niebywał ej machiny latają cej lub wykoncypować nowej algebry? Czy istnieją ca algebra uniemoż liwia ci wymyś lenie innej?

— Nie, panie. Lecz sam mó wisz, ż e Bó g sporzą dził ś wiat z mił oś ci do stworzenia. Wię c konstruują c inny, tym samym odtrą casz boż ą mił oś ć.

— Nego consequentiam! Nic podobnego. Dajmy na to, ze rodzic postawił ci dom. Czy z tego, ze chcesz obok wznieś ć inny, wynika, jakobyś przestał szanować ojca lub aż wzgardził jego mił oś cią? Co ma piernik do wiatraka? Nie widzę zwią zku mię dzy mą budowlaną intencją a mił oś cią Najwyż szego. Chyba cię przekonał em?

— Odtrą casz przecie dar, doskonał y podł ug twej wiary. Czy nie tak?

— Dlaczego aż odtrą cam? Czy powiedział em, ż e się chcę wyprowadzić z tego ś wiata? Pragnę dokonać pewnej pró by, to wszystko. Poza tym nie zapominaj, ż e i ja jestem czę ś cią Stworzenia, a z siebie nie zamierzam zrezygnować. — Klapaucjusz skł onił się w milczeniu, a widzą c, ż e Trurl otwiera usta, zrę cznie kopną ł go w kostkę. Kró l, któ ry nie spostrzegł tego, rzekł:

— Przejdź my wię c do wytycznych! Jeszcze jako infantowi mó wili mi preceptorzy, ż e ś wiat jest sobie, a my, choć w nim, też sobie. Ani on dba o nas umyś lnie, ani nam umyś lnie szkodzi, bo tnie został frontem do nas wzniesiony. Jeś li to a spiż arnia, to na pewno nie dla myszy postawiona, choć z niej profitują. Lecz skoro nie przeznaczona dla nich, to i nie dziwota, ż e pó ł ki zbyt wysokie, ż e się moż na utopić w garnku mleka i ż e trafiają się po ką tach substancje niejadaine.

— A jak z ł apką na myszy, WKMoś ć? — nie wytrzymał Trurl.

Hipolip uś miechną ł się.

— Myś lisz diabł a? To, panie Trurlu, ekstremista, bez któ rego się nie obejś ć! Diabeł w boż ym dziele tym jest, czym regulator w maszynie parowej: rozleciał aby się bez niego! Uważ asz? W pewnym wyż szym sensie plus wspó ł pracuje z minusem, a chó d dopó ty ró wnomierny, dopó ki impulsy przeciwstawne się ró wnoważ ą. Ale moż e pó ź niej lub kiedy indziej o tym pogadamy. Przekonano mię, ż e jest Ktoś nieskoń czenie dobry, kto wystawił nam kosmiczne kwatery, pilnują c, by jak najakuratniej był y zwró cone frontem ku lokatorom. Wszystko jest w boż ym dziele dla jego mieszkań có w, wszystko pasuje tedy jak ulał, precyzyjnie wymierzone, bo celowe, a jeś li coś gniecie, pije, drę czy lub nawet ł upi ze skó ry, to też jest przejaw krojczej ż yczliwoś ci boż ej, tyle ze maluczki lokator nie od razu umie się w tym wyznać. Teologowie mu pomogą: byt wprawiony w materię jest segregatorem dydaktycznym, czyli wł aś nie wialnią, odsiewają cą ziarno od plewy. Ponieważ uwielbiam wprost naukę, urzą dzenie ś wiata jako wszechnicy z egzaminami konkursowymi wprost nadzwyczaj mi się uwidział o. Wszakż e, ledwie opuś cili mnie dobrzy ojcowie, zauważ ył em z niepokojem, ż e nie tylko ten ś wiat, lecz w ogó le każ dy da się uznać za dar wszechmił oś ci. Wystawcie sobie ś wiat, w któ rym wszystko boli. Kto tam pomyś li literkę, stę knie, a kto cał y alfabet, już niemal kona. Nawet kiedy o Bogu pomyś li, to też jakby zeń pasy darli. Niechaj skowyczą tam, aż się od tego trzę są sł oń ca i ż ar leci im ł uską z przepalonych bokó w. I có ż? Czy nie moż na chwalić i takiego ś wiata, powiadają c, ż e ten bó l ż yczliwy, bo nagli do raju, a przy okazji uprzytamnia piekielne przykroś ci, wię c odstrę cza od grzechu? I czyż w ogó le moż na pomyś leć ś wiat tak potworny, ż eby już nikt a nikt nie był w stanie nazwać go skutkiem nieskoń czonej ż yczliwoś ci Stwó rcy? A gdyby to nawet szczere piekł o był o, też da się utrzymywać, ż e to jedynie makieta, a prawdziwe piekł o jest gdzie indziej i o wiele gorsze. Udowodnij mi, proszę, ż e tak nie jest! A zatem widzicie, ż e moż na wprawić teodyceę w każ dy typ ś wiata i gł osić, ż e kto ufa Bogu nawet wtedy, gdy zeń od tej ufnoś ci wió ry lecą, tym zarabia najpewniej na ś wiatł oś ć wiekuistą. Owó ż pochwał y, co do wszystkiego pasują, nie nazbyt’ wiele są warte…

— Czy kró l i to mó wił swym ojcom duchownym?

— Sł owom kró lewskim należ y przysł uchiwać się z uwagą, mó j panie. Powiedział em, co mi przyszł o do gł owy po odjeź dzie zacnych ojcó w. Myś lę sobie, ż e nasz ś wiat nie jest jedyny. Pewne dane po temu moż na znaleź ć w Piś mie. Weź my chociaż by są d ostateczny. Ostateczny, a wię c po nim już nic ciekawego jako radykalnie nowego mię nastą pi. Jakż e po koń cowym bilansie nie miał by Pan już niczego nigdy przedsię brać? To nie do wiary. Prawdziwy twó rca nie zadowoli się jedną kreacją. Oczywiś cie, ś wiaty nie cał kiem udane to dlań trudny dylemat. Zachować ź le i unicestwić niedobrze, bo wł aś ciwie jakim prawem? Zdaje się, ż e pró bował zrazu pewnych usprawnień, tak zwanymi cudami, ale potem dał im spokó j…

— Czy WKMoś ć sł yszał o kacerstwie i herezji?

— Coż eś się tak przypią ł do mnie z pytaniami? Myś lał by kto, ż e stoję już na są dzie biskupim. Owszem, sł yszał em o apostazjach, ale one idą zawsze z niechę ci ku Stwó rcy, a ja, na odwró t, chcę mu pospieszyć z pomocą.

— Panie — rzekł pochrzą kują c Klapaucjusz — znajdujemy się wewną trz nader delikatnej a wrę cz draż liwej egzegezy teologicznej. Obawiam się, ż e kró l nie tych, co należ ał o, wezwał biegł ych…

— Mylisz się. Przecież ani nie odstę puję od wiary, ani nie myś lę jej reformować. Nie zmierzam ku apostazie, lecz ku genezie.

— Ale bo — zaczą ł Trurl, lecz Klapaucjusz nastą pili mu na nogę i skł onił się kró lowai, mó wią c:

— A wię c dobrze! Jakie Uniwersum ż yczy sobie WKMoś ć?

— To wł aś nie należ y obmyś lić! Podł ug teologó w dwa ograniczniki umieś cił Bó g w swym dziele. Jeden na zewną trz Stworzonych, a drugi — w nich samych. Bó g wszystko sł yszy, lecz nie odpowiada. Dawniej pono konwersował, lecz jakoś przestał. Tak zatem bezpoś rednia ł ą cznoś ć z Bogiem jest jednokierunkowa. Druga zapora ma subtelniejsze zastawki. Bó g to taki inż ynier, któ ry, sporzą dzają c innych inż ynieró w, już na rajzbrecie tak ich ograniczył, ż eby nie mogli z nim wspó ł zawodniczyć stwó rcze. To mó wili mi moi nauczyciele, wydał o mi się wszakż e owo ograniczenie tak dziwne, ż em. pró bował zbić ich z tego pantał yku, lecz stali przy swoim. A wszak wspó ł zawodnictwo nie musi wypł ywać z niskich pobudek. Wynalazca nowego leku nie stwarza go po to, ż eby usuną ć w cień wynalazcę leku istnieją cego, lecz by skuteczniej zwalczyć cierpienie. Dlaczego wię c kreator nowego ś wiata miał by go obmyś lać przeciw kreatorowi ś wiata już gotowego? Podł ug misjonarzy, Bó g podejrzewa każ dego, kto chce wejś ć z nim w szranki kreacyjne, o brzydkie uroszozenia. Ż e to nie idzie mu o ś wiat niekiepski, lecz o tron niebieski, są dzę jednak, ż e Bó g jest osobą daleko skromniejszą i dlatego wł aś nie bardziej ujmują cą, niż chcą teologowie. Jak wiadomo, dzieł o mó wi o budowniczym wię cej, niż jego chwalcy. Jeś li obejrzeć uważ nie ś wiat, widać, ż e został stworzony nader dyskretnie, wrę cz anonimowo. A czyż nie moż na był o umieś cić w każ dej trawce znakó w firmowych? Nie okó lnikó w—ogó lnikó w, nie komentarzy (wszak Pismo to komentarz do Stworzenia), lecz oryginalnych znakó w, poś wiadczają cych wprost autentyzm boż ego autorstwa! Pró bował em sugerować boż ą skromnoś ć, jako przyczynę anonimowoś ci kosmicznej, przyprawiają cej teologó w o cią gł e migreny. Bó g zataił swe autorstwo tak ś wietnie, jakby go wcale nie był o — i gdzież by to spowodował przypadek? Schował się, bo chciał się schować! To mi się podoba! Taką dyskrecję rozumiem! Ale mnie zakrzyczeli. Podł ug nich, Bó g daje nam ś wiatem szkoł ę z mił oś ci, a schował się, ż eby dać nam zupeł ną wolnoś ć. Dopó ki ogrodnik na widoku, nikt nie pcha się na jabł oń. No, ale jednak tego, kto by uż ywał tej wolnoś ci, ile wlezie, diabli wezmą. Jakaś wą tpliwa mi w tym pedagogika. Dawać po to, ż eby nie brali — có ż to za dawanie? A jeż eli biorą nie z niegodziwoś ci, lecz z rozpę du? Jeż eli nie są wolni jak ż ywioł, lecz jak wybita oś ka, któ ra lata na wszystkie strony, bo taki mają obluzowany charakter? Tak pytał em patró w, a oni na to, ż e kto zadaje takie pytania, ten szaleje bą dź grzeszy, czyli bał wan lub ł otr, co się zaś tyczy Pana Boga, zawsze wie lepiej. Moż e być. Powiedzmy. Pana Boga nie tykam, ale od was nie przyjmę podobnych usprawiedliwień. Mó wię to wam z gó ry, ż eby potem nie był o jakichś nieporozumień. Daję wam plenipotencję, stwarzajcie ś miał o, lecz nie byle jak! Wszystko ma być wykonane solidnie, z optymizacją cią gł ą, a nie uchybową … pojmujecie chyba, do czego piją? Uchybowym optymizatorem jest Szatan jako regulator–instygator, bo najpierw instyguje do zł ego, a potem nadstawia otchł ań. Prosił bym unikną ć takiego ekstremizmu.

— Jeś li zebrać sł owa WKMoś ci, to takie powstają wytyczne — rzekł Klapaucjusz. — Skoro Bó g zablokował ł ą cznoś ć, to my ją otworzymy. Skoro był autorytarnym centralistą, to trzeba kreacji demokratycznie zdecentralizowanej. Demokracja zaś oznacza ró wnoś ć. Każ dy mieszkaniec naszego Uniwersum bę dzie mó gł podł ug zachcenia stwarzać sobie ś wiaty, jakie mu się spodobają. Czy tak?

— Uchowaj Boż e! — zawoł ał Hipolip. — Zupeł nienie tak! Jakż ebym mó gł zaczą ć demokratyczną kreację od wydawania wam ś cisł ych rozkazó w? Nie był aż by to oontradictio im adiecto? Dziwię ci się, panie Klapaucjuszu, ż eś mó gł tak o mnie pomyś leć. Nie uważ am też, ż e Bó g ze wszystkim zakorkował przed nami ś wiatostwó rstwo, boż podł ug tej myś li nie mó gł bym się brać do roboty. Nie nalegam też zbytnio na ł ą cznoś ć, bo pierwej zaludnijcie mi ten nowy ś wiat, a zobaczymy, czy jest tam z kim gadać. Duch duchowi nieró wny, moi panowie, wy, coś cie ich kopy sporzą dzali, dobrze o tym wiecie. Nie sztuka dać dostę p do siebie byle sfuszerowanej istocie gwoli reklamacjom i pretensjom. Sztuka nie fuszerować!

— To już nie wiem — wybą kał Klapaucjusz. — tWKMoś ć dajesz nam zupeł ną projektową swobodę? Mamy sporzą dzić byt doskonał y podł ug naszego uznania? Ehem, jakby rzec… uczciwszy majestat i uszy, bę dzie to duumvirat, a nie triumvirat, skoro my marny zrobić wszystko, a najjaś niejszy pan nic.

— Co znowu? Jakż e nic? — zaś miał się kró l. — Wszak to ja bę dę decydował o tym, czy się wam Stworzenie udał o! Zresztą nie skoń czył em. W szczegó ł y wchodzić nie myś lę, ja na waszym miejscu wypró bował bym rozmaite prototypy, a potem wszystko najlepsze zwią zał bym w jeden supeł, ale to już wasza rzecz. Ot, czego chcę najpierw: abyś cie wprowadzili sprawiedliwoś ć w trwanie! Jego nieodwracalnoś ć to, powiedzmy wyraź nie, skandal. Cokolwiek raz się stał o, już się nie odstanie. Komu bliź ni zrujnował doczesnoś ć, ten w rekompensacie otrzyma ś wiatł oś ć wiekuistą. Lecz przecież jutrzejsza kieł basa nie nasyci wczorajszego gł odu, nawet jeś liby miał a być nieskoń czonej dł ugoś ci. Nie takiej pragnę arytmetyki, bo nie widzi mi się dodawanie, w któ rym przyszł a perfekcja z nawią zką anuluje przeszł ą paskudę. Nieodwracalnoś ć czasu — oto naczelna nielojalnoś ć bytu! Wszak wiadomo, ż e kto zaczyna ż yć, sam sobie szkodzi nieobyciem w bycie, a kto koń czy, ten wprawdzie już wie, co do czego i jak, lecz na ogó ł za pó ź no. Boż y zaś wiat to taka stacja ostatniej obsł ugi, na któ rej niczego się nie naprawia, a tylko segreguje: mię dzy anioł y lub do smoł y. No, a tej strony rzeczy, ż e zł o moż e być skutkiem nieubł agalnej natury czasu, jakoś nie bierze się pod uwagę. Weź cie się do czasu, mó wię wam. Kto raz upadnie, bę dzie to mó gł anulować, a jeś li się za pierwszym nawrotem nie poprawi, to po dwudziestym czy po setnym znudzi się albo i wydobrzeje.

— Tak! Moż na zrobić Uniwersum anizotropowe! — zakrzykną ł Trurl, któ ry nie był już w stanie dł uż ej milczeć. — Ś wiat anizotropowy ze wstecznym biegiem czasu, wł ą czanym w szczegó lnych miejscach, zwanych osobliwymi punktami continuum!

— Czemu tak? — zainteresował się kró l.

— Bo tym sposobem uniezależ ni się wł adztwo nad czasem od stopnia technicznego rozwoju — wyjaś nił Trurl promienieją c, ż e na to wpadł. — Bę dzie to wł asnoś ć tego ś wiata ró wnie powszechna, jak w naszym powszechne jest cią ż enie! A co znaczy „powszechne”? Demokratyczne!

— Rozumiem. Nieź le to wyglą da. Kiedy pokaż ecie mi prototyp?

— Bodaj we dwa tygodnie, panie. Co? Jak myś lisz? — spojrzał Trurl na kolegę. Klapaucjuszowi nie w smak był a tak raptowna decyzja, ale doś ć miał audiencji, skiną ł wię c tylko gł owa.

Wracają c, kł ó cili się zawzię cie. Do upadł ego spierali się też podczas roboty, lecz terminu dotrzymali. W umó wionym dniu przybyli na dwó r kró lewski, cią gną c mał ą dwukó ł kę, zawalona aparatami i narzę dziami. Na samym wierzchu stał y skrzynie, poł ą czone kablem. Zaraz przybiegł kró l i w sali audiencyjnej, poś ró d zł oceń, spł owiał ych sztandaró w i herbó w dynastycznych poustawiali na podł odze aparaty. Klapaucjusz dokrę cał ś rubki, a Trurl gadał jak naję ty:

— W tym wię kszym pudle jest zasilanie, a w mniejszym ś wiat! Takuleń ki, jakim zapowiedział najjaś niejszemu panu: anizotropowy, z punktami osobliwymi, w któ rych moż na przerzucać biegi, a dostę p do tych punktó w jest ró wny i powszechny… Umyś liliś my też, panie, wykonać kalka osó b, któ re w przyszł oś ci posł uż ą nam do pró bowania nastę pnych uniwersó w… Wolę mają wolną, każ dy robi to, co mu się ż ywnie podoba, nie dajemy im nastawień, nie zawę ż amy ich w niczym, ż eby moż na był o polegać na autentycznoś ci ich zachowania… Oczywiś cie, ż aden z tych osobnikó w–pró bnikó w nie moż e być idealnie taki sam w każ dym ś wiecie, boż radykalna przeró bka ontologii narusza też fizjologię, zadba się wszakż e o zachowanie inwariancji jako toż samoś ci, w przeciwnym razie bowiem niemoż liwe był oby poró wnywanie esencji z egzystencją w tych wszystkich ś wiatach…

— A jak moż na tam zajrzeć? — pytał kró l, patrzą c na gorliwą krzą taninę Klapaucjusza i wcią ż przeszkadzają c, bo mu się nogi plą tał y w porozrzucanych przewodach.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.